Reklama

Pracuję jako programista i nie odróżniam prawdziwka od kartofla. Serio. Gdyby nie Internet, to nie wiedziałbym nawet, że istnieje coś takiego jak goryczak żółciowy. Nie należę do ludzi lasu, nie lubię owadów, nie umiem rozróżnić kierunków bez aplikacji i najchętniej przeżyłbym całe życie w mieście. A jednak – zgodziłem się pojechać z teściem na grzyby.

Reklama

Nie, nie miałem noża z kościaną rękojeścią, nie miałem kapelusza z suszonymi borowikami, nie miałem nawet odpowiednich butów. Miałem za to głębokie poczucie, że powinienem udowodnić Andrzejowi – ojcu mojej żony – że nie jestem miękką kluchą. Chciałem, żeby mnie polubił. Albo przynajmniej przestał traktować jak pomyłkę swojej córki. Wszystko zaczęło się pewnego sobotniego poranka, kiedy Marta wcisnęła mi do ręki termos z herbatą i powiedziała:

– I pamiętaj, nie jedz niczego, co nie wygląda jak pieczarka. W ogóle niczego nie jedz. Ani jagód. Ani dziwnych liści. I nie daj się zabić.

Uśmiechała się, ale wiedziałem, że to jest na serio. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że zgubię się w lesie. Że będę miał błoto w majtkach. Że Andrzej mnie uratuje. I że pod koniec tej wycieczki... coś się między nami zmieni.

Miałem złe przeczucia

– Marta, nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – powiedziałem, gmerając łyżką w misce z płatkami. Co jeśli on mnie nie lubi? Co jeśli to wszystko to podstęp, żeby zostawić mnie w lesie?

– To przynajmniej umrzesz z godnością – rzuciła spokojnie, jakby mówiła o zakupach w markecie.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Ona naprawdę wyglądała, jakby ta cała wyprawa była dla niej powodem do żartów. Ale dla mnie? Dla mnie to była misja ostateczna. Ostatnia szansa na to, by zostać zaakceptowanym przez faceta, który nosił flanelę jak zbroję i miał spojrzenie, jakby każdego oceniał pod kątem przydatności do rąbania drewna.

– No i co ja mam mu powiedzieć? Że znam różnicę między JavaScriptem a TypeScriptem? On nawet nie wie, że to są języki.

– A może powiesz mu coś o tych twoich grzybach z aplikacji? – zaśmiała się Marta. – „To trujący muchomor, Andrzeju. Tak mówi Internet”.

Westchnąłem i poszedłem się ubrać. Stałem chwilę przed szafą. Dres? Za mało poważnie. Jeansy? Za ciasne. W końcu wybrałem coś, co wyglądało jak kompromis między „chcę przeżyć” a „jestem godny twojej córki”. W łazience spojrzałem w lustro. Zaciągnąłem kaptur bluzy na głowę i powiedział do siebie półszeptem:

– Dobra, Adam. Spokojnie. Przeczytałeś trzy poradniki o grzybach. Wiesz, że muchomor sromotnikowy nie pachnie jak pieczarka. Ogarniesz.

Kiedy wyszedłem z mieszkania, Marta jeszcze krzyknęła za mną:

– I nie jedz żadnych jagód! Bo umrzesz!

– Dzięki, kochanie! – odburknąłem. – Tyle wsparcia to ja jeszcze nie miałem.

Czułem, że mnie nienawidzi

Las był chłodny i wilgotny. Pachniał ziemią, rozkładem i... strachem. Moim strachem. Andrzej wysiadł z auta pierwszy. Złapał za koszyk, rzucił mi drugi i spojrzał z góry – jakbym był chłopakiem, który przyszedł na randkę z jego córką, a nie jego zięciem. Zauważyłem, że ma nóż przypięty do paska. Prawdziwy, składany, jak z filmów o survivalu. Ja miałem nożyk z kuchni Marty, zawinięty w papier śniadaniowy. Wysunął się z koszyka po trzech minutach i wpadł w błoto.

– Przepraszam – mruknąłem, próbując go podnieść.

Andrzej nic nie powiedział. Po prostu ruszył przodem. Szliśmy tak przez dobre pół godziny. On spokojny, jakby znał każdy kamień w lesie po imieniu. Ja – zgrzany, zdyszany, poślizgnąłem się dwa razy, raz wdepnąłem w mrowisko.

– Ten ma siatkę pod kapeluszem, to chyba borowik? – zapytałem, pokazując dumnie grzyba.

To trujący goryczak. Ale przynajmniej wygląda ładnie – rzucił bez emocji.

Zaczerwieniłem się. Zrobiłem to samo jeszcze pięć razy. Każdy grzyb, który znalazłem, był zły. Za młody, za stary, za nie bardzo.

Andrzej w końcu powiedział:

– Nie patrz w telefon. Patrz pod nogi. Jak się skupisz, coś znajdziesz.

Miałem wrażenie, że to był nie tylko komentarz o grzybach. Po godzinie marszu moje buty były przemoczone, spodnie ubłocone, a duma rozmiękła jak ściółka. Pomyślałem, że on mnie nienawidzi. Na pewno już żałuje, że Marta wyszła za informatyka, a nie drwala. Patrzyłem na jego pewny krok i obojętność wobec mojej nieporadności. Byłem jak muchomor – niby ładny, ale trujący.

Zrobiło mi się gorąco

– Może ja pójdę kawałek tamtą ścieżką – rzuciłem z udawaną pewnością siebie, pokazując w bok. – Sam pan mówił, że jak się skupię, coś znajdę.

Andrzej spojrzał na mnie bez wyrazu. Kiwnął głową.

Nie odchodź za daleko. Jak dojdziesz do krzaków z jarzębiną, zawracaj.

Jarzębina. Jasne. Bo ja mam aplikację do rozpoznawania drzew w oczach. Ruszyłem. Najpierw było nawet fajnie. Chwila ciszy, w końcu sam. Bez presji. Nagle zauważyłem coś, co wyglądało jak borowik. Padłem na kolana, wyjąłem telefon. Zdjęcie, analiza.

– Ooo, szlachetny! – ucieszyłem się i włożyłem go do koszyka z satysfakcją.

Potem zauważyłem kolejnego. I jeszcze jednego. Szło coraz lepiej. Tak bardzo się skupiłem, że nie zauważyłem, że ścieżki już dawno nie ma. Zatrzymałem się. Rozejrzałem. Las wyglądał wszędzie tak samo.

– Andrzej? – zawołałem, najpierw spokojnie. – Andrzej?!

Odpowiedziała mi cisza. Potem krakanie wrony. Zrobiło mi się gorąco. Kręciłem się w kółko, próbując znaleźć punkt zaczepienia. Wszystko wyglądało identycznie. Jak w labiryncie. Zacząłem iść w jednym kierunku, potem zawróciłem. Kręciłem się coraz szybciej, w końcu usiadłem na pniu. Brawo dla mnie. Grzybiarz roku. Ostatnie zdjęcie w twoim telefonie to borowik. Policja będzie zachwycona. Wtedy usłyszałem kroki.

– Zgubiłeś się? – Andrzej stał przede mną z rękami w kieszeniach.

– Nie. Tylko eksplorowałem alternatywną ścieżkę – odpowiedziałem, jak gdyby nigdy nic.

Andrzej się uśmiechnął.

– Czyli się zgubiłeś.

Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. On pierwszy podał mi rękę, żeby pomóc wstać. On się uśmiechnął. Uśmiechnął! I nie rzucił we mnie kamieniem. Czy to… przełom?

Nie chodzi o bycie idealnym

Usiedliśmy na polanie, pod starym dębem. Andrzej wyjął termos i dwa kubki. Podał mi jeden. Herbata pachniała jak dzieciństwo – malinowa, słodka, gorąca. Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Takiej, która nie krępuje.

– Mój pierwszy wypad z teściem? – Andrzej w końcu się odezwał. – Złapałem kleszcza na… powiedzmy, że w bardzo prywatnym miejscu.

Zakrztusiłem się herbatą.

– Serio?

– Mhm. Musiałem się rozebrać do majtek na środku lasu. I teść wyciągał go pęsetą, jakby wybierał śrubkę z silnika. Najgorszy dzień w moim życiu.

Zaśmialiśmy się. Głośno. Aż echo odbiło się od drzew.

– To przynajmniej mam na co liczyć – powiedziałem. – Dziś tylko błoto i upokorzenie.

– Zięciu, błoto schodzi – mruknął Andrzej, popijając z termosu. – Gorzej, jak ktoś ma czyste buty, ale pustkę w głowie.

Spojrzałem na niego zdziwiony. Ale nie mówił tego złośliwie. Raczej… z jakimś rodzajem uznania? Nie byłem pewien.

– A Marta? – zapytałem po chwili. – Jak reagowała, kiedy pan pierwszy raz przyprowadził ją do lasu?

– Nie lubiła – uśmiechnął się. – Marudziła. Ale nie uciekła. A potem zaczęła wracać. Czasem tylko po to, żeby posiedzieć. I wiesz co? Chyba dlatego ją najbardziej szanuję.

Zamilkliśmy. Pomyślałam, że może to nie chodzi o to, żeby być idealnym. Może wystarczy być obecnym. I nie uciekać

Jakbym dostał złoty medal

Wracaliśmy spokojnie. W koszykach – cztery prawdziwki, dwa podgrzybki i masa śmiechu. W butach – błoto. W sercu – coś, czego nie umiałem nazwać. Coś ciepłego. Przez większość drogi milczeliśmy. Ale to nie było to niezręczne milczenie z rana. To było dobre milczenie. Jak po wspólnym obejrzeniu filmu, który nie wymaga komentarza. W aucie puściłem jakąś spokojną playlistę z radia. Andrzej kiwał głową do rytmu. Ja prowadziłem.

– Dobrze jedziesz – rzucił.

– Dzięki – odpowiedziałem, jakbym właśnie dostał medal.

Zatrzymaliśmy się pod naszym blokiem. Marta stała już na chodniku, machając z kubkiem kawy. Kiedy podeszła, Andrzej wysiadł i rzucił:

Za tydzień jadę na ryby. Może chcesz sprawdzić, czy umiesz topić robaki?

Zamarłem.

– Serio?

– A co? Boisz się? – uniósł brew.

– Pod warunkiem że to nie będzie w środku dżungli – zażartowałem.

– Nie bój się. Najpierw zrobimy ci chrzest z piwa i robaka. Potem zobaczymy – mrugnął.

Marta spojrzała na mnie zdziwiona.

Uśmiechasz się. Co się stało?

– Twój tata… zaprosił mnie na ryby.

– Wow. Pasowanie na członka klubu?

– Możliwe – wzruszyłem ramionami.

Patrzyłem, jak Andrzej oddala się w stronę swojego auta. Nie spojrzał już za siebie. Może nigdy nie będę jak on. Ale może wcale nie muszę. Może wystarczy, że jestem sobą. Las nie był taki zły.

Czasem dobrze dać się znaleźć

Gdy tego wieczoru leżałem w łóżku, Marta spała już spokojnie obok. Ja wpatrywałem się w sufit, jakby miał mi coś podpowiedzieć. Głowę miałem pełną liści, błota i zdań, których nikt głośno nie powiedział, ale które wisiały w powietrzu. Wciąż słyszałem w uszach: „Nie patrz w telefon. Patrz pod nogi”. Może Andrzej nie mówił tylko o grzybach. Może mówił o życiu. Może o jego córce. Może o mnie. A może o nas wszystkich, którzy tak często chcemy wszystko sprawdzić, upewnić się, przewidzieć. A czasem trzeba po prostu iść i się zgubić. I dać się znaleźć.

Nie wiem, czy Andrzej mnie naprawdę polubił. Może po prostu zaakceptował, że nie jestem z drewna. Że nie uciekłem. Że pozwoliłem mu się podnieść z tej polany, na której siedziałem jak idiota. Może to wystarczyło. Zamknąłem oczy. Na nocnym stoliku leżał jeden z tych moich prawdziwków – ususzę go, jak trofeum. Nie był idealny. Ale był mój. I zdobyty z kimś, kto powoli przestawał być tylko „moim srogim teściem”.

Adam, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama