Reklama

Mam siedemdziesiąt dwa lata i choć moje ciało coraz częściej przypomina mi o upływie czasu, dusza wciąż potrzebuje ciepła i bliskości. Mieszkam sama, w dwupokojowym mieszkaniu na osiedlu, które od zawsze tętniło życiem. Teraz częściej słychać tu ciszę niż dziecięce krzyki. Kiedyś podwórko pełne było rowerków, piłek i babć nawołujących wnuki z balkonów. Dziś coraz częściej mijam tylko ludzi takich jak ja – powolnych, zamyślonych, samotnych.

Reklama

Moje dzieci dawno już rozjechały się po świecie. Syn w Norwegii, córka w Krakowie – oboje zajęci własnym życiem, dzwonią, kiedy znajdą chwilę. Nie mam im tego za złe, bo rozumiem. Ale wieczorami, kiedy siadam w fotelu, a mieszkanie wypełnia cisza, ogarnia mnie poczucie, że jestem jak stara fotografia – gdzieś schowana, niepotrzebna, zapomniana.

Mam psa, starego jamnika, który więcej śpi, niż chodzi. To on zmusza mnie do codziennych spacerów. Wychodzimy razem zawsze o tej samej porze, wolnym krokiem okrążamy blok. I właśnie wtedy najczęściej spotykam Mariana. Marian mieszka piętro wyżej. Znam go z widzenia od lat – wdowiec, zamknięty w sobie, rzadko z kimś rozmawia. Nasze kontakty dotąd ograniczały się do wymiany krótkich słów: „Dzień dobry”, „Ładna pogoda”, „Do widzenia”. Nic więcej.

A jednak… od pewnego czasu zauważyłam, że coraz częściej nasze spojrzenia zatrzymują się na sobie dłużej. Jakbyśmy oboje próbowali coś powiedzieć, ale brakowało nam odwagi. Może to śmieszne w moim wieku, ale czasem czuję się jak młoda dziewczyna – z sercem bijącym szybciej, kiedy przypadkiem go spotkam. Nie boję się starości. Najgorsze jest tylko to, że można być niezauważonym.

Poczułam dziwne ciepło

Wracałam właśnie ze spaceru z moim jamnikiem, kiedy Marian zatrzymał mnie na klatce. Stał oparty o poręcz, jakby zbierał się do czegoś ważnego. Spojrzał na mnie, a potem odwrócił wzrok, jakby się zawahał.

– Pani Zofio... – zaczął niepewnie. – Może... miałaby pani ochotę na herbatę?

Zaskoczył mnie. Do tej pory nasze rozmowy nigdy nie wykraczały poza grzecznościowe zdania. Poczułam, że policzki robią mi się ciepłe, jakby ktoś cofnął czas i nagle znalazłam się w świecie, w którym zaproszenie na herbatę było czymś ekscytującym.

– No... właściwie... czemu nie – odpowiedziałam, uśmiechając się trochę nieporadnie.

Weszliśmy do jego mieszkania. Było schludne, choć widać było, że od dawna nikt nie dbał o drobiazgi. On jednak od razu poszedł do kuchni, by nastawić czajnik. Ja zostałam w przedpokoju, nie wiedząc, czy powinnam usiąść, czy poczekać.

– Proszę, niech pani wejdzie – zawołał.

Usiadłam na kanapie, rozglądając się ostrożnie. Po chwili przyniósł dwie szklanki w metalowych koszyczkach, pachniało miętą. Postawił jedną przede mną i usiadł naprzeciwko.

– Dawno nikogo tu nie gościłem – powiedział i uśmiechnął się krótko. – Trochę się denerwuję.

– Nie ma czym – odpowiedziałam. – Ja też nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam u kogoś tak po prostu na herbacie.

Na moment zapadło milczenie. Słyszeliśmy tylko szum ulicy za oknem.

– Czasem trudno tak... odezwać się do kogoś – przyznał. – A przecież widujemy się tyle lat.

– Właśnie – powiedziałam cicho. – Człowiek mija drugiego dzień w dzień, a nie wie o nim nic.

Uśmiechnął się znów, tym razem odrobinę śmielej. Rozmawialiśmy o drobiazgach, o pogodzie, o psach, o dawnych czasach. Co chwilę któreś z nas milkło, a wtedy patrzyliśmy na siebie z zakłopotaniem. A jednak czułam, jakby w tym niezgrabnym dialogu było coś ważnego, coś nowego, czego nie doświadczałam od wielu lat.

Wychodząc od niego po godzinie, miałam wrażenie, że wracam z randki. W moim wieku, po tylu latach ciszy i samotności, serce biło mi szybciej niż powinno. A w głowie krążyło jedno pytanie: czy wypada? Czy to nie jest zbyt dziecinne? A jednak, kiedy zamykałam za sobą drzwi, czułam ciepło, którego nie chciałam się wyrzekać.

Czekałam na niego

Od tamtego dnia zaczęło się coś, czego się nie spodziewałam. Coraz częściej spotykaliśmy się pod blokiem, na ławce obok trzepaka. Najpierw przypadkiem, a potem już bardziej celowo. On siadał, czekał na mnie, a ja, choć udawałam, że idę tylko wyprowadzić psa, w duchu miałam nadzieję, że będzie tam siedział.

– Dziś zimno – mówił czasem, zacierając dłonie.

– Ale wiosna już blisko – odpowiadałam, poprawiając szalik.

Te proste zdania były jak preludium. Potem rozmowa płynęła coraz swobodniej. Opowiadał mi o swojej córce, która rzadko przyjeżdżała, bo mieszkała daleko i miała swoje życie. Słuchałam go uważnie, bo każde jego słowo zdradzało tę samą samotność, którą ja znałam aż za dobrze.

– A pani dzieci? – zapytał pewnego razu.

– Też rzadko bywają – przyznałam. – Dzwonią, pytają, co u mnie. Ale to nie to samo, co spojrzeć komuś w oczy.

Skinął głową i nie mówił nic więcej. A ja pomyślałam, że w jego milczeniu jest więcej zrozumienia niż w najdłuższym liście od dzieci. Czasami żartowaliśmy. Raz, gdy jamnik uparcie szczekał na przechodnia, Marian roześmiał się głośno.

– On ma charakter. Na pewno panią pilnuje.

– A kto pana pilnuje? – odważyłam się spytać.

Spojrzał na mnie poważnie i odpowiedział:

– Chyba nikt.

Te słowa zapadły mi w pamięć. Tego dnia, kiedy wróciłam do mieszkania, długo stałam przy oknie, patrząc na puste podwórko. Zrozumiałam wtedy, że nie czekam już tylko na telefon od dzieci czy na wizytę listonosza. Czekałam na niego. Każde kolejne spotkanie stawało się czymś ważnym. Zauważyłam, że gdy rano budziłam się i szykowałam do wyjścia, myśl o tym, że go zobaczę, nadawała sens całemu dniu. A gdy zdarzało się, że go nie było, czułam rozczarowanie, które trudno było ukryć nawet przed sobą. Marian mówił niewiele, ale w jego spojrzeniu było coś, co dawało mi poczucie, że nie jestem już przezroczysta. W ciszy między zdaniami rodziła się bliskość. Jeszcze nie miłość, ale coś, czego brakowało mi od dawna – świadomość, że dla kogoś jestem obecna.

Poczułam lodowaty strach

Od kilku dni coś było nie tak. Marian siadał na ławce jak zwykle, ale wyglądał, jakby ktoś odjął mu siły. Był przygarbiony, twarz miał zmęczoną, a zamiast żartów i krótkich uśmiechów pojawiły się długie milczenia. Z początku myślałam, że to zwykłe osłabienie, przesilenie, w końcu wiosna była kapryśna. Ale kiedy usłyszałam, jak pokasłuje – krótko, ale ciężko, aż sam odwracał głowę, żeby ukryć ten dźwięk – poczułam niepokój.

– Dobrze się czujesz? – zapytałam ostrożnie, kiedy trzeci raz zaciął się w pół zdania przez kaszel.

– Tak, tak... – machnął ręką. – To nic.

– Wyglądasz inaczej niż zwykle – naciskałam. – Może lekarz...

– Proszę, Zofio, nie róbmy z tego sprawy – przerwał mi. – Mam swoje lata, to normalne, że czasem człowiek się gorzej czuje.

Poczułam, że zamyka się przede mną, że stawia mur, a ja nie wiedziałam, jak go obejść. Serce podpowiadało mi, żeby nie ustępować, ale rozsądek mówił, żeby się nie wtrącać. Tamtego wieczoru nie mogłam zasnąć. Siedziałam przy stole i wpatrywałam się w telefon. W końcu zdecydowałam się wyjść na balkon. Wtedy usłyszałam jego głos dobiegający z otwartego okna piętro wyżej. Rozmawiał przez telefon, mówił ciszej niż zwykle, ale słowa niosły się całkiem wyraźnie.

– Tak, córcia... wiem, że trzeba iść do szpitala... ale ja nie chcę... nie teraz... nie martw się...

Zamarłam.

– Lekarze zawsze tylko straszą... to nic poważnego... dam sobie radę sam...

Zacisnęłam dłonie na poręczy. Jego kaszel, zmęczone spojrzenie, teraz te słowa – wszystko zaczynało się układać w jedną całość. A ja poczułam w piersi lodowaty ciężar strachu. Bałam się, że ten człowiek, którego dopiero zaczęłam mieć przy sobie, którego obecność rozjaśniała moje dni, nagle się ode mnie oddali, i to nie dlatego, że będzie chciał. Tego wieczoru zrozumiałam, że nie mogę udawać obojętnej.

Byłam mu potrzebna

Następnego dnia nie wytrzymałam. Czekałam na niego na ławce, a kiedy usiadł obok, od razu przeszłam do rzeczy.

– Marianie, dlaczego przede mną wszystko ukrywasz?

Zmieszał się, odwrócił wzrok.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Wczoraj słyszałam, jak rozmawiasz przez telefon z córką – powiedziałam stanowczo. – Wiem, że jest gorzej, niż udajesz.

Podniósł głowę, a w jego oczach pojawiła się złość pomieszana ze wstydem.

– Podsłuchiwałaś mnie?

– Nie podsłuchiwałam, okno było otwarte – odpowiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi jak młot. – Proszę mi nie mówić, że to pestka.

Uśmiechnął się krzywo, gorzko.

– A gdyby nawet... co ci do tego?

Te słowa zabolały, ale nie ustąpiłam.

– To mi do tego, że nie chcę znów żyć tak, jakby nikogo przy mnie nie było. Nie chcę wracać do pustki.

Patrzył na mnie chwilę, jakby ważył każde zdanie.

– Nie chciałem, żebyś się w to mieszała – wyszeptał. – Nie chciałem być ciężarem.

– Marian, ciężarem jest samotność – odpowiedziałam. – Bycie obok kogoś, kto udaje, że wszystko jest w porządku, choć nie jest.

Wtedy spuścił głowę, a w jego oczach zobaczyłam łzy. Po raz pierwszy od kiedy go znałam.

– Lekarze mówią... że trzeba się leczyć, może nawet zostać w szpitalu. Ja... nie mam siły, żeby przez to przechodzić. A najbardziej boję się, że zostanę sam, że nikogo to nie będzie obchodziło.

– Mnie obchodzi – przerwałam mu od razu. – Właśnie mnie obchodzi.

Zamilkł. Potem kiwnął głową, jakby pogodził się z tym, że jego sekret już nie należy tylko do niego. Wracałam do domu z dziwnym uczuciem. Z jednej strony ogarniał mnie lęk, z drugiej – po raz pierwszy od wielu lat czułam, że jestem komuś naprawdę potrzebna.

Nie było w tym pustki

Od tamtej rozmowy wszystko się zmieniło. Marian przestał udawać, że daje sobie radę sam. Zaczęłam robić mu zakupy, przynosiłam obiady, a on zamiast protestować, tylko kiwał głową z wdzięcznością. Spotykaliśmy się codziennie, czasem w jego mieszkaniu, czasem u mnie. Rozmawialiśmy o młodości, o pierwszych wakacjach nad morzem, o drobiazgach, które nagle nabierały znaczenia.

– Pamiętasz smak oranżady w butelkach? – zapytał pewnego dnia.

– Pamiętam. Zawsze się bałam, że korek strzeli mi w oko – roześmiałam się.

Te rozmowy były jak wspólne odbudowywanie czegoś, co oboje dawno utraciliśmy. A kiedy milczeliśmy, nie było w tym pustki – tylko ciepło. Czułam, że łączy nas coś, czego nie trzeba nazywać. Każde spojrzenie mówiło więcej niż tysiąc słów.

Byłam tylko sąsiadką

Pewnego dnia Marian nie pojawił się na ławce. Czekałam długo, ale wiedziałam już, co to znaczy. Wieczorem zadzwoniła jego córka. Zabrali go do szpitala. Od tamtej pory codziennie tam jeździłam. Pielęgniarki patrzyły na mnie pytająco.

– Kim pani dla niego jest? – pytały.

Nie umiałam odpowiedzieć. Nie byłam żoną, siostrą, ani matką jego dzieci. Byłam tylko sąsiadką. Ale siedziałam przy jego łóżku dłużej niż ktokolwiek inny.

– Dlaczego pani tak tu przychodzi? – spytała młoda pielęgniarka.

– Bo nie ma innej osoby, która powinna – odpowiedziałam.

Marian słabł z każdym dniem. Mówił coraz mniej, a nasze rozmowy sprowadzały się do kilku zdań, do uścisku dłoni. Ale w tym uścisku było wszystko. Kiedy odchodził, siedziałam obok, trzymałam go za rękę. Nie było już słów. Nie były potrzebne. Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania. Na stole stała szklanka, w której zapomniałam zrobić sobie herbaty. Pies spał na swoim legowisku, a ja patrzyłam w okno. Czułam ból, ale nie taką samotność, jak dawniej. Wiedziałam, że do końca nie byłam sama i on też nie był. Bo miłość nawet bez przybrania czyjegoś nazwiska też jest prawdziwa.

Zofia, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama