Reklama

W moim starym samochodzie psuło się niemal wszystko. Ale i tak wspominam go z wielkim sentymentem. Dzięki niemu poznałam Mateusza.

Reklama

Stare, ale własne

Czy to auto jest w katalogu zabytków? – zapytałam, kiedy wujek Leszek pokazał mi przez okno samochód, którym odtąd miałam jeździć. Golf miał dwadzieścia lat i zdaniem wujka był znakomitym pierwszym samochodem dla kogoś, kto dopiero co zdał egzamin na prawo jazdy. Niespecjalnie miałam argumenty, by się z nim kłócić, bo za auto nie wziął ani grosza. Któryś z klientów zostawił mu go w rozliczeniu i wujcio twierdził, że mniejszym problemem jest go oddać mnie, niż bawić się w sprzedaż. Tak właśnie dostałam Bronka, czyli golfa trójkę w kolorze trudnym do zdefiniowania i z efektami akustycznymi towarzyszącymi każdej zmianie biegów.

– Musisz tylko, moja droga, znaleźć sobie dobrego mechanika i najlepiej za niego wyjść – poradził mi wujcio, wręczając kluczyki.

Na szczęście, przez pierwszy miesiąc naszej znajomości Bronek nie sprawiał problemów. Fakt, odpalał za trzecim, a nieraz i szóstym razem, rzęził jak potępiony przy wrzucaniu dwójki, nie mówiąc o wyższych biegach, i silnik mu gasł na wstecznym, ale ogólnie dało się nim jeździć, a to było przecież najważniejsze. Najważniejsze, bo codziennie musiałam dojeżdżać do pracy ponad dwadzieścia kilometrów, a potem oczywiście z powrotem. Praca zmianowa, więc zdarzało mi się wracać ciemną nocą. Właśnie dlatego, w wieku trzydziestu lat, zapisałam się na kurs prawa jazdy.

Dostałam mnóstwo rad

Oczywiście cała rodzina miała dla mnie, jako świeżo upieczonego kierowcy, miliard dobrych rad.

Zobacz także

– Pamiętaj, córcia, zawsze miej ze sobą malutki kanisterek benzyny, jakby ci zabrakło po drodze – przestrzegała mama, która w życiu nie siedziała za kierownicą.

– Dziecko, żeby ci do głowy nie przyszło zabierać autostopowiczów… – to był z kolei lęk taty. – Bo możesz trafić na psychopatycznego mordercę jak w tym amerykańskim filmie…

– Kup sobie paralizator i trzymaj w schowku, tak na wszelki wypadek – dodała kuzynka. – Moją koleżankę to na światłach raz napadli, torebkę z siedzenia jej zabrali…

Powstrzymywałam się od przewracania oczami, kiedy słuchałam tych „cennych” rad, ale musiałam przyznać, że pomysł z paralizatorem nie był głupi. Głównie dlatego, że w Bronku nie było zamka centralnego i za każdym razem musiałam pamiętać, żeby wcisnąć blokadę drzwi od środka. A prawda była taka, że często wracałam nocą przez las i gdyby tam samochód odmówił mi posłuszeństwa, chyba bym umarła ze strachu, że ktoś mnie zaatakuje.

Kupno paralizatora nie było większym problemem. Schowałam go pod siedzenie pasażera i od razu poczułam się bezpieczniej. Miałam jednak nadzieję, że nigdy nie będę musiała po niego sięgnąć. Niedługo potem okazało się, że i druga rodzinna rada była bezcenna, a mianowicie wożenie w bagażniku trzech litrów benzyny. Mama umieściła tam kanister i nie chciała słyszeć, że w moim samochodzie jest coś takiego jak kontrolka rezerwy paliwa. Co najzabawniejsze, mama miała rację.

Kontrolka z nieznanej przyczyny nie zaświeciła się w odpowiednim momencie, a ja byłam nieświadoma, że jeżdżę na oparach. Opary skończyły się dokładnie w połowie drogi do domu, kiedy wracałam po wieczornej zmianie. Samochód zakaszlał, podskoczył ze dwa razy i zaczął tracić prędkość. W końcu zatrzymał się dosłownie na środku leśnej drogi. O pierwszej w nocy…

– Dobrze, tylko nie panikuj… – mówiłam do siebie, zastanawiając się, co mam zrobić.

Byłam przerażona

Byłam sama w ciemnym, nieprzyjaznym lesie z unieruchomionym samochodem i masą straszliwych historii w głowie, których nakładł mi do niej ojciec – miłośnik horrorów. W końcu jakoś się pozbierałam, wyszłam z kabiny, otworzyłam bagażnik i wydobyłam kanisterek. Drżącymi rękami wlałam benzynę do baku i od razu wskoczyłam do auta, przerażona, że zaraz z lasu wyjdzie jakiś morderca z piłą łańcuchową i się na mnie rzuci. Samochód na szczęście zapalił, znowu podskoczył kilka razy, charknął, kaszlnął i pojechaliśmy.

Przejechałam może z pięć kilometrów, kiedy zobaczyłam na poboczu przewrócony rower. W pierwszym odruchu zahamowałam, dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to może być pułapka! Czy nie tak właśnie postępują bandyci? Udają wypadek, a kiedy ktoś się zatrzyma, napadają na niego. Niestety, było już za późno. Bronek stanął i za Chiny nie chciał odpalić ponownie. Coraz bardziej nerwowo przekręcałam kluczyk, ale auto nie chciało „zaskoczyć”.

I wtedy zobaczyłam coś w lusterku. Najpierw ruch, potem już wyraźną ludzką postać. Męską! W kapturze! Jezus Maria, więc tata miał rację! To był napad! Przerażona i spanikowana kręciłam kluczykiem, modląc się na głos, żeby silnik zapalił, a domniemany napastnik był coraz bliżej. Z tego wszystkiego zapomniałam, że po nalaniu benzyny nie wcisnęłam blokady drzwi i nagle zdałam sobie sprawę, że widzę brodatą twarz tuż za szybą, a od przestępcy nic mnie nie odgradza…

Ten facet mnie wystraszył

– Dobry wieczór! – krzyknął brodacz, zaglądając do środka, a moja ręka powędrowała do przycisku zamykania drzwi. Zauważył to i uśmiechnął się szeroko. – Spokojnie, niech się pani nie boi! Potrzebuje pani pomocy?

– Nie! – krzyknęłam głośniej niż to było konieczne, równocześnie próbując sięgnąć po paralizator, który jak na złość nagle zniknął. – Wszystko okej!

– Na pewno? – facet nie krzyczał, tylko głośno mówił. I tak świetnie go słyszałam. Zamierzałam nagle otworzyć okno, porazić go paralizatorem i uciec na piechotę. – Nie może pani odpalić. Może zajrzę pod maskę?

W odpowiedzi ponownie przekręciłam kluczyk, licząc, że tym razem silnik zaskoczy, a ja ucieknę z piskiem opon, nim ten osobnik wybije szybę.

– Zatrze pani silnik! – ostrzegł mnie brodacz. – To może być olej. Trzeba sprawdzić. Mówię poważnie, pomogę pani. Jestem Mateusz, mieszkam tam, za Wólką. I jestem mechanikiem. No naprawdę! Proszę, niech pani zobaczy. Mateusz, widzi pani?

Z tymi słowami przyłożył do szyby swój dowód osobisty. Z trudem skupiłam się na małych literkach. Faktycznie, Mateusz. W dodatku prawie w moim wieku, no, trzy lata starszy. Może więc rzeczywiście nie był leśnym bandytą zastawiającym zasadzki na kierowców? Kwadrans później już miałam pewność, że nim nie był. I naprawdę był mechanikiem. I to takim, który poinformował mnie, że nie tylko kontrolka poziomu paliwa była w Bronku zepsuta. Rzeczywiście, chodziło o poziom oleju. Gdyby Mateusz tego nie sprawdził, zatarłabym silnik…

Miałam szczęście

– Mam warsztat parę kilometrów stąd – powiedział, prostując się nad maską. – Oszukamy trochę czujnik, żeby przejechać ten dystans, nic się nie powinno stać. Dolejemy oleju i pojedziesz do domu. Mogę włożyć swój rower do bagażnika? To składak.

I tak zabrałam ciemną nocą obcego mężczyznę do samochodu i w dodatku pozwoliłam mu prowadzić po wiejskich drogach. Mateusz po drodze opowiedział mi, że wracał od kolegi, z którym napił się kilka piw. Dlatego wziął rower, nie samochód.

– No, zrobione! – rzucił, potrząsając pustym opakowaniem po oleju silnikowym. – Ale wiesz co? Jest tu parę rzeczy do zrobienia. Masz swojego mechanika?

Pokręciłam głową i chwilę potem ustaliliśmy, że właściwie to już mam. Mateusz kazał mi przyprowadzić Bronka na przegląd następnego dnia. Zapytałam, ile jestem winna za wymianę oleju, a on odparł, że płyny wymienia tylko na płyny.

– Może być piwo, a jak nie pijesz piwa, to kawa – roześmiał się, widząc moją zdezorientowaną minę. – Serio, uważam, że powinnaś mi coś postawić za ten nocny ratunek w środku lasu. Gdyby nie ja, ktoś mógłby cię tam napaść… Rany, ależ miałaś przerażoną minę!

Zajął się autem i mną

Dopiero wtedy i ja zaczęłam się śmiać. Następnego dnia przyjechałam do jego warsztatu i w świetle dnia zobaczyłam, że mój „leśny bandyta” to w istocie bardzo przystojny facet, z uśmiechem, który powalał na kolana i wiecznie rozbawionym błyskiem w oku. Bronek został na kanale, a mój nowy mechanik zabrał mnie swoim autem do miasteczka, gdzie postawiłam mu piwo, a nawet steka. Dzisiaj jesteśmy dwa lata po ślubie. Najbardziej chyba cieszył się z niego wujek Leszek, który uznał, że grzeczna siostrzenica posłuchała jego dobrej rady i znalazła sobie porządnego mechanika na męża.

Reklama

Bronek, pomimo licznych prób reanimacji, dożył w końcu swoich dni i zastąpił go Żuczek, czyli śliczny, żółty volkswagen garbus, którego Mateusz sprowadził dla mnie z Niemiec i fantastycznie odremontował. I tylko o jednym nigdy nie powiedziałam mężowi. Że tamtej nocy byłam absolutnie zdecydowana potraktować go paralizatorem. Jedyne, co mi w tym przeszkodziło, to fakt, że nie mogłam go wymacać pod fotelem… Później przeszukałam cały wóz, ale nigdzie go nie znalazłam. Dziwne. Mateusz natomiast do dzisiaj opowiada z czułością o tym, jak to spotkał mnie bezbronną i wystraszoną w głębi lasu. A ja uśmiecham się słodko i zastanawiam za każdym razem, gdzie do cholery zgubiłam ten paralizator. I jak to dobrze, że jednak go nie znalazłam!

Reklama
Reklama
Reklama