Reklama

Po śmierci męża od siedmiu lat mieszkam sama w tym samym mieszkaniu na trzecim piętrze. Mój balkon wychodzi na ulicę – to moje okno na świat, miejsce codziennej obserwacji i nie zawsze życzliwych komentarzy. Kawa – czarna, bez cukru – o ósmej. Druga o jedenastej. Potem już tylko herbata. Taka rutyna. Gdyby nie balkon, pewnie zgłupiałabym do reszty. Codziennie siadam na plastikowym krzesełku, owijam się wełnianym kocem i patrzę. Na sąsiadkę z dołu, co z psem wychodzi pięć razy dziennie, choć ten pies to bardziej przypomina odkurzacz na smyczy. Na dzieciaki, co wrzeszczą, jakby im ktoś uszy urwał. Na pana Leona z parteru, który każdego mijającego obserwuje z lornetką i notuje coś w zeszycie – może pisze książkę, może donosy.

Reklama

Czasem myślę o Marianie. Mój mąz nie był ideałem, ale przynajmniej miał ciepłe dłonie. Kiedy odszedł, nagle zrobiło się zbyt cicho. Talerze przestały brzęczeć, radio grało tylko dla mnie. Czasem wciąż gotuję dla dwóch osób, zanim sobie przypomnę, że już nie muszę. Głupie to, ale serce się nie oduczyło. I tak pewnego dnia zauważyłam, że na balkonie naprzeciwko też ktoś siedzi. Nie dzieciak z komórką, nie babcia z szydełkiem. Mężczyzna. Starszy, siwy, w kraciastej kamizelce. Patrzy tak samo jak ja. Jakbyśmy razem czekali na coś, co już się nie wydarzy.

– Dzień dobry – rzucił któregoś ranka, gdy nasze spojrzenia się spotkały.

– Dzień dobry – odpowiedziałam. – Znowu ta cholerna kosiarka, nie? Człowiek nie może w spokoju kawy wypić.

– Dobrze, że chociaż pogoda ładna – uśmiechnął się delikatnie.

I tak zaczęło się coś, czego wcale się nie spodziewałam...

Czekałam na jego głos

Codzienne rozmowy z Antonim weszły mi w krew szybciej, niż możnaby pomyśleć. Najpierw to było zwykłe „dzień dobry” i „ładna pogoda”. Potem dorzucaliśmy po dwa zdania więcej. Aż w końcu te nasze balkonowe pogaduszki trwały po dwadzieścia, trzydzieści minut, czasem dłużej. Mówiłam sobie, że mnie to męczy, że przez niego nie mam kiedy wypić kawy na spokojnie, ale prawda była taka, że czekałam na jego głos. Na to, co tym razem powie. Pewnego dnia zaczęło się od zwykłego narzekania na pogodę – padało wtedy cały ranek.

– Pamięta pani, jak to dawniej bywało? – zagadnął. – Deszcze to były konkretne, a nie takie marne kapanie.

– Aż strach było pranie wystawiać. Mama mnie kiedyś wysłała z bielizną na sznurek, a zanim zdążyłam powiesić drugą parę skarpet, lunęło jak z cebra – odpowiedziałam, zdziwiona, że pamięć tak szybko mnie poniosła.

– Też tak miałem. W podstawówce kałuże to były baseny. Wracaliśmy do domu z przemoczonymi tornistrami, a w domu lanie za mokre buty – zaśmiał się i spojrzał w moją stronę z takim błyskiem w oku, jakbyśmy właśnie tam, w tych kałużach, razem brodzili.

Później przeszliśmy na wspomnienia z czasów kartkowych. Śmialiśmy się, jak się kiedyś stało po sześć godzin za papierem toaletowym, jak się kłócono w kolejce o to, kto był przed kim. Antoni opowiadał, jak jego matka robiła pasztet z kaszy i marchewki i wmawiała dzieciom, że to z zająca. Ja mu powiedziałam, że mój ojciec zawsze wynosił z pracy czekoladę w kieszeni, tylko się nigdy nie przyznał, gdzie ją zdobywał.

Czułam, że te rozmowy robią ze mną coś dziwnego. Zamiast czuć się samotna, miałam wrażenie, że znów jestem potrzebna. Że ktoś czeka, aż powiem coś zabawnego, coś mądrego, cokolwiek. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnio z kimś rozmawiałam tak długo. Basia, moja córka, dzwoni raz w tygodniu, czasem rzadziej. Zresztą rozmowy z nią to same obowiązki i przypomnienia: „mamo, bierzesz leki?”, „mamo, może już czas na badania?”. A z Antonim... z nim się po prostu gadało.

– Pani Zofio, a pamięta pani, jak ta ulica wyglądała trzydzieści lat temu?

– Jasne. Tu, gdzie teraz ten osiedlowy spożywczak, była księgarnia. Kupiłam tam Basi „Dzieci z Bullerbyn”. Potem ją zaczytała na strzępy.

– Ja z kolei w tej księgarni upolowałem atlas ptaków. Mój syn wtedy marzył, żeby zostać ornitologiem. A teraz pracuje w banku i nawet wróbla nie rozróżni od sikorki – powiedział z lekkim uśmiechem.

Śmiałam się razem z nim, bo miałam podobne historie. Z wiekiem dzieci się oddalają, mają swoje życie. A my? My zostajemy z balkonem i wspomnieniami. Tylko że teraz te wspomnienia dzieliłam z kimś, kto też pamiętał.

Znów czułam się kobietą

Zaskoczyłam samą siebie. Kiedy Antoni zaproponował spacer, nie powiedziałam „nie wypada” ani „mam obiad na gazie”. Powiedziałam „dobrze” i nawet się nie zająknęłam. Dziwne to było, bo nie umawiałam się z nikim na spacer odkąd Marian zmarł. A tu nagle staję przed lustrem i zastanawiam się, czy ten płaszcz mnie nie postarza. Czy szminka pasuje? Czy buty nie skrzypią? Jak jakaś nastolatka przed randką.

Spotkaliśmy się pod bramą, jak umówiliśmy, o siedemnastej. Antoni miał na sobie płaszcz w kratę i kapelusz, trochę śmieszny, ale był w tym jakiś urok. Podał mi ramię, jakbyśmy szli na dancing w Domu Kultury. Zaśmiałam się, ale chwyciłam. Park nie był daleko, piętnaście minut spokojnym krokiem. Przez chwilę milczeliśmy. Słychać było tylko szuranie liści pod nogami i gdzieś z oddali śmiech dzieci na placu zabaw. Pomyślałam, że to milczenie wcale nie jest niezręczne. Było jak miękka poduszka – można się było na niej oprzeć.

– Tu się kiedyś całowałem pierwszy raz – powiedział, pokazując ławkę przy starej lipie. – Miałem piętnaście lat. Marysia miała warkocze i pachniała pastą do butów, bo jej ojciec był szewcem.

– A ja tu karmiłam wiewiórki z Basią, jak miała cztery lata. Przynosiłyśmy orzechy w papierowej torbie. Jedna, ruda, zawsze podchodziła najbliżej.

Zatrzymaliśmy się przy tej ławce. Antoni usiadł, ja obok. Obserwowaliśmy ptaki. Dwie sroki kłóciły się o kromkę chleba. Nad stawem krążyły mewy.

– Mój Tadeusz – powiedziałam, zerkając na niego – też lubił park. Mówił, że człowiek w parku czuje się wolny. Ale nigdy nie usiedliśmy razem tak po prostu, żeby patrzeć. Zawsze gdzieś się spieszyliśmy.

– Moja Wanda miała zawsze książkę w torebce. Czytała nawet w kolejce po masło. A jak przychodziła tu, do parku, to sadzała mnie na ławce i mówiła: „posiedź chwilę, pomyśl”. I szła przed siebie.

Spojrzeliśmy na siebie. Nie było w tym smutku, raczej coś, co przypominało ciepły żal. Taki, co nie parzy, tylko ogrzewa od środka. Może i można się zakochać po siedemdziesiątce. A może to tylko przywiązanie, taka miękka nić między dwojgiem ludzi, którzy już niczego nie muszą udowadniać.

– Lubię te drzewa – odezwałam się po chwili. – Są starsze od nas, a wciąż stoją. I liście zrzucają, ale się nie boją, że nie odrosną.

– Ja też się już nie boję – odpowiedział Antoni i spojrzał przed siebie, jakby właśnie postanowił coś ważnego.

Od tamtego dnia nasze spacery stały się czymś oczywistym. Dwa razy w tygodniu, potem częściej. Zaczęłam dbać o siebie bardziej. Malowałam rzęsy. Wybierałam ładniejszy szal. Znów czułam się kobietą, a nie tylko wdową. I nie pytałam siebie, czy to wypada.

Nie spodziewałam się tej czułości

Zaczęło się od kaszlu. Taki suchy, drażniący. Pomyślałam – przewiało mnie na spacerze. Przecież jeszcze zimno, a ja głupia szalik zapomniałam. Ale na drugi dzień doszła gorączka, potem dreszcze i ból w kościach. Nawet nie miałam siły zadzwonić po lekarza. Zawinęłam się w kołdrę, przysnęłam i przespałam cały dzień. I następny. Nie było mnie na balkonie. Pierwszy raz od miesięcy. A potem drugi dzień z rzędu. Wiedziałam, że Antoni zauważył. Tak samo jak ja zauważałam, kiedy jego krzesło stało puste. Tylko wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, że ta pustka może coś znaczyć. Trzeciego dnia obudziło mnie pukanie do drzwi. Ledwo doczłapałam się do przedpokoju. Przez wizjer zobaczyłam znajomy kapelusz.

– Pani Zofio? To ja, Antoni. Proszę otworzyć, mam zakupy. I lekarstwa.

Nie wiem, skąd wiedział, czego mi potrzeba. Otworzyłam drzwi w szlafroku, z potarganymi włosami i cerą jak z papieru. Wstydziłam się, ale nie miałam siły się nawet przyczesać.

– Panie Antoni… – zaczęłam, ale zamilkłam, bo coś ścisnęło mnie w gardle.

– Niech pani siada. Tu są herbatki z lipy, witamina C, syrop. I książki. Jedna lżejsza, druga poważniejsza. I jabłka, takie słodkie, z bazaru – mówił spokojnie, jakbyśmy się umówili na herbatę.

Usiadłam na kanapie. Antoni stał przez chwilę, potem zapytał, czy może wstawić wodę. Kiwnęłam głową. Słuchałam, jak krząta się w mojej kuchni, jak stawia czajnik na gazie. Przypomniało mi się, jak Tadeusz zawsze szukał filiżanki bez ucha, tej jednej, swojej ulubionej. Kiedy wrócił z herbatą, usiadł w fotelu naprzeciwko mnie. Milczeliśmy. Ale to milczenie nie było puste. Było ciepłe. Obecne.

– Myślałem… – zaczął, ale nie dokończył.

– Ja też – odpowiedziałam szybko.

Spojrzał na mnie i w tym spojrzeniu było coś, czego nie potrafiłam nazwać. Czułość, której się nie spodziewałam. Ciepło, którego nie oczekiwałam. Byłam przecież tylko starą kobietą w szlafroku, z czerwonym nosem i chrypą. Ale dla niego byłam kimś więcej. Tego dnia zasnęłam spokojniej niż przez ostatnie miesiące. Z książką w ręku, syropem przy łóżku i świadomością, że ktoś myśli o mnie, nawet kiedy nie siedzę na balkonie.

Nie trzeba było słów

Zaczęło się od jednego krzesła. Antoni przyniósł swoje i postawił na moim balkonie. Powiedział, że jego skrzypi i że u mnie lepszy widok. Nie zaprzeczałam. Przesiedzieliśmy tak godzinę, potem kolejną. Przyniósł szachy, potem krzyżówki. Czasem mówił, czasem milczał. A ja... ja przestałam się spieszyć z odpowiedziami. Nie trzeba było słów. Wystarczała obecność. Ułożył dłonie na moim kolanie, jakby to było coś najnaturalniejszego na świecie. Nie cofnęłam się. Poczułam, że już nie jestem sama. Że to miejsce, ten balkon, stało się nasze.

Dobrze, że jesteś – powiedział cicho, wpatrując się w przechodzących ludzi.

Ścisnęłam jego dłoń. Uśmiechnęłam się tylko, bo nie umiałam nic powiedzieć. Nie trzeba było słów.

To, co mieliśmy było prawdziwe

Siedzieliśmy jak zwykle – on i ja, obok siebie, z herbatą w kubkach i kocem na kolanach. Słońce powoli schodziło za dachy. Wieczór był cichy, lekko różowy od odbijającego się światła. Żadne z nas się nie odzywało. I nie trzeba było. Po tylu dniach razem wiedzieliśmy już wszystko. Spojrzałam na Antoniego. Oczy miał zamknięte, usta lekko uniesione. Nie spał. Odpoczywał. Pomyślałam wtedy, że samotność już nie boli tak bardzo. Że czasem nie trzeba żadnych wielkich słów, żadnych planów na przyszłość. Wystarczy czyjaś obecność. Dłoń obok dłoni. Oddech obok oddechu.

Nie łudziłam się, że wszystko będzie trwało wiecznie. W tym wieku człowiek już nie buduje zamków z piasku. Ale wiedziałam jedno – że choćby to miało być tylko kilka wspólnych miesięcy czy tygodni, to i tak warto. Że to, co miałam z Antonim, było prawdziwe. Ciepłe. Ludzkie. Oparłam głowę na jego ramieniu. Z ulicy dochodziły odgłosy miasta, gdzieś szczekał pies, ktoś śmiał się w oddali. A my siedzieliśmy w naszym małym świecie. Czasem trzeba tylko otworzyć drzwi balkonowe i spojrzeć przed siebie.

Zofia, 75 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama