„Gdy spotkałam dawnego ucznia, nie sądziłam, że to odmieni moje życie. Teraz wiem, że jesień życia może być piękna”
„Spojrzałam na niego uważnie. Miał siwe włosy, ale w oczach wciąż coś żywego, jakby wciąż widział świat takim, jakim był za młodu. Nie miał złudzeń, ale miał czułość. I to sprawiało, że przy nim nie czułam się stara. Czasem mówiłam do siebie w myślach: Zofio, nie bądź śmieszna, masz swoje lata. Ale za chwilę przypominałam sobie, jak się uśmiechał, kiedy mówiłam o swoich roślinach doniczkowych. Jak odgarniał liście z ławki, zanim usiadłam. Jak słuchał, gdy milczałam”.

- Redakcja
Od prawie dwudziestu lat jestem wdową. Mój mąż Zbyszek zmarł nagle. Mieszkam na skraju małego miasteczka. Po śniadaniu zakładam beżowy płaszcz, ten sam od lat, i wychodzę na spacer. Przechodzę przez rynek, zaglądam na stragany, czasem kupię jabłka albo świeże kwiaty. Wszyscy mnie tu znają – „pani Zofia z rynku”, „nasza emerytowana biologiczka”. Pracowałam czterdzieści lat w liceum, ucząc dzieci o fotosyntezie, cyklu życia żaby i tym, że wszystko w przyrodzie jest po coś. Czasem zastanawiam się, czy samotność też jest po coś.
– Dzień dobry, pani Zofio! Piękne dziś jabłka, świeżutkie! – zawołała do mnie dziś pani Jadzia.
– Poproszę cztery, na kompot – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się.
Nie mam już dzieci w domu. Córka mieszka w Szwajcarii, wnuki znam tylko z rozmów przez komputer. Syn... nie rozmawiamy od lat. O tym może kiedy indziej.
Dni mijają powoli. Czasem siadam na tej samej ławce w parku, między dwiema starymi lipami, i patrzę na ludzi. Czasem ktoś przysiądzie, rzuci zdawkowe „ładna dziś pogoda” i idzie dalej. Nikt nie zostaje. Tak wygląda starość – jakbyś była przezroczysta. Życie toczy się obok ciebie, ale już nie z tobą.
Ale tamtego dnia ktoś się zatrzymał. I wszystko się zmieniło.
Rozpoznał mnie po tylu latach
Właśnie wychodziłam ze sklepu papierniczego, bo skończył mi się notes, w którym zapisywałam listy zakupów, kiedy usłyszałam za plecami męski głos.
– Przepraszam… czy pani nie uczyła kiedyś biologii w liceum?
Zatrzymałam się zaskoczona i odwróciłam. Stał przede mną dojrzały pan, w beżowej czapce z daszkiem i kurtce w kratę. Uśmiechał się lekko, jakby nie był pewien, czy dobrze rozpoznał twarz.
– Tak, to możliwe. Przepracowałam tam wiele lat… A pan?
– Roman. Siedziałem zawsze w trzeciej ławce od okna. Zawsze bałem się, że mnie pani zapyta.
Roześmiałam się. Spojrzałam na niego uważniej. W oczach miał coś znajomego. Może to był ten wyraz czujności, który znałam z lekcji, kiedy uczniowie próbowali przewidzieć, czy ich zapytam.
– Roman… Chyba pamiętam. Czy to nie pan miał zawsze przy sobie paczkę miętówek i podawał je kolegom przed sprawdzianem?
– To ja. I to właśnie ja miałem jedyną dwóję z klasówki o układzie pokarmowym.
Zacisnęłam dłonie na rączce torby. Coś we mnie poruszyło się cicho, jakby świat na moment przestał być taki obojętny. Minęło tyle lat, a ktoś jeszcze mnie pamiętał. Nie jako starszą panią z rynku, ale jako nauczycielkę, część jego młodości.
– Minęło sporo czasu – powiedziałam. – Niełatwo rozpoznać twarze po tylu latach.
– Ale pani się nie zmieniła. Tylko włosy bardziej srebrne. A głos ten sam.
Poczułam lekkie zakłopotanie. Nie byłam przyzwyczajona do komplementów. Zresztą, nie sądziłam, że jeszcze je usłyszę.
– Miło mi, że pan podszedł – odezwałam się w końcu. – To bardzo przyjemne spotkanie.
– Czy mogę panią odprowadzić do parku? Chyba widziałem panią tam kilka razy. Siada pani między lipami, prawda?
Przytaknęłam bez wahania. Ruszyliśmy powoli w stronę alei. Rozmawialiśmy o szkole, o dawnych czasach. Wspominał, jak ktoś kiedyś schował żabę do szuflady mojego biurka. Śmialiśmy się oboje, chociaż wtedy byłam wściekła.
Czułam, jak w mojej piersi budzi się coś dawno uśpionego. Może ciekawość, może wzruszenie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak lekko i swobodnie rozmawiałam z kimś, kto nie zadawał mi zdawkowych pytań o zdrowie albo pogodę.
Tamtego dnia ławka między lipami nie wydawała się już taka zimna i samotna.
Wspólne wspomnienia, które łączą
Od tamtego dnia zaczęliśmy spotykać się coraz częściej. Najpierw przypadkiem – raz na rynku, raz przed biblioteką. Potem już celowo. Roman przychodził do parku o tej samej porze co ja, przysiadał się i mówił: „Dzień dobry, pani profesor. Dziś piękny dzień na wspomnienia”.
Nie protestowałam. W jego towarzystwie czułam się jakoś obecna. Nie jak cień siebie z dawnych lat, tylko jak ktoś, kto wciąż ma coś do powiedzenia.
Pewnego popołudnia Roman przyniósł ze sobą stary, lekko wytarty album. Otworzył go ostrożnie, jakby bał się, że zdjęcia rozsypią się pod wpływem zbyt gwałtownego ruchu.
– Proszę spojrzeć – powiedział i przesunął palcem po jednej z fotografii. – To była nasza klasa maturalna. Pamięta pani tę wycieczkę do Karpacza? To był pierwszy raz, kiedy widzieliśmy panią w spodniach.
Przyjrzałam się zdjęciu. Stałam tam z grupą uczniów, w polarze i kurtce. Włosy miałam związane, uśmiechnięta, zmęczona. Z tamtej wycieczki pamiętałam głównie zmoknięte buty i obolałe kolano, ale też tę nieoczekiwaną lekkość bycia częścią czegoś większego.
– Tamten chłopak w czapce… to był chyba Paweł, nie? Zawsze się spóźniał.
– Tak, Paweł. Teraz prowadzi warsztat samochodowy. Ma troje dzieci i podobno nauczył się w końcu punktualności.
Zaśmiałam się krótko. Roman przewracał kolejne strony. Zatrzymał się przy zdjęciu, na którym stał nieco z boku, z rękami w kieszeniach, z miną, która miała być poważna, ale wyglądała raczej na zawstydzoną.
– Nie lubiłem wtedy zdjęć – powiedział. – Ale dziś żałuję, że nie mam ich więcej.
Otworzyłam swoją torbę i wyjęłam zeszyt z pożółkłymi kartkami. Wkładałam do niego różne pamiątki z tamtych lat – wycinki z gazet szkolnych, stare plany lekcji, a nawet zasuszoną czterolistną koniczynę, którą ktoś kiedyś wcisnął mi do dziennika.
Roman przyglądał się temu z uwagą. Potem spojrzał na mnie z czymś na kształt czułości w oczach.
– Wie pani, pani Zofio… ja się wtedy pani bałem. Ale jednocześnie to dzięki pani zacząłem rozumieć, że świat jest większy niż nasze miasteczko. Że coś z tych lekcji o liściach, o komórkach, o cyklu życia… że to miało sens.
Zamilkłam. Nie umiałam znaleźć słów. Zawsze sądziłam, że moje nauczanie nie zostawiło trwałego śladu. Może jakieś oceny, może kartkówki, które dawno trafiły do kosza. A tu nagle ktoś, po tylu latach, mówi mi, że coś z tego zapamiętał.
– Dziękuję – odpowiedziałam cicho.
Wieczorem, gdy wróciłam do domu, długo siedziałam w fotelu, patrząc w okno. Było już ciemno, ale w środku jakoś jaśniej.
Czekał nawet wtedy
Tego dnia pogoda była kapryśna. Rankiem słońce wychodziło zza chmur, ale przed południem niebo zaciągnęło się stalową szarością. Pomyślałam, że może dziś zostanę w domu, zrobię rosół albo przejrzę papiery w szufladzie. Ale coś mnie pchało, żeby jednak wyjść. Wzięłam parasol i ruszyłam do parku.
Roman tam był. Siedział na naszej ławce, a obok niego stał termos i dwa emaliowane kubki. Kiedy mnie zobaczył, wstał z uśmiechem.
– Pani profesor, specjalnie dla pani – powiedział, unosząc termos. – Dzisiaj herbata malinowa, domowa.
Usiadłam obok niego, rozpinając płaszcz. Pachniało liśćmi i wilgocią, a gdzieś z daleka dochodził odgłos dziecięcego śmiechu.
– No proszę – mruknęłam. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś zaparzył dla mnie herbatę.
– W liceum też pani jej nie piła. Zawsze kawa. Czarna, bez cukru. Pamiętam, bo raz pomyliłem się i przyniosłem pani herbatę. Spojrzała pani na mnie, jakbym podał truciznę.
Zaśmiałam się. Naprawdę to pamiętał? Przez moment widziałam siebie sprzed lat – zmęczoną, w biegu między lekcjami, z kubkiem kawy w ręce i stosami sprawdzianów do poprawy.
– Może i tak było – przyznałam. – Ale dziś herbata brzmi całkiem dobrze.
Roman nalał ją ostrożnie do kubków. Wzięłam swój, ogrzałam dłonie. Napar był mocny, gorący, lekko kwaśny. Pachniał czymś domowym. Przez chwilę piliśmy w ciszy, obserwując przemykających przez park przechodniów.
– Wie pani – odezwał się w końcu Roman – tak sobie myślę, że te nasze rozmowy to najlepsze, co mi się przydarzyło od bardzo dawna.
Spojrzałam na niego. Patrzył gdzieś przed siebie, nie szukał moich oczu. Jakby bał się, że powie za dużo.
– Panie Romanie… Ja chyba czuję podobnie.
Zamilkł na moment. Potem powiedział półżartem, z tą swoją lekką chrypką:
– Czy mogę częściej przynosić dla nas herbatę?
Poczułam, jak coś drga mi w gardle. Nie odpowiedziałam od razu. Musiałam złapać oddech.
– Jeśli będzie taka jak dziś, to proszę bardzo.
Uśmiechnął się szeroko. A potem długo siedzieliśmy w milczeniu. Czasem spojrzeliśmy na siebie, czasem na drzewa. Nie trzeba było więcej.
Tylko ja czułam, jak bije mi serce, szybciej niż powinno. Jakbym nie miała siedemdziesięciu sześciu lat, tylko szesnaście. I jakby ktoś właśnie uchylił drzwi do czegoś, co wydawało mi się dawno utracone.
To się liczy
Spotykaliśmy się regularnie. Czasem w parku, czasem na rynku, czasem w moim mieszkaniu, kiedy pogoda nie pozwalała na spacer. Roman był zawsze punktualny, przynosił herbatę, czasem ciasto drożdżowe albo stare książki o przyrodzie, które znalazł w antykwariacie.
W moim domu nie było wielu gości, ale on poruszał się po nim jakby znał każdy kąt. Siadał przy stole w kuchni, dokładnie tam, gdzie dawniej siadał Zbyszek. Opowiadał o swoim psie, który już nie żył, o synu, który pracował w Norwegii, o żonie, z którą przez ostatnie lata głównie milczeli. Słuchałam go uważnie, choć nie zawsze potrafiłam coś odpowiedzieć.
Ja też zaczęłam mówić więcej. O tym, że nie rozmawiam z synem, bo się pokłóciliśmy, kiedy postanowił sprzedać dom po ojcu. O tym, jak bardzo tęsknię za wnukami, choć widuję je tylko na ekranie. O tym, że nieraz w nocy nie mogę spać.
– Wtedy w szkole, pamiętam pani lekcję o cyklu życia – powiedział któregoś popołudnia. – Mówiła pani, że wszystko ma swój początek, rozwój i koniec. I że to naturalne. Ale ja wtedy nie zrozumiałem, że koniec nie zawsze znaczy samotność.
– Czasem się mylę – odpowiedziałam.
– Nie sądzę. Po prostu nie każdy był gotów słuchać.
Spojrzałam na niego uważnie. Miał siwe włosy, ale w oczach wciąż coś żywego, jakby wciąż widział świat takim, jakim był za młodu. Nie miał złudzeń, ale miał czułość. I to sprawiało, że przy nim nie czułam się stara.
Czasem mówiłam do siebie w myślach: „Zofio, nie bądź śmieszna. Masz swoje lata. Co ty sobie wyobrażasz?” Ale za chwilę przypominałam sobie, jak się uśmiechał, kiedy mówiłam o swoich roślinach doniczkowych. Jak odgarniał liście z ławki, zanim usiadłam. Jak słuchał, gdy milczałam.
– Romanie – zapytałam go kiedyś – czy ty nie masz wrażenia, że starość to nie tylko zmarszczki i apteka?
– Nie – odpowiedział spokojnie. – Myślę, że starość to taki moment, kiedy człowiek w końcu wie, co się liczy.
– A co się liczy?
– To, że ktoś przy tobie jest. Że jeszcze chce być.
Nie powiedziałam nic więcej. Ale tego wieczoru zasypiałam z uczuciem, że choć nie młoda, to może jednak nie sama.
Kiedyś myślałam, że życie po siedemdziesiątce to już tylko czekanie. Na list, na telefon, na wiosnę. Ale teraz wiem, że można jeszcze czegoś się doczekać.
Spotkanie z Romanem nie było burzą, nie przewróciło mojego świata. Nie odzyskaliśmy młodości. Ale odnaleźliśmy coś, co wielu zgubiło dużo wcześniej – bliskość, która nie musi być głośna.
Teraz często siedzimy razem na naszej ławce. Czasem się śmiejemy, czasem milczymy, ale nie ma już tej ciszy, co wcześniej. Roman przynosi mi herbatę, ja piekę ciasto. Zwyczajne rzeczy, które smakują inaczej, gdy nie robi się ich dla siebie.
Miłość nie przyszła nagle. Nie była młodzieńczym uniesieniem. Przyszła spokojnie, powoli. Ale przyszła. I została. W sam raz na jesień życia.
Zofia, 76 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Uwielbiałam chodzić do lasu. Przestałam, gdy podczas jednego spaceru zobaczyłam coś, czego nie powinnam”
- „Mój mąż uważa, że prawdziwy facet nie zmienia pieluch. A ja nie mam już siły czekać, aż dorośnie do roli ojca”
- „Teściowa pożyczyła mi kasę na własną firmę, ale potem chciała udziału w zyskach. Gdy odmówiłam, poczułam smak zemsty”