Reklama

Niedobrze zaczął się ten tydzień. W poniedziałek, jak tylko wróciłem do domu, zostałem zaatakowany rachunkiem za prąd, niemal dwukrotnie wyższym niż zazwyczaj. Kosmos! Żona, niestety, nie mogła mi pomóc w zrozumieniu tej zagadki, bo akurat miała dyżur. Ostatnio często się mijaliśmy. We wtorek wyruszyłem wcześniej, żeby spokojnie zatankować samochód, ale na stacji benzynowej okazało się, że tylko jeden dystrybutor jest czynny, więc stoi do niego kolejka.

Reklama

Potem w sklepie musiałem kupić cokolwiek na śniadanie, ale do jedynej otwartej kasy wcisnęła się przede mną kobieta z dwoma wózkami załadowanymi tak, jakby szykowała się na koniec świata. Zazwyczaj nie patrzę ludziom do koszyków, ale tym razem nie potrafiłem się powstrzymać. Samego surowego mięsa paczkowanego, takich kawałków po trzy kilogramy każdy, miała z pięć, do tego kapusta, ileś tam główek, cebuli ileś siatek, boczek, też kilka paczek, jabłka i słodycze, czekolady, czekoladki, ciasteczka i mnóstwo innych dupereli.

Ten świat istotnie upada

Gdy wreszcie, udręczony takim porankiem, zająłem swoje miejsce przy biurku, ulała się ze mnie frustracja zmieszana z irytacją.

– Ci preppersi to jakaś banda nawiedzonych kretynów!

– Doprawdy nie uważam, żeby planowanie i przewidywanie czyniło z kogokolwiek nawiedzonego kretyna – usłyszałem głos szefa.

Zobacz także

Szkoda, że nie mogłem zapaść się pod ziemię. Pechowo siedzę tyłem do wejścia, więc powinienem zachować ostrożność, ale skąd mogłem wiedzieć, że akurat w tym temacie szef ma jakieś zdanie, na dokładkę przeciwne od mojego? Preppers kompletnie nie kojarzył mi się z facetem w eleganckim garniturze, raczej z kimś, kto nosi się luźno, taki bardziej leśno-wiejski typ, a nie wielkomiejski. Swoje postanowił dołożyć Maciek, kolega siedzący przy biurku obok.

– Stary, ale strzeliłeś gafę! On jest maniakiem survivalu – powiedział.

– Dzięki, bez ciebie nie zgadłbym, że się do reszty pogrążyłem.

Maciek jakby mnie nie usłyszał, nie zarejestrował ironii, podekscytowany referował dalej:

– W schron zainwestował. Do tego jego żona prowadzi kursy właśnie z preppersowania.

Pomyślałem, że to gruba przesada, choć w tych czasach ludzie lubią uczyć innych oczywistych spraw.

– Ten świat istotnie upada – mruknąłem ponuro. – Co jest trudnego w zrobieniu dżemu albo marynowanych grzybków?

Maciek spojrzał na mnie z wyższością. A może z dezaprobatą. Przez tę jego brodę maskującą rysy twarzy trudno mi się było połapać.

– Zdziwiłbyś się. Moja Kaśka też się w to wciągnęła. Niby w sklepach wszystkiego w bród, ale to miłe, gdy małżonka co jakiś czas podsuwa ci słoiczek kompociku do spróbowania, a ja sobie wsuwam gruszeczki, rajskie jabłuszka albo czereśnie. Jakbym wcześniej ją o to poprosił, w czoło by się popukała, a teraz sama wymyśla różne frykasy. Imprezę możemy urządzić zupełnie bez gotowania. Musiałem tylko dorobić półek w piwnicy.

– Na szczęście moja żona ma inne priorytety. Wolę, jak lata po tych swoich jogach i aerobikach.

– Ciekawe… Bo jakiś czas temu spotkałem twoją Ewę, jak z targu wynosiła z pięć worków papryki.

Nie ma to jak utalentowana, sprytna rodzinka

Nie wiedziałem, co mu rzec na takie dictum. Moja żona, jak ją znam, nie zrobiła nigdy żadnego przetworu, ani jednego dżemu, nawet grzybów nie suszyła. Może ją z kimś pomylił?

– My w tym roku przerobiliśmy z Kaśką ze sto kilogramów papryki. Nawet sprawnie nam poszło. Ona ma radochę, ja pełny żołądek. Grunt to dobra organizacja – Maciek poklepał się po wydatnym brzuchu. – Na początku jest najgorzej, bo trzeba zaopatrzyć się od zera i stworzyć jakieś zapasy, a to kosztuje. Potem już leci. Teraz testujemy słoiki z mięskiem, ostatnio golonkę Kaśka zrobiła. Pyszna, taka na zimno, przyniosę kiedyś, to sam spróbujesz. Powinna wytrzymać z rok przynajmniej, a może i dłużej. Chleb też sobie sami pieczemy, bo mąkę kupiliśmy w większych worach, jak do piekarni – trajkotał jak najęty. – Nie wiem, może to kwestia wieku, ale też mnie to kręci. Chyba sobie piwniczkę na wino wymurujemy…

– Okej, co kto lubi, ale mnie nie przekonasz – przerwałem mu. – Ani tamten nadęty palant – wyburczałem pod adresem szefa, bo nie mogłem się powstrzymać. –

Musiałbym na głowę chyba upaść, żeby uznać, że stare mięcho ze słoika jest lepsze od świeżo usmażonego schabowego. Maciek prawie się obraził.

– A mielonkę ze sklepu jesz, choć nie wiadomo, co w niej siedzi – wskazał ręką na moje śniadanie, które wyłożyłem na biurko. – To już chyba lepsza taka domowa, słoikowa. A jak jedziemy na wakacje, to też mamy łatwiej, bo jesteśmy zupełnie niezależni. Pod namiotem ostatnio biwakowaliśmy, super było, mówię ci, przypomniały mi się harcerskie lata.

Pogląd na tego typu atrakcje już dawno w sobie ugruntowałem.

– Namiot odpada – pokręciłem głową. – Komary, kleszcze, deszcz, brak łazienki i tak dalej. To nie dla mnie. W ten weekend wybieramy się w góry do pensjonatu.

Maciek uśmiechnął się cierpko.

– Och, w takim razie nie podejdzie ci nasza integracja. Babeczki z HR-u plotkowały i trochę podsłuchałem, ma być podobno obóz przetrwania, razem z kursem żony szefa.

– Nie ma to jak utalentowana, sprytna rodzinka – emocje mnie poniosły i znów zapomniałem o ostrożności. – Zrobić integrację i wrzucić w koszty, równocześnie na niej zarobić, podwójny zysk!

Kłopoty w raju

Rozmowę przerwał nam telefon.

– Słucham, kochanie.

– Mam dla ciebie niespodziankę – w głosie żony wyczułem zdenerwowanie. – I druga sprawa, która troszkę się wiąże z niespodzianką… Nie możemy pojechać w sobotę do Białki.

– Dlaczego?

– To w domu, ale… chodzi o pieniądze, trochę ich ostatnio wyszło…

– Jak to wyszło? – ten dzień zamieniał się w koszmar. – Ile wyszło?!

Nie raczyła odpowiedzieć, tylko się rozłączyła. Moja wściekłość poszybowała hen w górę, a dzień się jeszcze dobrze nie zaczął. Wyraz twarzy Maćka wyrażał pełne zrozumienie.

– Kłopoty w raju?

Nie chciało mi się odpowiadać, zająłem się pracą. Opornie mi szła, nie potrafiłem się skupić. Po niecałej godzinie nieoczekiwanie dostałem wezwanie do działu kadr. Bez żadnych złych przeczuć poszedłem tam od razu. Szefowa z poważną miną wręczyła mi pismo podpisane przez szefa. Przeczytałem raz, potem drugi, nic nie rozumiałem, dopiero za trzecim razem zaczęła docierać do mnie jego treść. Zostałem zwolniony.

– Jak to likwidacja stanowiska? Co to za bzdura?

– Oczywiście może się pan odwołać do sądu pracy, ale obawiam się, że brakuje podstaw.

Czuję, że za moimi plecami coś się rozgrywa

Nie potrafiłem zebrać myśli. Czyżby szef uznał, że moje poglądy nie pasują do organizacji? To do niego podobne, bezwzględny typ. Nie chciało mi się z nim rozmawiać. Uniosłem się honorem, nie będę żebrał o robotę ani starał się utrzymać przez sąd tam, gdzie mnie nie chcą. Spakowałem się i poszedłem do domu. Drzwi otworzyła mi Ewa. Mój widok ją zaskoczył i mało ucieszył.

– Uhu, niespodzianka – zahuczałem niemrawo.

– Tak, tak, ale musisz poczekać troszeczkę.

– Nie, nie, nie zrozumiałaś. To ja mam niespodziankę. Dla ciebie. Wywalili mnie z roboty – nie miałem ochoty bawić się w finezje.

Ewa zrobiła oczy jak sowa.

– Na szczęście mamy oszczędności, na jakiś czas powinno wystarczyć, miałaś nosa z tą rezygnacją z wyjazdu… – urwałem.

Ewa pokręciła głową.

– Nie mamy. Mówiłam ci już…

– Ale dlaczego nie mamy? Co się dzieje? Czuję, że za moimi plecami coś się rozgrywa. Idiotę ze mnie robisz czy rogacza?

– Chodź za mną. Coś ci pokażę.

Nie spieszę się z szukaniem roboty. Mamy co jeść

Poprowadziła mnie po schodach na górę. Doszliśmy aż na strych. W samym rogu, tym samym, w którym na dole poprzedniego dnia zauważyłem pęknięcia, za zasłoną coś się kryło. Moja głodna pozytywnych przeżyć wyobraźnia zdążyła sobie wyobrazić kilka bardziej i mniej racjonalnych rzeczy. Łącznie nawet z motocyklem.

Ewa podeszła do zasłony i jednym szarpnięciem ją odsunęła. Moim oczom ukazała się ściana pełna półek, na których stały rzędy wypełnionych słoików, różnych, małych i dużych, pękatych i chudych. Ewa spojrzała na mnie. Chyba szukała w mojej twarzy aprobaty.

– Pomyślałam sobie… – powiedziała z wahaniem – że przyda nam się takie zabezpieczenie w tych niepewnych czasach. Ceny żywności idą do góry, może za chwilę wcale jej nie być. Tyle że sprawy się skomplikowały… Bo twoja praca, i rachunek za prąd…

I tak siedzę teraz, i szukam pracy, przegryzając golonkę ze słoika swojskim chlebkiem. Kilka rozmów już odbyłem, nawet obiecujących. Nie spieszę się, zapasów starczy nam na długo…

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama