Reklama

Gdy zamykam oczy, ciągle widzę ten sam obraz: mamuśka odpala czajnik, owinięta w ten sweter, co to go sama dziergała jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Na stole gazeta z dyskontu, którą zawsze przegląda, jakby od tego zależało nasze przeżycie. Bo czasem zależało. Nie mieliśmy nic, ale jakoś się żyło. Po szkole pracowałem tu i tam – a to na budowie, a to przy wykładaniu towaru. Niby skromnie, ale z sercem. Po pracy czasem piwko z chłopakami pod sklepem, śmiech, gra w piłkę na dziurawym boisku, gdzie trawa rosła tylko tam, gdzie nie powinna. I wtedy wydarzył się cud.

Reklama

Nie pamiętam nawet, czemu kupiłem ten los. Zdrapka za piątaka. Pięć złotych, które mogłem spokojnie wydać na hot-doga. A jednak – coś mnie tknęło. Kiedy zobaczyłem wygraną, myślałem, że to błąd. Trzy zera. Potem kolejne. I jeszcze jedno. Wygrałem. Nie myślałem o sobie. Naprawdę. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to żeby robić porządne boisko, wyremontować świetlicę i zorganizować festyn dla dzieciaków. Wierzyłem, że to wszystko ma sens. Że jak zrobię coś dobrego, to ludzie będą się cieszyć razem ze mną. Że wreszcie ktoś nas – mnie, mamę – zauważy. Pokochają mnie za to. Docenią. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że czasem największe przekleństwo to mieć więcej niż inni.

Czułem się jak bohater

Sala świetlicy była pełna. Ci sami ludzie, których widywałem całe życie – sołtys, nauczycielka od plastyki, pan Franek z warzywniaka, pani Zosia, co zawsze na wszystko narzeka. I paru młodszych – moi koledzy z podwórka, teraz już z dziećmi na rękach.

– Pewnie już wiecie, że... że trochę mi się poszczęściło – zaśmiałem się nerwowo. – I chciałbym, żebyśmy wszyscy na tym skorzystali.

Pojawiły się pierwsze uśmiechy. Ktoś zaklaskał. Usłyszałem nawet „dobry chłopak” z końca sali. Dodało mi to odwagi.

Zainwestuję w nowe boisko. Z prawdziwą murawą, bramkami, oświetleniem. Chcę też wyremontować tę świetlicę – pokazałem dłonią na zacieki na ścianie. – Zrobimy coś ekstra. Festyny, warsztaty, może kursy dla dzieciaków. Co wy na to?

Rozległy się brawa. Niektórzy wstali. Przez chwilę poczułem się jak bohater. Ale tylko przez chwilę.

– Ciekawe, po co mu to – mruknął pan Edward spod okna. – Pewnie chce sobie coś ugrać.

– A może kandyduje na radnego? – rzuciła z przekąsem pani Zosia, krzyżując ręce na piersi.

Coś knuje – dodał ktoś z tyłu, półgłosem.

Stałem, próbując zachować dobrą minę. Uśmiechałem się, ale wewnątrz coś zaczęło się we mnie skręcać. Oklaski cichły, zamieniając się w szept. A w moim sercu – pierwszy raz od wygranej – pojawił się chłód.

Mama we mnie nie wierzyła

– Możesz na chwilę? – zawołała mama z kuchni, gdy tylko wróciłem ze spotkania.

Stała przy zlewie, zmywając naczynia, chociaż zmywarka chodziła obok.

– I jak tam twoja prezentacja? – zapytała, nie odwracając się do mnie.

– No… ogólnie dobrze. Były brawa, trochę śmiechu, dzieciaki się cieszyły – oparłem się o futrynę. – Ale... nie wszyscy byli zachwyceni.

Mama westchnęła i wyłączyła wodę. W końcu się odwróciła, ocierając ręce w fartuch.

– Uważaj z tym wszystkim.

– Co masz na myśli?

Ludzie nie lubią, jak komuś się za dobrze wiedzie. A ty teraz świecisz jak latarnia w środku nocy.

– Przecież nic złego nie robię. Pomagam.

– Ja wiem, kochanie. Ale czasem lepiej zrobić coś po cichu.

– Czyli co, mam nic nie robić? – oburzyłem się. – Mam udawać, że nic się nie zmieniło?

– Nie mówię, że masz udawać. Ale warto najpierw zadbać o siebie. A nie rzucać się na wszystko naraz. Bo możesz się na tym przejechać.

– Dzięki za wsparcie – powiedziałem chłodno, wychodząc z kuchni.

Zacisnąłem pięści

Było późno. Wracałem z rozmowy z jakimś lokalnym wykonawcą – chciałem, żeby zaczął już projektować boisko. Nogi mnie bolały, głowa pulsowała od nadmiaru myśli. Skręciłem w stronę starej altanki nad stawem. I właśnie tam ich zobaczyłem. Kacper, Kinga i jeszcze dwóch chłopaków z klasy. Siedzieli przy ognisku, piwo w rękach, śmiech, stare klimaty. Nie zauważyli mnie – byłem za drzewem, w cieniu.

– No i co z tym Patrykiem? – zapytał ktoś, chyba Dawid.

– A co ma być – prychnął Kacper. – Zgrywa wielkiego pana.

– A pamiętasz, jak się cieszył, że zarobił dwie stówki na magazynie? – zaśmiała się Kinga.

– Myśli, że jak rzuci kasą, to wszyscy go pokochają – odezwał się drugi. – A przecież to dalej ten sam burak, co chodził w dziurawych trampkach.

Zacisnąłem pięści. Serce mi waliło. Każde ich słowo wbijało się we mnie jak igła.

– A wiecie, że ktoś chce go podkablować do gminy? – zapytał Dawid. – Niby coś przekręcił z tą inwestycją.

– Serio? – Kinga aż się podniosła. – Kto?

– Nie wiem, może to wszystko to pic na wodę.

Wyszedłem z cienia. Cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie jak na ducha.

– My tylko żartowaliśmy… – zaczął Kacper, ale przerwałem mu.

– Żartowaliście? Że jestem burakiem? Że kupuję sobie szacunek? Że coś przekręcam?! Przecież ja to robię dla nas wszystkich!

– Ej, spokojnie, człowieku… – Dawid próbował się wtrącić.

– Wiecie co? Chcecie festynów? Organizujcie sobie sami! Ja już nie jestem jednym z was. Może nigdy nie byłem.

Odwróciłem się i poszedłem w stronę domu, czując jak coś się we mnie łamie. Jakby właśnie pękł ostatni most, który łączył mnie z przeszłością.

Uważali mnie za wroga

Siedziałem naprzeciwko wójta. Biurko z ciemnego drewna, zegar tykał w tle, a ja ściskałem w dłoni teczkę z dokumentami. Wszystko było legalne, każda złotówka rozliczona, każda umowa podpisana jak trzeba. Ale czułem, że to nie wystarczy. Obok niego ksiądz proboszcz, z tym swoim spokojnym spojrzeniem, jakby wiedział więcej, niż mówi.

Są pewne głosy w społeczności… – zaczął burmistrz, unikając mojego wzroku.

– Głosy? – uniosłem brwi. – Jakie głosy?

Ludzie się niepokoją, że... coś może być niejasne – dodał ksiądz łagodnie, jakby tłumaczył dziecku.

– Wszystko jest uczciwe – podniosłem głos.

To nie o dokumenty chodzi – powiedział cicho ksiądz. – Chodzi o pokorę. O zaufanie. A tego nie da się kupić.

– Czyli to ja mam być winny, bo zrobiłem coś dobrego? – patrzyłem raz na jednego, raz na drugiego. – Naprawdę nikt nie stanie za mną?

– Tylko… apelujemy o ostrożność – powiedział burmistrz.

Zamilkłem. Wiedziałem, że nie mam tam sojuszników. Ich spojrzenia mówiły wszystko. Wyszedłem, nie żegnając się. Wsiadłem do samochodu, odpaliłem silnik i po prostu ruszyłem. Bez celu. Bez planu. Jechałem przed siebie, mijając znajome pola, przystanek, na którym kiedyś całowałem się z Martą i stary sklep, gdzie kupowałem lizaki za drobniaki. Wszystko było takie samo. Tylko ja już nie pasowałem.

Poczułem ulgę

Zatrzymałem się przed szkołą. Przekroczyłem zardzewiałą bramę i zadzwoniłem do drzwi nauczycielskiego mieszkania. Otworzył mi pan Jurek, mój dawny wychowawca. Starszy, niż go zapamiętałem, ale z tym samym ciepłym spojrzeniem.

Wejdź, chłopcze – uśmiechnął się, jakby czekał na mnie od lat. – Napijemy się herbaty.

Usiedliśmy w kuchni. Opowiedziałem mu wszystko – o wygranej, o boisku, o ludziach, którzy mnie znali, a teraz nie chcą znać. O oskarżeniach i niedowierzaniu. Słuchał w milczeniu, tylko czasem pokiwał głową.

– Wiesz, ludzie boją się zmian – odezwał się w końcu – A kiedy ktoś, kogo znali od dziecka, nagle przeskakuje kilka schodków wyżej, to boli ich duma.

– Ale ja ich nie przeskoczyłem, ja tylko… miałem szczęście – powiedziałem cicho. – Chciałem się tym szczęściem podzielić.

– I to właśnie ich boli najbardziej – spojrzał na mnie poważnie. – Bo nie każdy potrafi przyjąć pomoc bez poczucia, że to upokorzenie. A jak nie rozumieją twoich intencji, to sobie je dopowiedzą.

Milczeliśmy chwilę.

Nie zrobiłeś nic złego. Ale pamiętaj, że nie każdy, kto z tobą pił herbatę, będzie z tobą pił szampana. I to nie twoja wina.

Poczułem ulgę. Jakby ktoś w końcu powiedział coś, co naprawdę miało sens. Ale też wiedziałem jedno. Nie jestem tym samym chłopakiem. I chyba już nigdy nie będę.

Musiałem zacząć od nowa

Późnym wieczorem wróciłem do domu. Mama siedziała na kanapie, oglądając teleturniej, jakby nic się nie wydarzyło. Spojrzała na mnie i bez słowa podała mi kubek herbaty. Usiadłem obok niej.

– Długo cię nie było – powiedziała.

Musiałem się przejść. Pomyśleć.

Kiwnęła głową. I tyle. Żadnych pytań. Żadnych oskarżeń. Tylko obecność. W nocy nie spałem. Chodziłem po pokoju, patrzyłem na stare zdjęcia, pamiątki z dzieciństwa, szalik z meczu, na którym kiedyś byłem z Kacprem. Każda rzecz była częścią mnie. Ale czułem, że coś się skończyło. Nad ranem spakowałem torbę. Kilka ubrań, dokumenty, trochę gotówki. Mama stała w drzwiach kuchni, patrzyła, jak zakładam kurtkę.

– Już?

– Tak. Muszę. Nie wiem, dokąd. Ale nie tu.

Nie płakała. Ja też nie. Tylko jej oczy mówiły wszystko.

Uważaj na siebie. I nie zapomnij, kim jesteś.

– Już sam nie wiem, kim jestem. Może się dopiero dowiem.

Wyszedłem z domu, który był moim całym światem. Minąłem sklep, przystanek, boisko – teraz już nowe, piękne, ale jeszcze nieotwarte. I choć serce mi ściskało, wiedziałem, że nie mogę tam zostać. Nie dlatego, że nie chciałem. Ale dlatego, że nie miałem już gdzie wrócić. Wsiadłem do samochodu i odjechałem. Bez planu. Bez mapy. Z nadzieją, że to dopiero początek.

Patryk, 23 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama