Reklama

– Stefanio, jesteś już na tyle rozumną dziewczynką, że możemy ze sobą porozmawiać jak dorośli – powiedział mój ojciec niepewnie, a mama objęła go ramieniem, jakby dodając otuchy. – Jak wiesz, w 1939 roku wyjechaliśmy z Polski. Miałaś wówczas pięć miesięcy. Prawda wygląda jednak tak, że nie jesteś naszym dzieckiem. Trzy miesiące przed naszym wyjazdem wzięliśmy cię na wychowanie od pewnej młodej kobiety, która była tak biedna, że nie była w stanie cię wychować.

Reklama

Patrzyłam na tatę i nie do końca rozumiałam, co mówi. Mama delikatnie wzięła mnie za rękę.

– Twoja mama nie miała męża – powiedziała, patrząc mi w oczy. – Co sprawiało, że była odtrącona przez społeczeństwo. Bardzo cię kochała i chciała, byś miała dobre życie. Kilka dni po naszym wyjeździe wybuchła wojna. Ale jak tylko się skończyła, wysłaliśmy jej nasz nowy adres zamieszkania i twoją fotografię. Bardzo cię kochamy, wiesz o tym doskonale, traktujemy jak własną córkę, ale nie chcemy ukrywać, że tam, w Polsce, masz swoją biologiczną matkę, która wciąż cię kocha. I tęskni.

Mama położyła na stole list zaadresowany do mnie nieznaną mi ręką.

– Niestety – powiedział tata – Polska jest teraz dla nas niedostępnym krajem. Nie możemy tam pojechać…

– I bardzo dobrze – powiedziałam. – Nie chcę o tym więcej słyszeć.

I wyszłam, zostawiwszy list na stole.

Obiecaj, że zrobisz to dla mnie

Rewelacje rodziców były mi tak obce, że nie byłam w stanie traktować ich inaczej niż jako dziwnej bajki. Zwłaszcza że moja rodzina wciąż zachowywała się wobec mnie jak wcześniej. Nikt więcej nie wrócił do tej rozmowy. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że uznali, iż widocznie byłam za młoda, nieprzygotowana na taką historię. Pewnie mieli rację.

Wyparłam z umysłu, że nie jestem biologiczną córką moich rodziców. Czasami widziałam, jak na paterze, na którą kładliśmy listy, leżały te adresowane do mnie. Nie chciałam ich widzieć. Pochodziły ze świata, który nie był mój. Leżały tydzień, dwa, po czym znikały.

W połowie 1961 roku moja mama umierała na raka. Wtedy nagle poprosiła, żebym dała jej słowo, że spotkam się ze swoją biologiczną matką.

– Mamo, proszę – jęknęłam. Nie chciałam słyszeć o tej kobiecie, która mnie porzuciła.

– Nie, Stefanio. Tak się nie godzi – mama mówiła słabym głosem. – To moja wina. Powinnam była zmusić cię, byś spojrzała prawdzie w oczy, ale bałam się… Że wtedy odejdziesz. A nie chciałam cię stracić. Jestem taką egoistką. Cieszyłam się, że nie chcesz wiedzieć. Ale teraz umieram, i nie mogę… Kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski, ona poprosiła mnie tylko o jedno, że pewnego dnia zgodzę się na wasze spotkanie. Dlatego mam ostatnią prośbę, żebyś przeczytała listy od własnej mamy. To będzie największa nagroda za miłość, którą darzyłam cię przez całe swoje życie. Obiecaj, że zrobisz to dla mnie.

Czy miałam wybór? Po powrocie do domu wzięłam od ojca paczkę listów i przeczytałam wszystkie przez jedną noc. To była taka zwykła historia, jakich tysiące.

Mieli dwóch synów, ale marzyli o córce

Kazimiera, moja biologiczna matka, pochodziła ze wsi. Była prostą dziewczyną, która w wieku 14 lat została wysłana przez moją babkę na służbę do zamożnych ludzi w Warszawie. U państwa Z. paliła w piecu, wynosiła nieczystości i chodziła z kucharką na targ, nosząc za nią zakupy. Cztery lata później syn państwa Z. wrócił z nauki za granicą. Przywiózł z Berlina dyplom inżyniera. Matka, dumna jak paw, zaczęła urządzać u siebie wieczorki, na których miała nadzieję, że jej Wacław pozna posażną pannę. Jednak młodemu mężczyźnie w oko wpadła osiemnastoletnia służąca.

Pod koniec roku 1938 okazało się, że mama jest w ciąży. Zakochany w niej Wacław zamierzał się z nią ożenić, ale matka była nieprzejednana. Odprawiła służącą, a syna wysłała na wieś do rodziny męża.

Mama trafiła do ochronki prowadzonej przez zakonnice. Kiedy się urodziłam, zakonnice znalazły zamożne małżeństwo, które było chętne wziąć dziewczynkę na wychowanie. Mieli już dwóch synów, ale marzyli o córce, a kobieta już nie mogła mieć więcej dzieci. Kazimiera polubiła tych ludzi i zdecydowała się oddać im córeczkę, mimo że wiedziała, że wyjeżdżają z kraju – mężczyzna, naukowiec, dostał roczny kontrakt w Anglii. Miała jednak nadzieję, że kiedy wrócą, będzie mogła widywać córeczkę, jak jej obiecali. Niestety, wybuchła wojna i małżeństwo zostało w Anglii.

Kiedy skończyłam czytać listy, które prostym językiem opisywały samotność, tęsknotę i miłość kobiety do swojego dziecka, płakałam. Nad moją biologiczną matką i nad tą, która mnie wychowała, a teraz umierała w cierpieniu. Gdy kilka dni później szłam w kondukcie pogrzebowym, przyrzekłam mamie w duchu, że spełnię jej obietnicę.

Lepiej nie zamącać innym szczęścia

Napisałam list do Polski. Załączyłam fotografie i spytałam, czy pani Kazimiera chce, żebym się z nią spotkała? Miesiąc później otrzymałam odpowiedź: „Kochana córeczko. Nie wiem, czy mogę tak ciebie nazywać, ale jeśli byłabyś gotowa przyjechać, byśmy się zobaczyły, dziękowałabym niebiosom do końca życia”. Tylko tyle, bez egzaltacji.

Po półrocznym czekaniu na wizę wylądowałam na Okęciu. Bałam się spotkania z matką, ale cały strach zniknął, gdy na wprost mnie stanęła niewysoka trzydziestodziewięcioletnia kobieta.

– Jestem Kazimiera…– wzruszenie odebrało jej głos.

Stała przede mną, nieśmiało rozkładając ręce, pełna obaw, że mogę ją odepchnąć lub zlekceważyć. Coś chwyciło mnie za serce, łzy napłynęły mi do oczu i rzuciłam się w ramiona biologicznej mamy.

W 1962 roku miałam polską wizę tylko na dwa tygodnie. Ten czas spędziłyśmy ze sobą, rozmawiając, śmiejąc się, dotykając. Na dwa dni przed moim wyjazdem mamie wypsnęło się, że kilka lat wcześniej widziała mojego ojca. Przypadek sprawił, że szła ulicą, a naprzeciwko szedł on, z żoną i dwójką dzieci. Weszli do jakiegoś domu, on otwierał kluczem. Pamięta adres.

– Podeszłaś do niego?

– Nie chciałam zawracać mu głowy – uśmiechnęła się smutno.– Lepiej nie zamącać drugiej osobie szczęścia.

W jej głosie była taka tęsknota… ona wciąż go kochała.

Wyciągnęłam z niej adres, i następnego dnia zapukałam do jego drzwi. Co zamierzałam zrobić? Nie miałam planu, po prostu… skoro już poznałam biologiczną mamę, to chciałam spojrzeć w oczy biologicznemu ojcu. Może nawet nie przyznać się, kim jestem.

Ale kiedy otworzył drzwi, to było niemal tak, jakbym spojrzała w lustro. I nagle już chciałam, by wiedział, kim jestem.

– Jestem Stefania, pana córka. Pana i Kazimiery, którą pan uwiódł i porzucił. Nie chcę mieszać w pana życiu, mówić o tym pana rodzinie, chcę tylko, by pan wiedział.

Wzburzenie, które pojawiło się nie wiedzieć skąd, sprawiło, że trzęsłam się jak osika. Odwróciłam się, chcąc odejść, ale on chwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie. Objął mocno. Drżał jak ja. Potem, przy kawie, opowiedział swoją historię.

Los bywa przewrotny

Wacław dowiedział się o narodzinach córeczki dopiero 30 sierpnia 1939 roku. Natychmiast z majątku stryja ruszył do Warszawy. Było już za późno – ja byłam już w Anglii, a w Polsce wybuchła wojna i nie miał szans, by odnaleźć ukochaną. Ponieważ był patriotą, wstąpił do partyzantki i z lasu wyszedł dopiero w 1947 roku.

– Po wojnie pięć lat spędziłem w sowieckim łagrze za działalność przeciw Polsce ludowej. Kiedy wróciłem do kraju, szukałem twojej matki, ale nigdzie nie mogłem jej znaleźć.

– Ożeniłeś się? Czy mam braci?

Ojciec pokręcił przecząco głową.

– Zaopiekowałem się rodziną siostry przyrodniej, pomagałem im po tym, jak zmarł ich ojciec. Ot i tyle.

Stara panna i stary kawaler. Z dzieckiem. Los bywa przewrotny i ma pokręcone poczucie humoru i sensu dramaturgii.

Kiedy wylatywałam z Polski, rodzice żegnali mnie razem na lotnisku. Wszyscy troje trzymaliśmy się za dłonie i płakaliśmy. W latach, gdy świat dzieliła żelazna kurtyna, nie było pewne, czy jeszcze się spotkamy. Pozostało nam tylko korespondowanie. Dziesięć lat później, 3 czerwca 1972 roku oboje zginęli w głośnej wtedy katastrofie kolejowej pod Bydgoszczą.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama