„Gdy w maju kwitnie bez, ja zawsze płaczę. Co roku jego zapach przypomina mi o mojej tragedii”
„– Wiesz co zrobiłam po pogrzebie? – szepnęłam. – Schowałam jego rzeczy do pudełka. Nie wyrzuciłam. Nie potrafiłam. Ono stoi w szafie, i czasem... czasem je otwieram. Tylko po to, żeby przypomnieć sobie, że to się wydarzyło naprawdę”.

- Redakcja
Nie mówię o tym głośno. Czasem tylko, kiedy przechodzę koło tego krzewu przy alejce prowadzącej do biblioteki, czuję, jak wszystko we mnie zastyga. Bez. Jego zapach. W maju, co roku ten sam. Słodki do bólu. Dla kogoś innego może być po prostu zapowiedzią wiosny. Dla mnie to ostrzeżenie. Przypomnienie.
Mam trzydzieści sześć lat i od sześciu nie potrafię już oddychać pełną piersią, kiedy kwitnie bez. Pracuję w bibliotece, układam książki alfabetycznie, uśmiecham się do dzieci, które przychodzą na zajęcia z czytania. Wieczorami wracam do pustego mieszkania i parzę herbatę w tym samym kubku co zawsze. Wszystko wygląda normalnie. Tylko maj boli.
Nie mam zdjęcia. Nie powiesiłam żadnego. Nie chciałam, żeby ktoś patrzył i zadawał pytania. Ale mam pudełko. Niewielkie, kartonowe. W środku śpioszki, te w białe gwiazdki, maleńka czapeczka i opaska ze szpitala.
Ciągle pamiętam
Pamiętam, jak siedzieliśmy na podłodze w sypialni, wśród otwartych pudeł, z których wyciągaliśmy ubranka – małe, śmieszne skarpetki, mikroskopijne body z napisem „Cześć, mamo!”. Mariusz trzymał jeden z nich przed sobą jak relikwię i powiedział:
– Jak myślisz, będzie miał moje uszy?
– Oby nie – zaśmiałam się, a on przewrócił oczami i pocałował mnie w czoło.
Byłam wtedy w siódmym miesiącu. Brzuch miał już swój ciężar, a w środku – jakby dwa serca biły naraz. Czuliśmy się gotowi. Wymyśliliśmy nawet kołysankę. Mariusz nucił ją co wieczór do brzucha. Ja wciąż ją słyszę, choć od dawna już nie brzmi.
Wszystko wydarzyło się nagle. Jedna noc. Skurcze, krzyk, panika. Szpital. Poród. Cisza. Za szybko. Za wcześnie. Jaś oddychał, ale z trudem. Widziałam go tylko chwilę. Zabrali go. A potem czas się zatrzymał. Nikt nic nie mówił. Tylko te dźwięki urządzeń za ścianą i pytania, których nie miałam odwagi zadać.
Drugiego dnia przyszła pielęgniarka. Powiedziała, że mogę się pożegnać.
– To już – wyszeptała.
Nie chciałam go dotykać. Bałam się, że jeśli poczuję jego ciepło, nie wypuszczę go z rąk. Ale wzięłam. Trzymałam. Płakałam. Przeklinałam bzy, które kwitły za oknem. Zbyt wcześnie, jak wszystko wtedy. Nawet wiosna nie poczekała.
Mama próbowała mnie ratować
– Joasiu, może spróbujesz... no wiesz, wrócić do życia? – Mama spojrzała na mnie z troską, ale jej głos brzmiał jak delikatny wyrzut.
Siedziałyśmy przy kuchennym stole. Herbata dawno wystygła, ciasto – sucha babka – leżało nietknięte. Przez okno wpadało majowe światło, a z ogrodu czuć było zapach bzu. Mama posadziła go w kącie pod płotem. Mówiła, że bez przynosi szczęście. Zamilkłam.
– Minęło już tyle czasu, córeczko... Może to już pora, żeby... – zawahała się – żeby otworzyć się na coś nowego?
Poczułam, jak rośnie we mnie złość. Coś gorącego, rwącego. Nie wybuchłam od razu. Najpierw tylko ścisnęłam filiżankę.
– Czas? – powtórzyłam powoli. – Mamo, on żył. Miał twarz. Miał imię. Jaś. Mój syn. A ty mówisz o czasie, jakby to był plaster na rany po operacji.
– Nie o to mi chodzi, Joasiu. Ja tylko... – próbowała tłumaczyć.
– Nie rozumiesz. Nikt nie rozumie. – Wstałam gwałtownie. – On był prawdziwy.
– Kochanie... – Mama chciała mnie złapać za rękę, ale się cofnęłam.
– Wiesz co zrobiłam po pogrzebie? – szepnęłam. – Schowałam jego rzeczy do pudełka. Nie wyrzuciłam. Nie potrafiłam. Ono stoi w szafie, i czasem... czasem je otwieram. Tylko po to, żeby przypomnieć sobie, że to się wydarzyło naprawdę.
Wyszłam z kuchni, zostawiając ją z herbatą i babką. W domu otworzyłam szafę i sięgnęłam po pudełko. Drżącymi rękami rozłożyłam śpioszki, jedną z tych czapeczek. Przytuliłam ją do twarzy. Wciąż szukałam jego zapachu.
Ta rozmowa mi pomogła
Usiadłam na ławce w parku, tej pod największym krzewem bzu. Tego dnia było duszno, cicho, dzieci biegały gdzieś dalej, śmiejąc się głośno – jakby ich świat był zupełnie inny niż mój. Miałam ochotę płakać, ale nie miałam już siły. Siedziałam więc w bezruchu, obserwując, jak pojedyncze płatki bzu opadają na moje kolana.
– Piękny ten bez, prawda? – zagadnęła starsza kobieta, siadając obok mnie. Miała siwe włosy, spięte w kok i torbę na kółkach, którą postawiła przed sobą.
Skinęłam głową. Milczałam.
– Ale bywa też okrutny – dodała ciszej. – Kiedyś myślałam, że pachnie jak spokój. A potem się okazało, że pachnie jak koniec.
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Nie patrzyła na mnie, mówiła jakby do siebie. A jednak wiedziała. Jakoś wiedziała.
– Straciła pani kogoś? – zapytałam cicho.
– Mojego syna. Dwadzieścia siedem lat temu. Nikt nie wie. Nikomu nie mówiłam. Był martwy, kiedy się urodził. Powiedzieli mi, żebym nie patrzyła. Że tak będzie lepiej. – Zaciągnęła się powietrzem. – Nigdy nie zapomniałam. Ale nauczyłam się oddychać obok tego.
Poczułam, że coś we mnie pęka. Nie ulgą, nie rozpaczą. Raczej cichym zrozumieniem.
– Ja też... – zaczęłam, ale głos mi się załamał. – Mój syn. Jaś. Przeżył dwa dni.
Kobieta spojrzała mi prosto w oczy. Wzięła moją dłoń, jakbyśmy znały się od zawsze.
– Nie bój się pamiętać – powiedziała. – Ale pozwól sobie też oddychać.
Poszłam na cmentarz
Zawsze wyobrażałam sobie, że kiedy tu wrócę, będzie padał deszcz. Że niebo też będzie płakać. Ale tego dnia świeciło słońce. Majowe, miękkie światło kładło się na nagrobkach jak jedwabna chusta. Wszystko wyglądało zbyt spokojnie, zbyt pięknie, jak na miejsce, gdzie kończą się historie.
Długo krążyłam alejkami, zanim tam dotarłam. Miałam ochotę uciec. Znowu. Tak jak wcześniej – przez sześć lat. Ale w dłoni miałam bzy. I wiedziałam, że tym razem nie ucieknę.
Jego grób był dalej, na końcu. Mała tabliczka, niski krzyż. I puste miejsce na kwiaty, które przez lata nie były zmieniane. Czas nie miał tu litości – mech obsiadł litery, a ziemia zapadła się lekko. Jakby chciała go przykryć bardziej.
– Jaś – powiedziałam cicho. Tylko to. Tylko imię.
Usiadłam obok, na chłodnej ziemi. Zbliżyłam palce do liter, jakby ich dotyk mógł mnie z nim połączyć. Chciałam mu powiedzieć wszystko – że się boję, że czasem nienawidzę innych matek, że nie śpię w nocy. Ale nie potrafiłam mówić. Więc po prostu byłam. Obecna. Po raz pierwszy od lat. Płakałam cicho. Nie tak jak wtedy, w szpitalu. Teraz to był inny płacz – z pustki, która nie wołała już o pomoc. Tylko przypominała, że wciąż tam jest.
Kiedy wstałam, położyłam bzy przy tabliczce. Długo patrzyłam. I zanim odeszłam, szepnęłam:
– Wrócę. Obiecuję.
Mąż nie dał rady
Czasami myślę, że zostałam sama w tej historii już wtedy, gdy wychodziliśmy ze szpitala. Mariusz szedł przede mną. Trzymał moje torby, ale nie trzymał mnie. W tamtym momencie zrozumiałam, że tracę nie tylko ciebie, Jasiu. Tracę też jego.
Na początku próbowaliśmy być dzielni. Mówiliśmy sobie, że to „wspólny ból”, że „przejdziemy przez to razem”. Ale on coraz częściej wychodził z domu. Wracał późno, pachniał obcymi zapachami – piwem, papierosami, potem innym światem. A ja? Ja przesiadywałam ze śpioszkami na kolanach, próbując oddychać, jakby nic się nie wydarzyło.
Pewnej nocy powiedział:
– Nie dam rady. Nie umiem ci pomóc. I chyba już nie chcę tego dźwigać.
Nie miałam siły się kłócić. Nie błagałam. Zostawił klucze na szafce i wyszedł. Jakby to był zwykły dzień. Jakbyśmy nie przeżyli końca świata.
Dziś nie mam do niego żalu. Myślę, że każdy z nas tonął na swój sposób. On wybrał ucieczkę. Ja – pustkę.
Muszę zacząć żyć
Kiedy po raz pierwszy od lat otworzyłam kalendarz i wpisałam w nim coś tylko dla siebie, ręka mi zadrżała. „Spotkanie – psycholog. 12:30.” Nie dla innych. Nie dlatego, że ktoś nalegał. Dla siebie.
Nie wiem, co mi powie. Nie wiem, czy coś się zmieni. Ale po tylu latach ciszy – tej wewnętrznej, ciężkiej jak beton – chcę spróbować mówić. Nawet jeśli będą to tylko niezdarne słowa, urwane zdania. Nawet jeśli najpierw będzie trzeba płakać.
W bibliotece położyłam na ladzie stary tom poezji. Między stronami zostawiłam kwiat bzu. Nie po to, żeby zapomnieć. Po to, żeby pamiętać inaczej. Żeby pozwolić wspomnieniu istnieć, ale nie kruszyć wszystkiego wokół.
Bez nadal pachnie. Nadal boli. Ale już wiem, że nie jestem sama. Że czasem ktoś siada na ławce obok i trzyma moją dłoń. Milczy razem ze mną. A to wystarczy.
Joanna, 36 lat
Czytaj także:
- „Spotkanie z teściem przyprawiło mnie o grzeszne myśli. Szybko wróciłam po jeszcze jedno zakazane wspomnienie”
- „Z naiwności straciłem oszczędności życia, ale nie to było najgorsze. Palce maczał w tym ktoś, kogo doskonale znałem”
- „Od 10 lat udaję, że nie widzę romansów mojego męża. Wolę być zdradzaną żoną niż samotną matką z kredytem na głowie”