Reklama

Czasem myślę, że moja teściowa to osobna kategoria człowieka. Z jednej strony – pełna energii, zawsze w ruchu, potrafi zażartować z siebie i z całego świata. Z drugiej – uparta jak osioł i wiecznie chodząca własnymi ścieżkami. Dosłownie i w przenośni. Nigdy nie wiem, czy mam ją przytulić, czy udusić.

Reklama

Mąż od dziecka przyzwyczajony jest do jej dziwactw. Ja – wciąż się uczę. Na przykład wtedy, kiedy jedziemy na grzyby. To jej ulubiona rozrywka. Twierdzi, że las ją „uspokaja”, choć dla mnie to raczej odwrotnie – każdy trzask gałęzi sprawia, że podskakuję.

Tego dnia aura była piękna – pachniało igliwiem, ptaki ucichły, tylko nasze kroki dudniły po miękkiej ziemi, a koszyki powoli napełniały się podgrzybkami. Mąż szedł obok mnie, teściowa – tradycyjnie „tuż za nami”, choć ja wiedziałam, że to jej „tuż” oznacza jakieś trzydzieści metrów bokiem, w stronę krzaków.

– No, ale przyznaj sama, że to świetny pomysł mamy – stwierdził mój mąż, poprawiając koszyk.

– Owszem, ale mogłaby raz w życiu iść normalnie, a nie na własną rękę – mruknęłam, choć nie chciałam psuć nastroju.

Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że za chwilę przyjdzie nam szukać jej jak igły w stogu siana.

Gdzie jest mama?!

Szliśmy jeszcze chwilę, rozmawiając o jakichś drobiazgach. W pewnym momencie zatrzymałam się i obejrzałam za siebie. Ścieżka pusta. Ani śladu teściowej.

– Gdzie mama? – zapytałam, a w moim głosie pojawił się niepokój.

Przecież szła tuż za nami… – mąż zmarszczył brwi i również obejrzał się wstecz.

Stanęliśmy oboje, nasłuchując. W lesie panowała cisza, tylko wiatr lekko poruszał koronami sosen.

– Może się zatrzymała? – próbowałam brzmieć racjonalnie.

– Albo poszła w bok… – westchnął mąż, ale w jego tonie pojawiła się nuta zniecierpliwienia. – Zawsze to samo.

Zawołał głośno:

– Mamo! Halo!

Echo odbiło się od drzew, ale nikt nie odpowiedział. Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula.

– Żartujesz sobie, prawda? – spytałam, próbując się uśmiechnąć. – Pewnie zaraz wyskoczy zza krzaka i będzie się śmiać, że się martwimy.

Ale im dłużej czekaliśmy, tym bardziej atmosfera gęstniała. Ruszyliśmy w stronę zarośli, zaglądając za każdą sosnę, nawołując coraz głośniej.

W mojej głowie zaczęły się pojawiać głupie obrazy – sceny z filmów o ludziach, którzy weszli do lasu i już nigdy nie wrócili. Nagle zapach igliwia przestał być kojący, a zaczął mnie dusić.

– Nie panikuj – próbował mnie uspokoić mąż, ale sam brzmiał nerwowo. – Na pewno zaraz ją znajdziemy.

Tylko że ja już zaczęłam panikować.

Minuta wydawała się godziną

– Dobra, rozdzielmy się – zdecydował mój mąż, kiedy kolejne nawoływania nie dawały żadnego efektu. – Ty idź w stronę tej ścieżki, a ja pójdę głębiej. Będziemy się co jakiś czas wołać.

– Sama? – zapytałam z wahaniem, czując jak ciarki przechodzą mi po plecach.

– Tak szybciej ją znajdziemy – uśmiechnął się blado, ale było widać, że też jest spięty.

Ruszyłam więc w swoją stronę, co chwila zerkając na boki. Każdy trzask gałęzi pod butem, każdy ruch w krzakach sprawiał, że serce waliło mi jak oszalałe.

– Mamo! – krzyczałam, a mój głos łamał się ze strachu. – Halo, gdzie jesteś?!

Zamiast odpowiedzi słyszałam tylko echo. Czułam, że czas płynie nienormalnie wolno. Minuta wydawała się godziną.

W głowie kołatało mi jedno zdanie: „Po co ona zawsze musi chodzić gdzie indziej niż wszyscy?”. Najpierw strach ścisnął mnie w żołądku, potem dołączyła irytacja. Zamiast martwić się o grzyby, martwiłam się, czy zaraz nie trzeba będzie dzwonić na policję.

Z oddali doleciał do mnie głos męża, donośny, zdyszany:

– Mamo! Halo!

Zatrzymałam się i szepnęłam sama do siebie:

– Tylko żeby się nic nie stało…

I ruszyłam dalej, z coraz większą paniką.

W głowie miałam najczarniejsze scenariusze

– Nic! – mój mąż wpadł zdyszany na polanę, gdzie właśnie się kręciłam. – Przeszukałem kawał okolicy i nic!

– To co teraz?! – głos mi się załamał. – Nie możemy jej tak zostawić!

– Idziemy głębiej – powiedział stanowczo i pociągnął mnie za rękę.

Szliśmy pospiesznie, nawołując raz po raz. W głowie miałam najczarniejsze scenariusze: że zasłabła, że się przewróciła, że już jej nie znajdziemy. Zimny pot spływał mi po plecach, a serce dudniło jak bęben.

Nagle… chrupnięcie. Jakby ktoś nadepnął na suchą gałąź. Oboje zamarliśmy.

– Słyszałaś? – szepnął mąż.

Skinęłam głową i ruszyliśmy w stronę dźwięku, stąpając ostrożnie, ale szybko. Z każdym krokiem byłam coraz bardziej przekonana, że zaraz zobaczymy coś strasznego.

A potem nagle – jest. Teściowa siedziała spokojnie na powalonym pniu, koszyk pełen grzybów stał przy jej nodze. W ręku trzymała kanapkę i właśnie brała kolejny kęs.

– A wy gdzieście się zapodziali? – spytała z pełnymi ustami, jakby to my zniknęliśmy na godzinę.

Patrzyliśmy na nią oszołomieni – zdyszani, bladzi, z sercami w gardłach. Ja nie wiedziałam, czy krzyczeć, czy płakać, czy po prostu się śmiać.

Tylko wzruszyła ramionami

Poczułam, jak kolana mi się uginają. Najpierw fala ulgi, taka, że aż zakręciło mi się w głowie, a zaraz potem… wściekłość.

– Miałam ochotę ją udusić, a potem przytulić – pomyślałam, czując, jak dłonie mi drżą.

– Mamo! – wyrzucił z siebie mój mąż, czerwony na twarzy. – Myśleliśmy, że coś ci się stało!

– Oj tam, nie przesadzajcie – machnęła ręką beztrosko. – Zgłodniałam, to usiadłam. Kanapki z domu są lepsze niż te wasze suche bułki.

– Mama, ale myśmy tu pół lasu przeszli! – prawie krzyczałam, a w głosie miałam jeszcze łzy. – Nawoływaliśmy, serce mi stanęło, a ty sobie siedzisz i jesz?!

– No i co z tego? – wzruszyła ramionami i przeżuła kolejny kęs. – Ja się nigdzie nie spieszyłam.

Mój mąż złapał się za głowę, a ja nagle poczułam, jak cały ten strach pęka we mnie jak bańka mydlana. I zamiast dalej się złościć, zaczęłam się śmiać.

– Co was tak rozbawiło? – spytała teściowa, patrząc na nas zdziwiona, jakby naprawdę nie rozumiała, co się przed chwilą wydarzyło.

Śmiech mieszał się ze złością, a ja wiedziałam, że w tej rodzinie emocje zawsze wyglądają właśnie tak: chaotycznie, głośno i zupełnie bez logiki.

„My jej przeszkadzamy w zbieraniu grzybów”

W drodze powrotnej do samochodu szliśmy już razem – tym razem nie pozwoliłam, by teściowa szła „swoją ścieżką”. Mąż cały czas pod nosem mruczał jakieś przekleństwa, a ona w najlepsze opowiadała, jak to znalazła „najpiękniejsze miejsce w całym lesie” i że jeszcze wróci tam sama, bo „tylko przeszkadzamy w zbieraniu”.

Patrzyłam na nią i nie mogłam się zdecydować, co czuję. Jeszcze godzinę wcześniej prawie płakałam ze strachu, a teraz… byłam jej wdzięczna. Bo potrafiła jednym, suchym komentarzem rozbroić cały dramat.

Kiedy dotarliśmy do auta, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się filuternie:

– A ty, synowa, nie denerwuj się tak. Jeszcze trochę ze mną pożyjesz.

Parsknęłam śmiechem, mimo że powinnam się obrazić. Taka właśnie była – nieprzewidywalna, czasem doprowadzająca do szału, a chwilę później potrafiąca sprawić, że całe napięcie znikało jak ręką odjął.

I wtedy pomyślałam, że może to wcale nie jest takie złe. Bo dzięki niej życie nigdy nie jest nudne. A jeśli kiedyś znów zniknie w lesie, to przynajmniej będę wiedziała, że trzeba szukać nie dramatów, tylko jej i kanapki.

Katarzyna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama