„Gdy zachorowałam, zaczęłam się nad sobą użalać. Obca dziewczyna pokazała mi, jak się cieszyć każdym dniem”
„– Coś ci powiem, nie mówiłam o tym dotąd nikomu. Staram się znajdować takie mentalne haczyki, które trzymają mnie przy życiu. Czasem to są drobiazgi, innym razem Bóg i ludzie albo chociażby kwiaty – wzięła do ręki niewielką doniczkę z rachitycznym bluszczem”.

- Nina, 42 lata
Tu masz gorącą herbatę, napij się zanim wstaniesz, śniadanie zostawiłam ci w kuchni – po głosie mamy poznałam, że spieszyła się, zresztą jak zwykle. – A ja już powinnam lecieć, Hania ma dzisiaj basen, ale podgotowałam obiad, skończę jak wrócę, to sobie zjemy – mówiła szybko.
– Dobrze mamo, jedź, skoro musisz, ja i tak nie jestem głodna – burknęłam, nie otwierając oczu. – Niczego nie potrzebuję.
– Dziecko, ale ty musisz jeść, żeby mieć siłę… – znowu ta sama gadka.
– Ale po co mi ta siła? – zaśmiałam się ironicznie i dopiero wtedy uniosłam powieki.
Mama pochylała się nade mną z zatroskaną twarzą.
– Wstań, ogarnij się, czymś zajmij – patrzyła na mnie niepewnie, a potem w popłochu rzuciła wzrokiem na zegar. – Muszę jechać – odwróciła się jeszcze od drzwi. – Może byś trochę pomalowała, Anka mówiła, że pytają o twoje akwarele w galerii…
Straciłam ochotę na wszystko
Nic się nie odezwałam, bo po co. Przecież i tak nikt tu nie chciał słuchać tego, co mówiłam. Że nie mam siły się pozbierać ani ogarnąć, że niczym nie mam ochoty się zająć, bo cokolwiek bym robiła, to i tak bez sensu. Po jaką cholerę miałam malować te głupie akwarele? Nie potrzebowałam pieniędzy, świadczenie rehabilitacyjne, jakie mi przyznano po skończonym pierwszym etapie chemii, w zupełności wystarczało na moje potrzeby. Zresztą miałam trochę oszczędności, moje obrazki zawsze się podobały.
Łzy zakręciły mi się na wspomnienie radości, z jaką odkładałam zarobione pieniądze na kupno własnego mieszkania, na piękne meble. To było moje wielkie marzenie, które już nigdy nie miało się spełnić. A byłam tak blisko… Nie miałam jeszcze czterdziestu lat. Jeszcze mogłam sobie jakoś życie ułożyć, chociaż do tej pory mi to nie wychodziło. Kilka nieudanych związków, rozwód sześć lat temu, depresja, izolacja od ludzi. Tyle razy sobie powtarzałam, że nienawidzę swojego życia, że wolałabym umrzeć.
A potem wszystko mi się odmieniło, rzuciłam się w wir pracy, liczyło się tylko to, że zarabiam pieniądze, żyłam od jednej lokaty zakładanej w banku, do drugiej. Moim celem stało się eleganckie mieszkanie wyposażone w antyki, piękne rzeczy. Miejsce, gdzie mogłabym spędzić resztę życia, niekoniecznie w czyimś towarzystwie. Stroniłam wciąż od ludzi, wydawało mi się, że nie są potrzebni mi do szczęścia. I Bóg stał mi się jakby bardziej obojętny, też nie był mi potrzebny do niczego. Ale on nie zapomniał o mnie i pewnego dnia pogroził mi palcem. Wtedy, gdy odebrałam wyniki mammografii i skonsultowałam je z onkologiem.
Świat mi się zawalił
Miałam raka, wiedziałam, że moje dni są policzone. I chociaż lekarze twierdzili, że rak to nie wyrok, że będą mnie leczyć i dużo zależy ode mnie, od mojego pozytywnego nastawienia, ja załamałam się całkowicie. Przestało mi zależeć na czymkolwiek, żyłam z dnia na dzień, większość czasu nic nie robiąc. Leżałam całymi godzinami, udając że czytam, wpatrywałam się w sufit albo drzemałam, pomimo że mama, z którą mieszkałam, usiłowała mnie zmuszać do życia. Ja jednak broniłam się przed tym pazurami. I wciąż ją dręczyłam, odnajdywałam jakąś dziwną przyjemność w użalaniu się nad sobą, we wmawianiu jej, że nic jej nie obchodzę, że ważna jest tylko Anka, moja siostra, i jej córka, Hania.
Mama zajmowała się wnuczką, jeździła z nią na basen, do szkoły muzycznej, odbierała ze świetlicy. Ale nie zaniedbywała mnie, a mimo to lubiłam sprawiać jej przykrość na każdym kroku. Jakbym się odgrywała na niej, na najbliższej mi osobie. Czasem mnie namawiała, żebyśmy wyszły gdzieś razem, do kina, na spacer do parku albo chociaż na zakupy, ja jednak, chociaż miałam na to ochotę, kręciłam głową.
– Chora jestem – złościłam się. – Jak chcesz, to idź, mnie to przyjemności nie sprawia.
– Ninka, ale tak nie można żyć, trzeba walczyć – nie ustępowała.
– Gadanie takie, w demagoga się bawisz – napadałam na nią. – Dobrze wam wszystkim radzić mi, ale to tylko słowa. Lepiej jedź do Anki, tam jesteś potrzebna, a mnie daj spokój.
Widziałam jej łzy, jej coraz bardziej zatroskaną twarz. Ale dobrze jej tak, niech też pocierpi, ona chociaż będzie żyła jeszcze, a ja… W każdej chwili może mi się pogorszyć, znowu dostanę chemię albo radioterapię, znowu wypadną mi włosy, będzie swędzieć całe ciało, a po najlżejszym wysiłku będę czuć się tak, jakbym przerzuciła tonę węgla.
Byłam zła na siebie i wszystkich dookoła
Co miesiąc jeździłam do instytutu na kontrolę, dzień wcześniej musiałam zrobić badania krwi i USG. Tamtego popołudnia wracałam właśnie z przychodni. Przechodziłam obok kościoła i przez moment przyszło mi do głowy, żeby wejść, pomodlić się. Ale natychmiast odrzuciłam tę myśl, Boga chyba też nie obchodziłam, skoro zesłał na mnie taką złą dolę. Odwróciłam dumnie głowę w drugą stronę i w tym momencie usłyszałam czyjś głos.
– Przepraszam bardzo, czy mogłaby mi pani pomóc? – te słowa były skierowane do mnie.
Spojrzałam za siebie, kilka kroków dalej, przy schodach wiodących na dziedziniec przed kościołem, zobaczyłam młodą kobietę na wózku inwalidzkim. Patrzyła na mnie z uśmiechem.
– Zjazd jest trochę oblodzony, boję się, że jak się rozpędzę, nie wyhamuję – zaśmiała się. – Gdyby pani mogła przytrzymać mi wózek, będę bardzo wdzięczna.
– Proszę – burknęłam niechętnie. – Ale to trochę nieodpowiedzialne wybierać się samej na tym wózku w miasto, przy takim mrozie.
– Musiałam tu przyjechać, jest pierwsza środa miesiąca – odparła, nie przestając się uśmiechać.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Jest msza za chorych – wyjaśniła – a ja zawsze modlę się za rodziców, tata jest po zawale, a mama ma zaawansowaną cukrzycę.
– Pani samej przydałaby się taka modlitwa – rzuciłam trochę złośliwie, z całych sił przytrzymując wózek, rzeczywiście było bardzo ślisko. – Za panią nie ma się kto modlić?
Przez chwilę dziewczyna milczała, a potem cicho szepnęła, że jej bliscy modlą się na pewno, ale oni są daleko. Wtedy nieoczekiwanie dla siebie samej spytałam ją, dlaczego wierzy w taką modlitwę, czy jej to pomaga… Zjechałyśmy już z podjazdu, ale ja nie puściłam poręczy wózka, pchałam go w stronę kościoła, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Poszłyśmy się pomodlić
– Oczywiście, że wierzę, bez wiary modlitwa nie miałaby sensu, jak zresztą nic na tym świecie – powiedziała. – Ale przecież pani też musi wierzyć, skoro przychodzi tutaj.
Popatrzyłam na nią ze zdumieniem, co ona wygaduje, przecież ja wcale nie miałam zamiaru wchodzić do kościoła ani tym bardziej uczestniczyć w mszy za chorych. A dziewczyna mówiła dalej, że każdy ma kogoś, za kogo powinien się modlić i ona dzisiaj, w podzięce za to, że jej pomogłam, pomodli się za mnie.
– Wiem, że pewnie pani nie potrzebuje takiego wsparcia, świetnie pani wygląda, ale modlitwa nie zaszkodzi – dodała na koniec, stałyśmy przed bramą kościoła.
Nie umiem powiedzieć, co mi się wtedy stało, dlaczego nie pożegnałam się z nią i nie odeszłam. To musiała zadziałać Opatrzność. Trzymając wciąż wózek za poręcz, weszłam do kościoła. Zdumiał mnie tłum ludzi wewnątrz. Właściwie nie było już miejsca, ledwie upchałyśmy się jakoś w kruchcie. Tłum napierał, wciąż mnie ktoś popychał, potrącał, pomimo mrozu na dworze, czułam, że robi mi się gorąco. A potem rozległ się dźwięk dzwonka, organy zabrzmiały z taką mocą, że aż się wzdrygnęłam.
Msza trwała długo, ponad dwie godziny. Widziałam pokorę klęczących ludzi, ich łzy i drżące usta, powtarzające modlitwę. Gdy wymienialiśmy znak pokoju, serce ścisnęło mi się boleśnie. Zobaczyłam uściski obcych sobie ludzi, uśmiechy przez łzy, przyjazne gesty. Dziewczyna ścisnęła moją dłoń, wtedy odruchowo objęłam ją ramionami i… rozpłakałam się, nie rozumiejąc, dlaczego. Ale ona chyba wiedziała.
Zazdrościłam jej trochę tej radości
– Dobrze, że pani tu ze mną dzisiaj przyszła – powiedziała. – Potrzebowała pani tego.
– Sama nie wiem – odparłam z wahaniem. – Ale cieszę się, że mogłam pani pomóc. – Jestem Nina.
– A ja Alina. I jeszcze raz o to samo poproszę, tylko tym razem pod górkę – uśmiechnęła się.
Gdy wyjechałyśmy na ulicę, nieoczekiwanie dziewczyna zaprosiła mnie na herbatę, mieszkała niedaleko. I znowu zrobiłam coś nieoczekiwanego dla siebie, zgodziłam się. Wynajmowała niewielką, ale urządzoną ze smakiem kawalerkę, w której każde wolne miejsce zajmowały doniczki z kwiatami.
– Jak ty sobie z tym radzisz, przecież to istny ogród botaniczny – pokręciłam głową. – Samo podlewanie, ileż ci to musi czasu zabierać!
– Tego akurat mi nie brakuje – roześmiała się. – A poza tym jak się zmęczę, to wiem, że żyję…
– Chcesz powiedzieć, że kwiaty nadają sens twojemu życiu?
– One też – skinęła głową, i jakby się zawahała. – Coś ci powiem, nie mówiłam o tym dotąd nikomu. Odkąd wiem, że mam stwardnienie rozsiane, i że nie będzie lepiej już nigdy ze mną, staram się znajdować takie haczyki – znowu się uśmiechnęła. – Takie mentalne haczyki, które trzymają mnie przy życiu. Czasem to są drobiazgi, innym razem Bóg i ludzie albo chociażby kwiaty – wzięła do ręki niewielką doniczkę z rachitycznym bluszczem. – Popatrz, przywiozłam go z moich ostatnich zdrowych wakacji, jeszcze byłam na nich ze swoim chłopakiem.
Oczy jej posmutniały. Przez dłuższą chwilę milczała, delikatnie gładząc młode zielone listki.
– Rósł dobrze, a potem nagle zaczął żółknąć – mówiła dalej. – Tyle razy już chciałam go wyrzucić, ale jakoś nie mogłam, powiedziałam sobie, że on tylko choruje, tak jak ja, ale się nie poddaje, walczy… Tak jak ja walczę każdego dnia sama ze sobą. I zobacz, puścił nowe, całkiem zdrowe, zielone listki, zabrał się do życia – odstawiła doniczkę na półkę.
Chciałam jeszcze się z czegoś cieszyć
Milczałam. Co miałam na to powiedzieć? Że ja nie walczyłam, nie szukałam haczyków, które trzymałyby mnie przy życiu. A przecież tyle ich wokoło miałam, ludzi, którzy mnie kochali, a których wciąż raniłam, swoją pracę, która dawała mi nie tylko pieniądze, ale i satysfakcję i radość innym. I Boga, który wciąż miał mnie w swej opiece, i który dzisiaj postawił mi na drodze tę kobietę.
– Mam raka – wykrztusiłam. – I tak bardzo się boję, że umrę… – twarda gula w gardle zatrzymała dalsze słowa. Schowałam twarz w dłoniach i zaczęłam szlochać.
– Modliłam się dzisiaj o twoje zdrowie – usłyszałam szept Aliny. – Może nie jestem nikim ważnym, ale wierzę, że Bóg wysłuchuje naszych próśb – uścisnęła mi ramię.
– Trzeba wierzyć, bo tylko wtedy wszystko ma sens.
Długo rozmawiałyśmy. Okazało się, że spotkałam pokrewną mi duszę, Alina też była artystką, wykonywała piękną sztuczną biżuterię, tak teraz modne sutasze. Ale nie miała na nie dużego zbytu, nie wyrobiła sobie jeszcze miejsca na rynku. Ucieszyła się, gdy jej zaproponowałam, że może sprzedawać je w galerii Anki.
– Tam zawsze są tłumy, a turyści kupią każdą ładną rzecz – powiedziałam, oglądając czerwone kolczyki, przypominające korale jarzębiny. – Moje akwarele schodziły tam kiedyś jak gorące bułeczki.
– I będą znowu schodzić – odparła Alina z mocą. – Bo praca, którą kochasz, to bardzo ważny haczyk, tak jak nasza wiara w życie…
Wychodząc od niej pomyślałam, że będę musiała dużo malować, żeby nadgonić stracone miesiące beznadziei. Gdzieś tam przecież czekało na mnie moje piękne mieszkanie. Znowu uwierzyłam, że to marzenie się spełni. No i mama się ucieszy, i siostra też…