„Gdy płakałam zmęczona nad karpiem, obiecałam sobie, że to ostatni raz. Nie chcę tradycyjnej Wigilii, bo to mnie niszczy”
„Stałam w fartuchu brudnym od mąki, z tłustymi rękami po rybie, i naprawdę nie wiedziałam, po co to. Nikt nie zapytał, czego ja chcę. Czy w ogóle mam ochotę na te wszystkie rytuały? Nikt nie zauważył, że od pięciu lat każde święta wyglądają tak samo, a ja kończę je z bólem pleców i łzami w oczach”.

- Redakcja
Nigdy nie lubiłam grudnia. Śnieg topniejący w błoto, ludzie sztucznie uprzejmi w kolejkach po świąteczne promocje i ta cała presja – żeby było perfekcyjnie, rodzinnie, ciepło i z tradycją. U nas w domu święta zawsze oznaczały harówkę. Niby razem, ale jednak głównie ja. Mycie okien przy minus pięciu, dwanaście potraw na stole i uśmiech, którego nikt nie odwzajemniał. W tym roku coś we mnie pękło. Stałam nad zlewem, z karpiem w rękach, płacząc nie z sentymentu, ale z wyczerpania. Właśnie wtedy przysięgłam sobie jedno, że mam dość. Następne święta będą moje. Spokojne. Bez rodziny, bez karpia.
Nikt nie pytał, czego ja chcę
– Mamo, a będą pierogi z kapustą i grzybami czy z mięsem? – zapytała Zuzka, wchodząc do kuchni z telefonem w dłoni, nie patrząc nawet na mnie.
– Te z kapustą, jak zawsze – odpowiedziałam, starając się wycisnąć z głosu, choć odrobinę cierpliwości, mimo że właśnie po raz trzeci zmieniałam wodę karpiowi, który leżał w wannie jak wyrzut sumienia.
– Brrrr, nie lubię tych z kapustą – mruknęła i wyszła, zostawiając mnie z uczuciem bliskim załamania.
W lodówce miałam trzy rodzaje śledzi, ciasto na sernik chłodziło się w zamrażalniku, a ręce już bolały mnie od lepienia uszek. Mąż nawet nie zapytał, czy pomóc – uznał, że jak wzięłam sobie wolne przed świętami, to na pewno „ogarniam”. Mama zadzwoniła rano, że ciocia Grażyna zapowiedziała się z sernikiem i oczekuje, że upiekę jej „ten makowiec, co zawsze”. Stałam w fartuchu brudnym od mąki, z tłustymi rękami po rybie, i naprawdę nie wiedziałam, po co to wszystko. Nikt nie zapytał, czego ja chcę. Czy ja w ogóle mam ochotę na te wszystkie rytuały? Czy ktoś zauważył, że od pięciu lat każde święta wyglądają tak samo, a ja kończę je z bólem pleców i łzami w oczach? Kiedy karp szarpnął się w wodzie, aż chlusnęło na kafelki, znowu się rozpłakałam. Ze zmęczenia. Z bezsilności. Z poczucia, że w tej całej magii świąt jestem jedyną osobą, dla której nie ma miejsca przy stole.
Ciotka działała mi na nerwy
– A u nas to już wszystko gotowe! – oznajmiła Grażyna zaraz po wejściu, nie zdejmując jeszcze nawet kurtki. – Nawet karp już pokrojony, bo wiadomo – w Wigilię nie wypada nożem machać!
Pocałowała mnie w policzek, zostawiając smugę szminki, i zanim zdążyłam odpowiedzieć, była już w kuchni, zaglądając w garnki.
– Ooo, barszcz z kartonu? – zapytała z tym fałszywie uprzejmym zdziwieniem. – No ale jak komu wygodnie...
Zamrugałam szybko, starając się nie wybuchnąć. Przecież wiedziała, że robię wszystko sama, a ona tylko przynosi „swój” sernik, który zawsze ktoś musi odratowywać, bo przypomina cegłę oblana lukrem.
– Ciociu, zrobiłam uszka sama – powiedziałam, próbując ratować honor.
– Sama? Tyle roboty? No, ja tam wolę kupić gotowe. Człowiek nie traci czasu, a smak ten sam – odparła z uśmiechem, poprawiając włosy przed lustrzaną pokrywką garnka. – À propos, mam nadzieję, że zrobiłaś też ten makowiec, co zawsze? Mój mąż nie uznaje świąt bez niego!
No nie dogodzisz babie! Chciałam jej powiedzieć, że jej mąż pewnie nie zauważyłby różnicy między makowcem a pizzą, byle było coś do żarcia, ale tylko skinęłam głową. Oczywiście, że upiekłam. Bo tak trzeba. Bo tradycja. Bo ktoś czegoś oczekuje. Grażyna usiadła w salonie, a ja poszłam do łazienki, spojrzałam na swoje odbicie – zaczerwienione oczy, rozczochrane włosy, pot na skroniach – i pomyślałam: „Mam tego serdecznie dość”.
Zrobiło mi się niedobrze
Stół wyglądał jak z katalogu – biały obrus, gałązki świerku, złote świeczniki. Dwanaście potraw, chociaż nikt ich nigdy nie liczy, tylko potem komentują, że śledź za słony albo kutię mogłam jednak odpuścić. Dzieci nudziły się przy stole już po pierwszym daniu, a mąż od piętnastu minut zerkał w telefon, udając, że sprawdza wiadomości, chociaż dobrze wiedziałam, że śledzi mecze.
– Brakuje jednej łyżeczki do kompotu – zauważyła Grażyna tonem, jakby właśnie odkryła grzech ciężki.
– To niech ktoś przyniesie – rzuciłam, nie podnosząc wzroku znad talerza z barszczem.
– Oj, nie denerwuj się tak. Taka jesteś nerwowa ostatnio. To święta, trzeba być dla siebie milszym – wtrąciła mama i podała mi znaczące spojrzenie, które znałam od dziecka. To było to spojrzenie typu: weź się w garść, nie rób scen.
Po opłatku zaczęły się wspomnienia. Każdy coś dorzucał, ale ton rozmowy skręcił jak zwykle w stronę „a za naszych czasów to się umiało świętować”. Przypomnieli sobie nawet, jak kiedyś spóźniłam się na pasterkę, bo miałam 38 stopni gorączki, ale przecież „wtedy wszyscy się starali bardziej”.
– No, teraz to wszystko na szybko, byle jak – podsumował wujek, popijając kompot z suszu.
Zrobiło mi się niedobrze. Nie z jedzenia. Z tego, że znowu nie liczyło się to, co jest tu i teraz. Znowu byłam tylko tłem dla cudzych oczekiwań, jedną wielką usługą w fartuchu.
Rozpłakałam się w łazience
Kiedy spadła ta bombka – złota, stara, jeszcze po babci – nikt się nie przejął. Pękła z trzaskiem o podłogę w korytarzu, gdy kuzynka Jola przemykała do łazienki, ciągnąc za sobą swojego nadpobudliwego synka.
– Oj tam, szkło. Przecież to tylko ozdoba – machnęła ręką.
„Tylko ozdoba” – pomyślałam, klękając i zbierając odłamki. Dla mnie to było coś więcej. Babcia wieszała ją co roku na samym środku choinki, mówiąc, że przynosi szczęście. Zrobiłam to samo. No i teraz została mi w dłoni tylko połowa tej „ozdoby”. W łazience odkręciłam wodę w kranie, żeby nikt nie usłyszał, i po prostu się rozpłakałam. Cicho, z głową opartą o zimne kafelki. Zmęczenie mnie przygniotło. Chciałam wyjść przez drzwi i nie wrócić. Do niczego. Do nikogo. Przez łzy próbowałam przypomnieć sobie, po co właściwie ja to wszystko robię. Po co się tak staram? Usłyszałam, jak ktoś puka. Głos męża.
– Wszystko okej?
– Tak, zaraz wyjdę – skłamałam.
Nie zapytał więcej. Odwrócił się i poszedł. Wróciłam do salonu, jakby nic się nie stało. Tylko moje oczy mówiły prawdę – zaczerwienione, suche od płaczu. Nikt nie zwrócił uwagi. Wszyscy byli zajęci dyskusją o tym, który sernik smaczniejszy – mój czy Grażyny. Wiedziałam, że nie wytrzymam kolejnych świąt w takiej wersji.
Nie chciałam takich świąt
Po kolacji atmosfera gęstniała z każdą minutą. Ktoś znów wyciągnął temat polityki, ktoś inny zaczął narzekać na „te dzisiejsze dzieci”, a Jola ochoczo wtrącała swoje złote rady dotyczące wychowania. Siedziałam przy stole jak widz, który trafił na spektakl, którego nigdy nie chciał oglądać. Czułam, jak w środku narasta we mnie coś twardego, spokojnego i dziwnie ostatecznego.
– Gdzie idziesz? – zapytała mama, kiedy wstałam.
– Po powietrze – odpowiedziałam, wkładając sweter.
– W środku Wigilii? – oburzyła się ciocia Grażyna.
– W środku mojego życia – odparłam cicho, ale wystarczająco wyraźnie, by mnie usłyszeli.
Nikt już więcej nie zapytał. Wyszłam na klatkę schodową, potem na dwór. Śnieg lekko prószył, miękki i spokojny, jakby świat na zewnątrz nie miał pojęcia, że ktoś właśnie podjął decyzję większą, niż może wyglądało. Usiadłam na ławce przed blokiem. W ciszy. Wreszcie w ciszy. Patrzyłam na okna pełne lampek, migających gwiazdek, choinek. I pierwszy raz od wielu lat pomyślałam, że chcę innych świąt. Nie „idealnych”, nie „jak zawsze”. Moich. Kiedy wróciłam po pół godzinie, nikt już nie siedział przy stole. Ktoś oglądał telewizję, ktoś spał, ktoś sprzątał. Weszłam do sypialni, zdjęłam sweter i powiedziałam do męża:
– W przyszłym roku nie robię Wigilii. Nie będę przygotowywać tradycji, które mnie niszczą.
– Co? – mruknął, nie podnosząc wzroku z telefonu.
– Postanowiłam. Chcę spokojnych świąt. I takie będę mieć.
Powiedziałam to bez lęku. Pierwszy raz naprawdę dla siebie.
Nie było karpia i nikt nie umarł
Minął rok. W grudniu nie myłam okien, nie robiłam list zakupów na trzy kartki, nie stałam przy garach do drugiej w nocy. Nie było śledzi w trzech smakach, nie było makowca dla Grażyny, nie było uszek ręcznie lepionych. Nie było tego wszystkiego, co mnie przygniatało. I nikt od tego nie umarł. W tym roku kupiłam pierogi w lokalnym barze. Karpia sobie darowałam. Zrobiłam za to krem z dyni i cynamonowe tosty – bo miałam na to ochotę. Zuzka kręciła nosem, ale kiedy powiedziałam, że może sobie sama ugotować „tradycyjne święta”, już nic nie odpowiedziała.
Mąż był zdziwiony. Pytał kilka razy, czy na pewno nie zapraszamy rodziny, czy serio nie jedziemy do mamy. Odpowiadałam spokojnie: nie. Nie czuję się na siłach. Nie chcę. Potrzebuję czegoś innego. I w końcu to zaakceptował. Chyba pierwszy raz zobaczył, że to nie jest fanaberia, tylko moje przetrwanie. W Wigilię rano poszliśmy na długi spacer. Potem obejrzeliśmy film, pogadaliśmy. Nikt nie krzyczał, nie wytykał błędów, nikt nie płakał po cichu w łazience. Było… spokojnie. Tak po prostu. I to wystarczyło. Wieczorem usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty, patrząc na choinkę. Bez presji. Bez pośpiechu. Bez sztucznych uśmiechów. Pomyślałam, że to są właśnie moje święta. Takie, które dają mi oddech. A jeśli komuś nie pasują? Trudno. Nie będę się już wyginać, żeby spełniać cudze wizje szczęścia. Moje już znam.
Urszula, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa woli siedzieć w domu z dziećmi, zamiast robić karierę. Potem się zdziwi, jak chłop się będzie oglądał za innymi”
- „Porzuciłam rodzinę dla kochanka, a on uciekł z moimi oszczędnościami. Mam żal do męża za to, że nie chce mnie znać”
- „Szefowa cały czas wbijała mi szpilki, aż w końcu tupnęłam nogą. Nie będę dłużej znosić jej przytyków w pracy”