Reklama

Od wczesnego dzieciństwa lubiłam owady. Szczególnie muchy, pszczoły czy osy. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd wzięło się u mnie to zainteresowanie. Bardzo lubiłam bawić się muszką. Oczywiście najpierw trzeba ją było złapać. Gdy mi się to udało, pakowałam owada do słoika i obserwowałam. Później obrywałam jej skrzydełka i patrzyłam, jak biega. Potem obrywałam dwie nóżki. Tak samo postępowałam z innymi robakami. Wiem, że zabrzmi to paradoksalnie, ale ja lubiłam muszki i pszczółki. Myślę, że okrucieństwo wynikało z dziecięcej ciekawości.

Reklama

Pamiętam rozmowę z rodzicami:

– Widzisz, córeczko – mówiła łagodnym głosem mama – mucha może nie jest najładniejsza i przenosi różne zarazki, ale to żywe stworzenie. Ją bardzo boli, gdy wyrwiesz jej skrzydełka albo nóżki. Wyobraź sobie, że ktoś tobie urywał paluszek. Jak bardzo by cię to bolało. Na pewno byś tego nie chciała. Prawda, Oleńko?!

– Tak, mamusiu – odpowiedziałam i rozpłakałam się.

Obiecałam mamie, że już nigdy nie będę męczyć owadów. Słowa dotrzymałam.

Zobacz także

Niepohamowane uczucie dopadło nas oboje

Izę poznałam w liceum. Imponowała mi. Niczego się nie bała, wiedziała, jak wybrnąć z każdej, nawet najtrudniejszej, trudnej sytuacji. Zawsze dobrze ubrana, taka na luzie. Nigdy nie brakowało jej kasy. Często zapraszała mnie do domu, bo jej rodzice pracowali; oboje byli prawnikami. To był bogaty dom, niczego w nim nie brakowało. Natomiast moi rodzicie byli biedni. Nie miałam nawet własnego pokoju. Lekcje odrabiałam
w kuchni, gdy inni oglądali telewizję.

Byłam dumna, że Iza wybrała mnie na swoją przyjaciółkę. Czułam się wyróżniona. Godzinami przesiadywałyśmy razem i gadałyśmy o rodzicach, chłopakach, nauczycielach, koleżankach… O wszystkim. Nie miałyśmy przed sobą żadnych tajemnic, wszystko o sobie wiedziałyśmy. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Nasza przyjaźń przetrwała, nawet gdy poszłyśmy na różne studia. Ja na medycynę, Iza – rzecz jasna – na prawo. Widywałyśmy się oczywiście rzadziej niż w szkole, ale wciąż byłyśmy przyjaciółkami.

Iza korzystała ze studenckiego życia. Żyła od imprezy do imprezy. Gdy się spotykałyśmy, mogła bez końca opowiadać mi o swoich podbojach.

– Już dawno – namawiała mnie kiedyś – powinnaś sobie poszukać faceta. To bardzo odpręża. Zresztą jesteś na medycynie i wiesz, że regularny seks pozwala długo utrzymać higienę psychiczną! – śmiała się. – Popatrz na mnie: jestem wyluzowana, szczęśliwa i…

– …nieco pijana – dokończyłam, układając przyjaciółkę na kanapie. – Śpij spokojnie, zadzwonię jutro.

Pawła poznałam na jakimś obozie turystycznym w górach. To było uderzenie, cios, grom z jasnego nieba! Był ode mnie dwa lata starszy, także studiował medycynę, tylko był już rok wyżej.

– Powtarzałem drugi rok – przyznał się, gdy spacerowaliśmy po górach. – Zawaliłem. Akurat zmarli mi rodzice…

Niepohamowane uczucie dopadło nas oboje. Był piękny. Wysoki, przystojny, doskonale zbudowany… Opanowany, rzeczowy, opiekuńczy… Szarmancki, uroczy. Miał wszystkie te cechy, których kobiety poszukują u mężczyzn. Prawdziwy ideał. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa.

Ja, nieśmiała, pospolita szara myszka, czułam się prawdziwą damą, gdy się mną zajmował. Oczywiście zatraciłam się w tej miłości. I czułam, że Paweł też. Świata poza sobą nie widzieliśmy. Ledwie zaliczyłam semestr. Warunkowo.

Mój mężczyzna, podobnie jak ja, pochodził z biednej rodziny, więc wakacje wykorzystaliśmy na zarabianie pieniędzy. To nas jeszcze bardziej do siebie zbliżyło.

– Wiesz – rozmarzył się któregoś wieczoru Pawełek – po powrocie zamieszkamy razem, będzie taniej.

– Dobrze – zgodziłam się bez wahania. – A po skończeniu studiów pojedziemy na prowincję. W Bieszczady, a może na Mazury. Albo jeszcze gdzie indziej…

Tam, gdzie nam się spodoba. Nie chcę pracować w wielkim mieście. Co ty na to?

– Dziwne, ale też o tym myślałem – odpowiedział. – Na prowincji są większe możliwości, łatwiej się wybić… Bardzo cię kocham – szepnął i pocałował mnie.

Dopiero gdy rozpoczął się kolejny rok akademicki, zdałam sobie sprawę, że od kilku miesięcy nie widziałam się z Izą. Chciałam jej przedstawić narzeczonego, podzielić się szczęściem z przyjaciółką.

– Przyjeżdżajcie! – zapraszała. – Przy okazji oblejemy moje nowe mieszkanie. Będzie jeszcze kilka osób.

Wyglądała jak milion dolarów, a może i więcej. Zawsze była piękna, umiała się ubrać i miała najlepsze ciuchy, ale teraz przeszła samą siebie. Aż mnie coś ścisnęło w dołku, zwłaszcza że widziałam, jakie wrażenie zrobiła na Pawle. Urzeczony wodził za nią oczami jak kot za szpyrką, jak mawiała moja babcia.

Bawiliśmy się tam oboje doskonale.

– Fajny ten twój Paweł – szepnęła mi Izka na pożegnanie. – Pilnuj go, bo to łakomy kąsek! No, no, żartowałam. Świata poza tobą nie widzi. Cześć!

Nagle pociemniało mi w oczach

Ten rok przeleciał błyskawicznie. Mnie do końca studiów został jeszcze jeden, a Paweł, zaraz po uzyskaniu dyplomu, wyjechał, żeby poszukać naszego miejsca na ziemi, gdzie odnajdziemy swoje szczęście.

– Wiesz – mówił po powrocie – chyba znalazłem. W szpitalu w Grajewie jest etat dla mnie, a dla ciebie też będzie. Umówiłem się z dyrekcją, że za dwa tygodnie zaczynam. Trochę to szybko, wiem, ale trzeba wykorzystać taką okazję.

Chcieliśmy się wcześniej sobą nasycić. Tydzień spędziliśmy razem w Bieszczadach, drugi zszedł nam na przygotowaniach do wyjazdu Pawła.

Zostałam bez swojego mężczyzny. Pocieszałam się, że to tylko rok, że są telefony, że przecież zawsze mogę do niego przyjechać, bo to zaledwie 200 km.

Któregoś dnia miałam wrażenie, że widziałam Pawła na ulicy. Spieszyłam się, nie miałam czasu na śledztwo. Wieczorny telefon rozwiał wątpliwości: miał dyżur w szpitalu, więc to był ktoś podobny, a ja z tęsknoty wzięłam go za Pawła.

Po trzech miesiącach rozłąki postanowiłam zrobić ukochanemu niespodziankę. Nie uprzedzając go, pojechałam do Grajewa. Na miejscu wsiadłam do taksówki:

– Na Podleśną 10 proszę.

– Może Leśną 10? – zapytał taksówkarz.

– Nie. Podleśna, proszę pana, Podleśna 10 – odpowiedziałam nieco zdziwiona

– U nas nie ma takiej ulicy – odparł zdecydowanie taksówkarz. – Jest Leśna. Podleśnej nie ma!

– Jedźmy na tę Leśną, może ja się pomyliłam – powiedziałam z nadzieją…

Na Leśnej pod numerem 10 nie było nic. Pusta działka… Niemożliwe, żeby Paweł mnie okłamał! Pojechaliśmy do szpitala. Tam powiedziano mi krótko:

Lekarz o takim nazwisku u nas nie pracuje i nigdy nie pracował.

Nie pracuje w Grajewie? Ale jak to? Dlaczego?! To gdzie pracuje?! Nie mogłam tego zrozumieć. Zatelefonowałam do niego na komórkę. Nie odbierał.

„Może ma pacjentów – myślałam dalej naiwnie, bo nie mogłam uwierzyć, że mnie oszukał. – A może się przeprowadził i nie zdążył mi powiedzieć?” – łudziłam się.

Wciąż nie odbierał. Płakałam, co chwilę wybierając jego numer. Bez skutku.

Wróciłam do domu. Już na dworcu zaczęło padać. Z rozpaczy dziwne myśli przychodziły mi do głowy. A może coś mu się stało? Porwali go? Nie żyje?!

„Nie, to jakieś bzdury, to niemożliwe!” – dotarło do mnie po chwili. Miotałam się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdzie pójść, gdzie czegoś się dowiedzieć…

Musiałam z kimś porozmawiać, poradzić się, więc postanowiłam jechać do Izy. O tej porze powinna być w domu.

Przemoczona, zapłakana i przerażona dotarłam do drzwi mieszkania przyjaciółki. Ona mi pomoże, jest prawnikiem, wie, co się robi, gdy ktoś zaginie… Dostanę gorącej herbaty, koniaku… Będzie dobrze!

„Nic się nie stało! Paweł żyje, pewnie mu komórka padła” – pomyślałam, dzwoniąc do drzwi jej mieszkania.

Po chwili rozległ się odgłos zbliżających się kroków, potem lekki zgrzyt zamka.

– O co cho… – nie usłyszałam dalej , bo nagle pociemniało mi w oczach.

W drzwiach stał Paweł. Był boso, tylko w spodniach, bez koszuli.

Zemdlałam.

Od tamtego dnia minęło dwadzieścia lat. Trzy z nich spędziłam w szpitalu. Z Izą widziałam się tylko raz. Po roku pobytu w szpitalu dostałam przepustkę. Wtedy się spotkałyśmy. Chciałam spojrzeć jej w oczy.

Dlaczego mi to zrobiłaś?! – spytałam.

– A coś ty myślała? – odparowała z wyzywającym uśmieszkiem, patrząc mi prosto w oczy. – Że zostawię ci takiego faceta?! Tobie?! Kiepsko ubranej, zahukanej, szarej myszce? Głupiutkiej dziewczynce, która nie umie się zachować w towarzystwie, która boi się własnego cienia…? Przejrzyj wreszcie na oczy, kim ty jesteś, jak wyglądasz. Lustra nie masz?!

– Przecież byłyśmy przyjaciółkami…

– My przyjaciółkami?! – Iza dalej waliła boleśnie, prosto w twarz. – Ja i ty przyjaciółkami?! No chyba cię pogięło! Dziewczyno… Żal mi ciebie było, z łaski cię zapraszałam domu. Byłaś mi potrzebna, rozumiesz? Potrzebowałam dobrego tła! Potrzebowałam kogoś, kto mi pomoże w szkole, i przy kim będę królową. Ty nadawałaś się doskonale. A Pawełek to moja największa zdobycz. Dzięki, że znalazłaś mi męża, pobraliśmy się i wyjeżdżamy na prowincję. Zapomnij o nas, przyjaciółko! – roześmiała się złośliwie.

Nie zapomniałam! Jej wredny śmiech słyszałam codziennie. Czekałam, aż nadejdzie moment, gdy ten śmiech ugrzęźnie jej w gardle. Już niedługo.

To ja miałam być na jej miejscu

Od ośmiu lat mieszkaliśmy w jednym mieście. Prowadziłam tam niewielki butik. Dobre ciuchy, trochę damskich ozdób i niezbyt drogiej. ale eleganckiej biżuterii. Przydały się lekcje u Izy. Już nie byłam szarą myszką, tylko damą. Zmieniłam wszystko. Fryzurę, sposób ubierania. Zmiana wyjątkowo udana, bo pani mecenas Poleska-Bołek rozmawiała ze mną 20 minut, kupując piękną broszę, i nie poznała swojej byłej przyja…. swojego tła.

Państwo Bołkowie byli znanymi obywatelami miasteczka. Bardzo dobrze im się powodziło, mieli kilkunastoletnią córkę i piękny dom z ogrodem na krańcu miasta. Tuż obok jest las, lubili tam spacerować. Wielokrotnie z ukrycia obserwowałam tę rodzinkę. Wyglądali na szczęśliwych.

To ja miałam mieć taką rodzinę! To ja miałam być na miejscu Izy. Zbudowali swoje szczęście na mojej krzywdzie… Ale ja nie zapomniałam!
Znowu, tak jak w szkole, interesowałam się pszczołami. Już nie obrywałam im skrzydełek. Moją uwagę pochłaniały cechy pszczół. Podziwiałam ich dyscyplinę i organizację.

Na czele roju stoi królowa. Ona daje początek wszystkim pszczołom. Królową zostaje ta spośród pszczół matek, która wylęgnie się pierwsza. Natychmiast, używając żądła, pozbywa się konkurencji. Pszczoły robotnice opiekują się królową. W ich asyście „pierwsza dama” odbywa lot godowy. Spotyka się z kilkoma lub kilkunastoma trutniami. Każdy truteń po kontakcie z królową ginie!

Nie wiem czemu, ale żyjąca w ulu, otoczona dworem robotnic królowa pszczół nieodparcie kojarzyła mi się z Izą. Ja zaś byłam robotnicą. A spotkania z trutniami przypominały mi jej studenckie życie… Tak, moja Iza, „królowa pszczół”, pięknie brzmi! Choć pszczela królowa nie używa żądła wobec ludzi i tym się różni od Izy!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama