„Gdy poznałem nazwisko kandydata do pracy, zalała mnie furia. Już ja mu się odpłacę za to, co zrobił mojej rodzinie”
„Tę epicką historię słyszałem od pradziadka wiele razy. Jednak dopiero na łożu śmierci przekazał mi wszystkie szczegóły. Powiedział też, że zemsta nie jest sposobem radzenia sobie z krzywdą. Dobrze te słowa zapamiętałem i przyszedł czas, że pomogły mi podjąć odpowiednią decyzję”.

- Przemysław, lat 51
Przede mną siedział młody chłopak o inteligentnym spojrzeniu i robił, co mógł, żeby ukryć swoje zdenerwowanie. Rozumiałem go. Rozmowa kwalifikacyjna to w dzisiejszych czasach wystarczający stres, a jeszcze rozmowa z samym szefem firmy, do której się aplikuje, to już pogranicze paniki. No cóż. Mogłem rzecz jasna, jak inni, zdać się w tej sprawie na rekruterów, ja jednak wolałem osobiście przepytywać kandydatów do pracy. Ten nawyk został mi z czasów, kiedy moja firma była mała i wszystkim musiałem zajmować się osobiście. Poza tym lubiłem trzymać rękę na pulsie. Wiedzieć, komu mam płacić i kto będzie wcielał w życie moje marzenia.
Nagle stanęła mi przed oczami scena
Ten chłopak akurat nie musiał się tak denerwować. Jak wyczytałem w jego CV, politechnikę ukończył z wyróżnieniem, zaliczył staż pracy w dużej korporacji w Wielkiej Brytanii, a na oko sprawiał wrażenie całkiem bystrego. Potrzebowałem takich. Młodych, ambitnych inżynierów. Po trzydziestu latach w biznesie i z sześćdziesiątką na karku, miałem nosa do ludzi. Zadałem więc jeszcze kilka pytań, na które młodziak odpowiedział drżącym z emocji głosem. Dobra, nie ma co go dłużej maglować. Biorę.
– A więc myślę, że mogę panu zaproponować, panie… – zająknąłem się, szukając w jego życiorysie nazwiska.
– Ż. – podpowiedział uprzejmie. – Jakub Ż.
Jakby mnie kto w brzuch zdzielił. Zaniemówiłem z wrażenia. Powoli podniosłem głowę znad dokumentu i wbiłem w niego oszołomione spojrzenie.
– Pan ma na nazwisko Ż.? – upewniłem się niemal szeptem.
Nie zdążył jeszcze potwierdzić, a już mnie opadły wspomnienia. Były tak wyraźne, tak żywe, jakby dotyczyły wydarzeń sprzed kilku dni, a nie całego półwiecza. Nagle stanęła mi przed oczami scena z drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Znów zobaczyłem siebie, małego kajtka, jak siedzę na sofie obok pradziadka Stefana i z zapartym tchem słucham jego opowieści z dawnych czasów. A miał, o czym mówić! Pradziadek Stefan był ułanem.
Chłonąłem każde słowo dziadka
– Historia, którą chcę ci dziś opowiedzieć, wydarzyła się się 15 sierpnia 1920 roku – usłyszałem znów jego głęboki, bardzo męski głos. – Byłem wtedy zwyczajnym rotmistrzem w 203 pułku ułanów należącym do dywizji pod dowództwem generała Karnickiego. Przez Polskę przetaczały się bolszewickie armie. Główna ich siła szła na Warszawę, gdzie akurat tego dnia miało dojść do bitwy nazwanej później Cudem nad Wisłą, ale ja wtedy jeszcze nie miałem o tym pojęcia. Bałem się, jak wszyscy żołnierze, że ojczyzna znowu popadnie w niewolę. Byłem gotów na wszystko, byle do tego nie dopuścić. Moją jednostkę skierowano do walk z wysuniętą najbardziej na zachód, 4. armią sowiecką i należącym do niej elitarnym korpusem Gaj Chana złożonym w dużej części z doborowej, choć słynącej z okrucieństwa, kozackiej jazdy.
Chłonąłem każde słowo pradziadka. Wpatrywałem się w jego wąsate, ogorzałe oblicze niczym w obrazek. To, co mówił, było takie niesamowite! W szkole podstawowej kazano nam czcić bratnią Armię Czerwoną i wielbić zdobywców Berlina, marszałków: Żukowa i Koniewa. O poprzedzającej drugą wojnę światową, polsko-rosyjskiej batalii, nie wspominano na lekcjach historii ani słowem.
Tymczasem pradziadek, wysoki, sękaty facet o białym jak śnieg sumiastym wąsie i wesołym spojrzeniu błękitnych oczu, opowiadał mi coś, co kompletnie burzyło ten obrazek! A kiedy mama błagała go, żeby z opowieściami poczekał, aż jego prawnuk podrośnie na tyle, żeby tych rewelacji nie rozgadać na podwórku, śmiał się tym swoim tubalnym głosem i odpowiadał przekornie:
– Ależ Joleńko, ja się nie boję! Swoje już odsiedziałem za czasów Stalina!
Matka jedynie wzniosła w geście bezradności ramiona, po czym szczelnie zamknęła drzwi do pokoju. A ja szarpnąłem starszego pana za rękaw:
– Mów dziadku! Co było dalej?
Wtedy komunizm traktowaliśmy jak zarazę
– Ruscy parli na Płońsk – sękatym palcem pokazał mi na rozłożonym przed nami atlasie leżące nad górną Wisłą miasto. – Gdyby go zdobyli, mieliby w zasadzie otwartą drogę do Niemiec, gdzie wówczas wyczekiwano ich przybycia z otwartymi ramionami. Józef Stalin, wtedy komisarz w konnej armii Budionnego, przebąkiwał już o tym, że wkrótce kopyta sowieckich koni zatętnią na paryskim bruku. Na razie zdążyli jednak zająć dopiero Ciechanów. Ważny węzeł komunikacyjny o strategicznym znaczeniu.
Mówił dalej, co i rusz podrywając się na równe nogi i wymachując ręką tak, jakby znów trzymał w niej szablę. O tym, jak generał Karnicki już po raz trzeci w ciągu ostatnich paru dni postanowił spróbować odebrać Sowietom miasto i przeciąć ich linie zaopatrzenia.
– Wyruszyliśmy tuż przed świtem, o trzeciej w nocy – opowiadał. – Jechałem na mojej ulubionej, czteroletniej kasztance. Do dziś pamiętam, że miała na imię Harfa. Mój pułk dostał jasny rozkaz: opanować wschodnią część Ciechanowa.
– I co? Była walka? – aż podskakiwałem z emocji. Ja też nie mogłem usiedzieć na miejscu.
Pradziadek Stefan tylko się lekko uśmiechnął, podkręcając wąsa.
– Spadliśmy na Czerwonych znienacka – oznajmił młodzieńczym błyskiem w oku. – Mało w gacie nie narobili! Doszło do krótkiej walki na szable, w której, nie chwaląc się, usiekłem ichniejszego atamana. Jak już spadł z konia, po kozackiej sotni poniósł się jęk: „bat’ko Kożedub ubit! Ubieżajem!”. Zwiewali jak króliki! A my galopem za nimi.
Ułani odbili koszary, przeszli jak burza przez miasto i wzięli jeszcze dworzec kolejowy, a po nim cukrownię – chyba największy zakład przemysłowy w mieście. Ten ostatni punkt próbował się bronić, ale kawaleria rozniosła strzelców w puch.
– Wpadamy do środka, a tam… sztab 4 armii! – pradziadkowi na policzki aż wystąpiły rumieńce. – Rozumiesz smyku? Niechcący walnęliśmy ich w samo serce! Kiedy atakowaliśmy, nie mieliśmy pojęcia, jak ważny cel mamy przed sobą.
Dowódcy radzieckiej armii udało się wprawdzie uciec, ale w ręce polskich żołnierzy wpadło coś cenniejszego. Jedyna w 4. armii radiostacja. Wtedy jeszcze nie zdawali sobie sprawy, jak przełomowy dla całej batalii, a nawet wojny, jest to moment. Po prostu gruchnęli wielkim, lampowym gratem o ziemię, rozbijając go w drobny mak.
– Dostało się nam także sporo jeńców – dziadek Stefan łypnął na mnie badawczo, jakby się zastanawiał, czy ciągnąć dalej ten wątek.
– Co z nimi zrobiliście? – chciałem wiedzieć.
Starszy pan przygryzł wąsa.
– Duży już z ciebie chłopak, skończyłeś 12 lat – zaczął z wahaniem. – No to ci powiem. Komisarzy ludowych i jakąś komunistkę z Czeka, znaczy ich służby bezpieczeństwa tośmy… od razu rozstrzelali.
Aż mnie zatkało.
– Zrozum – stary ułan położył mi na ramieniu ciężką rękę. – Wtedy komunizm traktowaliśmy jak zarazę. A zarazki trzeba wypalić. Poszli więc wszyscy pod mur. No, ale oficerów tośmy zostawili. Oprócz jednego, pewnego pułkownika, który służył jeszcze w carskiej armii. Generał Karnicki znał go z czasów I wojny, więc najpierw sobie pogadali, a potem nasz „stary” poprosił porucznika de Rosset z naszego pułku, żeby się zaopiekował jeńcem. Dowódca ruszył dalej sprawdzać jednostki w mieście, ale zanim odjechał, obiecał pułkownikowi, że wkrótce dokończą rozmowę. Tyle że porucznik źle go zrozumiał. Myślał, że „zaopiekować” oznacza tyle, co zlikwidować. I chętnie wykonał rozkaz, bo wyjątkowo nie znosił Sowietów. No i generał Karnicki już sobie z dawnym kolegą nigdy więcej nie pogadał…
Za skrzyniami znaleźli zdrajcę
Tamten dzień przyniósł brzemienne w skutkach konsekwencje. Straciwszy radiostację, dowódca 4. armii nie miał okazji się dowiedzieć, że akurat dokładnie w tym dniu Rosjanie ponieśli pod Warszawą klęskę i rzucili się do ucieczki. Zamiast więc z całą armią też brać nogi za pas, parł dalej w kierunku Płońska. Hiobowa wieść dogoniła go dopiero po czterech dniach, ale wtedy cała jego armia była już odcięta przez Polaków.
Co działo się z dziadkiem dalej? Cóż, dostał awans, a 19 lat później walczył z Niemcami w 1939 roku. Po bitwie nad Bzurą trafił do niewoli i wojnę spędził w oflagu. Kiedy stamtąd wrócił do domu w 1946, był cieniem dawnego siebie. Moja babcia zaczęła go więc leczyć i karmić, ale… już trzy lata później po pradziadka przyjechała polska Służba Bezpieczeństwa. Spędził w kazamatach pięć lat. Wypuszczono go po śmierci Józefa Stalina.
O tym jednak pradziadek Stefan niechętnie mi opowiadał. Tak samo, jak o kampanii wrześniowej, kiedy dysproporcja uzbrojenia pomiędzy naszym wojskiem a Wehrmachtem była tak wielka, że żołnierze nie mogli wydać wrogowi porządnej bitwy. W naszych rozmowach najchętniej wracał więc do kampanii roku 1920, której punktem kulminacyjnym było dla niego właśnie zdobycie Ciechanowa. Nie umiem nawet zliczyć, ile razy przytaczał tę historię, a ja i tak po kilku dniach prosiłem go, by do niej wrócił. Tym bardziej że z biegiem czasu pradziadek przypominał sobie coraz więcej szczegółów owego pamiętnego dnia. Na przykład, jak jego podwładni znaleźli w cukrowni, za jakimiś skrzyniami, zdrajcę.
– To był Polak, jakiś ciechanowski wozak – opowiadał – który pokazywał Ruskom na mapie najlepsze szlaki komunikacyjne. Kazałem go więc rozstrzelać razem z komisarzami, ale on przypadł mi wtedy do nóg, błagając o litość. Zapewniał, że ma żonę w ciąży, która bez niego sobie nie poradzi. Ze łzami w oczach zapewniał, że się poprawi, że zrozumiał swój błąd. W końcu darowałem mu życie.
– Ciekawe, czy dotrzymał słowa? – zastanowiłem się. – Czy stał się patriotą.
W odpowiedzi stary ułan wybuchł gromkim śmiechem.
– Nie, nie dotrzymał.
– Skąd wiesz, dziadku?
– Bośmy się trzydzieści lat później spotkali – odparł z szerokim uśmiechem. – W roku 1950.
– Przecież wtedy siedziałeś w więzieniu!
– No właśnie. A on, o ironio losu, był moim śledczym.
Wybałuszyłem na niego oczy.
– Przesłuchiwał cię, dziadku?
– Tak, za pomocą pięści i knuta.
– Jak to? Przecież ocaliłeś mu życie!
– Śmiał się, że jestem głupi. Że on, wtedy na moim miejscu, bez zmrużenia oka kazałby mnie rozwalić. Razem z ciężarną żoną. Bo w życiu nie wolno kierować się sentymentami, tylko racją polityczną. I walił mnie w gębę, że aż zęby dzwoniły!
– A to świnia! Szkoda, że go w tej cukrowni nie rozstrzelałeś!
Dziadek nie odpowiedział od razu. Zasępił się. Dopiero po dłuższej chwili znów zaczął mówić. Powoli, z wahaniem.
Do oczu napłynęły mi łzy
– Wiesz, wnusiu, wtedy i ja tak myślałem. Ale teraz… po tych wszystkich latach… nie jestem już taki krwiożerczy. A nawet trochę żałuję całej tej przelanej krwi. I tak sobie myślę, że jeśli po śmierci przyjdzie odpokutować za to w czyśćcu, to może chociaż za ocalenie tamtego chłopaka, kara będzie nieco lżejsza.
I tak sobie z pradziadkiem rozmawialiśmy. Ja rosłem, on się kurczył. Mijały lata. Skończyłem podstawówkę i ogólniak, poszedłem na polibudę. Nastał Gierek, komuna poluzowała kagańca, Stefan spotykał się nawet z dawnymi pułkowymi kolegami. Przez długi czas, choć przygarbiony, poruszający się o lasce, miał w sobie tę siłę i witalność, które w nim podziwiałem od najmłodszych lat.
Niestety, czas jest nieubłagany. Niedługo po tym, jak nastała „Solidarność” dziadek nieoczekiwanie zasłabł. Byłem już wtedy inżynierem, miałem żonę i dwójkę dzieci. Strajkowaliśmy, wiecowaliśmy, drukowaliśmy odezwy. Wydawało mi się to wówczas tak bardzo ważne. Trochę więc zbyt późno odwiedziłem go w szpitalu. A właściwie… dotarłem tam niemal w ostatniej chwili.
Stefan leżał pod prześcieradłem wychudły, pożółkły, bez siły. W jego niebieskich oczach, po raz pierwszy w życiu, dostrzegłem strach.
– Umieram, synku – wychrypiał. – Te łapiduchy – wskazał na kręcących się po sali lekarzy i pielęgniarki – mówią, że mam raka płuc. Że niby to przez palenie papierosów, uwierzysz?
W milczeniu ująłem jego kościstą dłoń. Uścisnął mnie, ale nie tak jak kiedyś, gdy jego łapa miażdżyła orzechy. Słabo, jakby z wahaniem. Zrobiło mi się wstyd, że pozwoliłem mu leżeć w tym szpitalu przez dwa tygodnie, zanim się do niego pofatygowałem. Do oczu napłynęły mi łzy. Żeby go czymś zająć, a siebie uspokoić, poprosiłem, by jeszcze raz opowiedział mi o tamtym dniu, kiedy ułańską szarżą zdobyli Ciechanów.
Dziadek chętnie podchwycił pomysł. Mówił wolno, co chwilę przerywał, by nabrać tchu. Trwało to długimi chwilami. Do późnej nocy. Pielęgniarki ze trzy razy usiłowały mnie wyprosić, ale nie pozwoliłem im na to. Przynajmniej tyle mogłem dla niego zrobić. W końcu jednak, koło północy, opowieść się skończyła.
– A jak właściwie nazywał się ten polski zdrajca, który wskazywał drogę Rosjanom? – spytałem tylko po to, żeby zabić nieuchronnie nadciągające milczenie.
– Teodor Ż. – powiedział.
– Ech, gdybym go teraz dorwał – zacisnąłem kułaki. – Albo choć jego syna!
– Nie, wnusiu – głos Stefana właściwie był już niesłyszalny. – Myśli o zemście to nic dobrego. Spalają człowieka, zamykają mu oczy na to, co w innych dobre. Lepsze jest miłosierdzie.
To były jego ostatnie słowa. Zmarł na moich rękach. Dumny ułan II Rzeczypospolitej, kawaler krzyża Virtutti Militari. Człowiek, który umiał wybaczyć temu, kto go upodlił, z niego zakpił i torturował. Tamtej nocy, pierwszy i ostatni raz w dorosłym życiu, płakałem.
Chłopak patrzył na mnie ze strachem
A teraz patrzyłem na młodego, porządnie wyglądającego chłopaka, który pocił się i wiercił na krześle, bo tak bardzo chciał dostać etat w mojej firmie.
– Jakub Ż.? – powtórzyłem, wciąż nie mogąc uwierzyć, jak przewrotne i nieprzewidywalne potrafi być przeznaczenie.
– Tak – głośno przełknął ślinę, zastanawiając się z pewnością, czemu jego nazwisko wzbudziło we mnie aż takie zainteresowanie.
– Czy pańska rodzina pochodzi może z okolic Ciechanowa?
Twarz młodego człowieka wyraźnie rozpromieniła się. Pomyślał pewnie, że w nieco złowrogim szefie dużej firmy odnalazł krajana.
– Tak! – potwierdził. – Mój tata przeniósł się do Warszawy, ale często mi opowiadał o dziadku, który pracował w ciechanowskiej cukrowni.
– A pradziadek? – zapytałem, siląc się na spokój.
Uśmiech młodzieńca odrobinę jakby przygasł.
– Niewiele o nim wiem – wydukał. – Właściwie tylko tyle, że miał na imię Teodor i był, ee… żołnierzem.
Poczułem, jak serce zalewa mi furia.
– Żołnierzem? – powtórzyłem, lekko unosząc się z krzesła i wspierając pięściami o biurko. – A przypadkiem nie ubekiem?
Teraz już chłopak patrzył na mnie ze strachem. Chyba nie takiego przebiegu rozmowy kwalifikacyjnej się spodziewał! Tymczasem we mnie narastała wściekłość. Oto miałem przed sobą prawnuka kogoś, kto okazał się niewdzięcznym sukinsynem i sprzedawczykiem. Kto miał czelność bić i poniżać człowieka, którego pamięć do dziś szanowałem.
Zacząłem już nawet okrążać biurko z zamiarem chwycenia gnojka za kołnierz i wywalenia za drzwi z pomocą kopniaka w tyłek, gdy nieoczekiwanie przyszło otrzeźwienie. Przypomniałem sobie ostatnie słowa Stefana: „Myśli o zemście to nic dobrego. Spalają człowieka, zamykają mu oczy na to, co w innych dobre. Lepsze jest miłosierdzie”.
Jednego nie rozumiem
Dlaczego uznałem, że ten młody i wykształcony człowiek miałby odpowiadać za podłości pradziadka? Jakie mam prawo, by wymierzać mu karę za to, co wydarzyło się w połowie ubiegłego wieku? Czy wyrzucając go, nie zachowałbym się dokładnie tak jak Teodor?
W milczeniu podszedłem do karafki z wodą i nalałem sobie pełną szklankę. Wypiłem duszkiem. Wciąż nie patrząc na skamieniałego ze zgrozy aplikanta, otarłem usta serwetką, po czym wróciłem za biurko. Usiadłem, wziąłem kilka głębszych oddechów, poluzowałem krawat i kołnierz koszuli.
– Proszę mi wybaczyć – odezwałem się już swoim zwyczajnym głosem. – W moim wieku człowiek czasem znienacka może się nieco gorzej poczuć. To nic osobistego.
Zawiesiłem głos i popatrzyłem na siedzącego. Nie wyglądał na przekonanego. Był czujny i wciąż wystraszony.
– Krótko mówiąc – podjąłem przemowę – pańskie kwalifikacje mnie przekonują. Proponuję panu tę pracę. Szczegóły umowy dogada pan sobie ze swoim bezpośrednim przełożonym. Witam na pokładzie. I proszę tym razem nie zawieźć mojego zaufania.
Mężczyzna pokraśniał, zerwał się z fotela, uścisnął mi rękę. Tanecznym krokiem ruszył do drzwi, ale gdy znalazł się w progu, nagle się zatrzymał.
– Proszę wybaczyć, ale jednego nie rozumiem. Kiedy zawiodłem pańskie zaufanie?
Lekceważąco machnąłem ręką.
– Przepraszam. To stara i już przebrzmiała historia. Może kiedyś ją panu opowiem.