Reklama

Zaczynałam mieć wrażenie, że święta zawsze są dla wszystkich, tylko nie dla mnie. Marek mówił, że przesadzam i że przecież nikt mnie nie zmusza. Tylko że jak przez lata słyszysz, że pierogi mają być ręcznie lepione, a opłatek trzeba podać z odpowiednim „namaszczeniem”, to zaczynasz w to wierzyć. A potem tylko czujesz w środku jakąś głupią pustkę, gdy wszystko się uda, ale nikt nie powie nawet „dziękuję”. Tylko krzywo spojrzy, że makowiec z marketu, a nie własny. Mam trzydzieści dwa lata, uczę w liceum, żyję z Markiem od dekady i nie mam dzieci, co dla mojej mamy znaczy mniej więcej tyle, co „nieudane życie”. A dla mnie? Chyba po raz pierwszy zaczynam zadawać to pytanie.

W tym roku sobie odpuściliśmy

Pierwszy raz w życiu nie będzie karpia, sianka pod obrusem, nerwowego pucowania okien w mrozie ani babskich łez przy „Cichej nocy”. Zamiast tego będzie... fuga w łazience. Po tylu latach odkładania remontu, stwierdziliśmy, że święta lepiej spędzić z paczką płytek i pizzą na podłodze niż przy stole, przy którym nikt nie jest sobą.

– No to co, oficjalnie nie ma świąt? – zapytał Marek, kiedy zakładaliśmy robocze ubrania i wyjmowaliśmy wiadro z klejem.

– Oficjalnie – potwierdziłam, czując coś dziwnego w brzuchu. Może niepokój. A może ulgę?

Zaraz potem zadzwoniłam do mamy, bo zawsze od niej zaczynałam. Podświadomie czekałam na jej reakcję, jakby to ona miała wydać zgodę na każdą ważną decyzję w moim dorosłym życiu. Wiedziałam, że się nie ucieszy, ale i tak zaskoczyła mnie siłą swojego oburzenia.

– To co, nawet barszczu nie ugotujesz? – usłyszałam w słuchawce, zanim zdążyłam cokolwiek wyjaśnić.

– Nie, mamo. W tym roku robimy remont i nie będzie Wigilii u nas. Potrzebujemy odpocząć.

– Odpocząć? Od czego? Od rodziny? Od tradycji? Babcia by się w grobie przewróciła! Jak nie dasz rady, to ja przyjadę wcześniej i ci pomogę.

Przez chwilę milczałam. Mama nigdy nie rozumiała, że święta mogą być trudne. Dla niej to był zawsze teatr – stroje, światła, odpowiednie słowa. Nieważne, co się działo pod spodem. Dwa lata temu pokłóciła się z moją siostrą Basią o sposób ubierania choinki, potem przez trzy godziny siedziała obrażona w fotelu. Nikt nawet nie zapytał, jak się czuję, gdy zmywałam gary do drugiej w nocy.

– Mamo, zrozum. My w tym roku naprawdę nie robimy świąt. Nie będzie nic. Nawet choinki.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Długa. Wiedziałam, że to jej cichy protest, ten, który miał mnie zmusić do refleksji. Tym razem nie zadziałał.

Zaczęliśmy ogłaszać to dalej

Zadzwoniłam do swojej siostry Basi. Była zajęta, jak zwykle. W tle słychać było krzyki dzieci.

– Nie robimy Wigilii w tym roku – powiedziałam, zanim zaczęła o swoich sprawach.

Ja też bym tak chciała, ale z dzieciakami się nie da. Ledwo ogarniam codzienność. Nie mam kiedy pomyśleć nawet o pierogach. A mama znowu będzie jęczeć?

– Już jęczy, ale przeżyjemy to. Mamy inne sprawy na głowie, bo w końcu robimy łazienkę.

– No to przynajmniej zrobicie coś dla siebie. Zazdroszczę. Ja nawet w spokoju siku nie mogę zrobić, bo zaraz ktoś wali w drzwi.

Pokręciłam głową z lekkim uśmiechem. Basia miała swoje piekło, ale przynajmniej nie udawała, że wszystko jest jak trzeba. I jako jedyna nie próbowała mnie przekonać, że robię coś strasznego, tylko wspierała w mojej wizji. Zaraz po mojej rozmowie z siostrą Marek zadzwonił do ojca. Byłam przy tym, choć właściwie nie było czego słuchać.

– Tato, tylko daję znać, że w tym roku nie będzie świąt u nas. Robimy remont. No... to tyle. Wszystkiego dobrego.

– Mhm.

Marek odłożył telefon i spojrzał na mnie bez emocji. Jakby właśnie zamówił pizzę albo podał stan licznika przy sprzedaży auta.

– Zero reakcji?

– Standard.

Przez resztę dnia chodziłam z dziwnym uczuciem. To była ulga wymieszana z niepokojem. Najbardziej bolało mnie jednak to, że w tym wszystkim nikt nie zaproponował, żebyśmy przyszli do nich. Nikt nie powiedział: „Skoro nie u was, to u nas”. Jakbyśmy nie byli częścią tego wszystkiego. Jakbyśmy tylko co roku pełnili jakąś funkcję. Żeby było komu ugotować, komu podać, komu się uśmiechnąć na zdjęciach. Czy to możliwe, że przez tyle lat święta nie były o bliskości, tylko o spełnianiu czyichś oczekiwań?

Remont całkowicie nas pochłonął

Była czwarta po południu, a ja nadal miałam na sobie roboczy dres i starą bluzę z plamą po farbie. Marek klęczał na podłodze, dociskając fugę między płytkami, a ja próbowałam zmyć resztki kleju z drzwi prysznicowych. Pachniało kurzem, wilgocią i czymś chemicznym, co mimo wszystko było mniej drażniące niż zapach karpia, który zwykle w tym czasie smażyłam na dwa patelnie, dusząc się od tłuszczu i stresu.

– Wiesz, że to pierwsze święta bez napięcia? – powiedziałam, przysiadając obok niego na zimnych kafelkach.

– I pierwsze, w których nie zjadłem nic przypalonego – odpowiedział, nie odrywając wzroku od pracy.

Parsknęłam śmiechem. Miał rację. Zawsze coś przypaliłam, bo w pośpiechu starałam się ogarniać sto rzeczy na raz.

– Może zróbmy tak co roku?

Nie odpowiedziałam od razu. Nie wiedziałam, czy to żart, czy próba zaczepienia rozmowy, która wisiała między nami od tygodni. Usiadłam wygodniej, oparłam się o świeżo pomalowaną ścianę i zamknęłam oczy.

– Pamiętasz tamtą Wigilię, kiedy mama płakała, bo tata powiedział, że uszka są za słone? – zapytałam po chwili – Albo tę, kiedy Basia rzuciła serwetkami, bo dzieci nie chciały kolęd śpiewać. I jeszcze rok później, kiedy mama się obraziła, bo nie położyłam sianka pod obrus.

– A w tle, jak zwykle, „Cicha noc” – dodał Marek. – Tylko nikt się nie słuchał.

Milczeliśmy chwilę, pozwalając wspomnieniom samej wypłynąć na powierzchnię. Tych świąt, które były jak z obrazka, a w środku rozdzierała nas bezsilność.

Wstałam, otrzepałam spodnie i sięgnęłam po telefon: – Jaką pizzę zamawiamy?

Godzinę później siedzieliśmy na podłodze w nowej łazience, popijając colę z plastikowych kubków i jedząc pizzę z kartonu. Światło jarzeniówki odbijało się w świeżych fugach. Nie było obrusu, nie było opłatka, nie było prezentów pod choinką, bo nie było choinki. Byliśmy tylko my. I spokój, którego nie pamiętałam od lat. Nie złożyliśmy sobie życzeń. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że to był właściwy wybór. Może dziwny, może niezrozumiały dla innych, ale nasz i na kompletnym luzie.

Poczułam, że to mnie odmieniło

Następnego dnia obudziłam się wcześnie, choć nikt mnie nie wołał, nikt nie krzyczał z kuchni, że „barszcz już gotowy”, ani nie włączył kolęd na cały regulator. W mieszkaniu panowała cisza. Marek jeszcze spał, zmęczony wczorajszym kucaniem i skrobaniem kafli. Poszłam do kuchni, nalałam sobie kawy i usiadłam przy stole. Przeglądałam telefon. Nie szukałam niczego konkretnego, ot, gest z przyzwyczajenia. Przypadkiem trafiłam na zdjęcia sprzed roku. Ja w białej koszuli, Marek w swetrze z reniferem, mama przy stole i Basia w ferworze krojenia makowca. W tle choinka, ta, co ją wtedy kupiliśmy na szybko, bo poprzednia się połamała. I te wszystkie uśmiechy – trochę wymuszone, ale jednak uśmiechy.

Włączyłam cicho kolędy i coś mnie wtedy ścisnęło. Coś małego, niewyraźnego, jakby cień czegoś, co kiedyś było ważne. Zobaczyłam siebie jako dziecko. Jak z tatą rozwieszamy lampki na balkonie, a mama dba o każdy detal stołu. Przypomniałam sobie zapach pomarańczy i pasty do podłogi, wieczorne ubieranie choinki i to podniecenie, że „już jutro”. Może właśnie tego mi brakowało, nie samego święta, tylko tej naiwnej nadziei, że wszystko się ułoży, że przy tym stole jesteśmy dla siebie.

Marek wszedł do kuchni w piżamie i przeciągnął się. Usiadł naprzeciwko mnie, spojrzał na telefon: – Chyba pierwszy raz zrobiliśmy coś dla siebie.

– Chyba tak. Ale wiesz... Zastanawiam się, czy tęsknię za świętami, czy za tym, co kiedyś myślałam, że oznaczają.

– To nie to samo?

– Chyba nie.

Dopiłam kawę do końca i wyłączyłam muzykę. Przez chwilę oboje patrzyliśmy w okno, za którym świeciło zimowe słońce. Może święta to tylko dekoracja, a chodzi o coś, co powinno być codziennością – bliskość, zrozumienie, cisza?

Może jeszcze to powtórzymy

Nie wiem, jak będą wyglądały kolejne święta. Nie planuję już z wyprzedzeniem. Nie sprawdzam, kiedy wypada Wigilia ani które sklepy będą otwarte najdłużej. Nie kupuję prezentów na zapas i nie wpisuję w kalendarz: „mycie okien” na tydzień przed. Może za rok wyjedziemy. Może zostaniemy. Może zaprosimy tylko tych, z którymi naprawdę chcemy usiąść przy stole, a nie tych, których wypada.

Nie mam już potrzeby udowadniania, że potrafię wszystko ogarnąć. Święta nie są egzaminem. Może nigdy nie były, tylko sama to sobie wmówiłam. Przez lata starałam się zadowolić wszystkich, nie zauważając, jak bardzo sama jestem zmęczona. W tym roku pierwszy raz to zmęczenie potraktowałam poważnie.

Wieczorem, dwa dni po tej nietypowej Wigilii, usiedliśmy z Markiem na sofie, otuleni kocem. Światło było przygaszone, w tle leciał jakiś spokojny film, którego nawet nie oglądaliśmy uważnie.

– I jak? Żałujesz? – zapytał cicho.

– Nie. Ale chyba pierwszy raz rozumiem, czym te święta mogłyby być, gdybyśmy tylko umieli sobie odpuścić.

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się lekko i pogłaskał mnie po dłoni. To wystarczyło. Może nie chodzi o bunt. Może chodzi o zgodę. Na siebie. Na prostotę. Na spokój. I może właśnie ten spokój, ta niepozorna cisza w łazience przy pizzy i fugach to były nasze najpełniejsze święta od lat. Bez kolęd, bez opłatka, bez stołu. Ale razem. Prawdziwie.

Ewa, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama