Reklama

Miałam wtedy 29 lat, za sobą kilka mniej lub bardziej nieudanych związków, i w końcu – Marka. Zakochałam się w nim chyba za szybko, ale kto wtedy analizuje? Marek był inny niż poprzedni. Stabilny. Ambitny. Pracował w korporacji, miał plan na życie. Z kolei ja byłam wolnym ptakiem – freelancerka, graficzka, która raz dostaje zlecenie na logotyp, raz na ilustrację do książki. Śmialiśmy się, że nasz związek to połączenie chaosu z porządkiem.

Reklama

Poznaliśmy się na domówce u wspólnych znajomych. Ja z winem, on z piwem. Przegadaliśmy wtedy pół nocy o życiu, literaturze i... finansach. Tak, Marek już wtedy miał swoje przekonania – wszystko musiało się zgadzać, być pod kontrolą. Wtedy wydawało mi się to urocze. Dziś... cóż. Po trzech latach związku zamieszkaliśmy razem. To była euforia. Wspólne poranki, wspólne zakupy, śmiech przy gotowaniu. Czułam się bezpieczna. A potem przyszedł ten pomysł. Wspólne konto.

– Aniu, przecież jesteśmy razem, na dobre i na złe. Tak będzie prościej. I... bardziej serio – powiedział, całując mnie w czoło.

Wtedy zabrzmiało to jak obietnica. Kiedy podpisywałam z nim dokumenty w banku, coś mnie ukuło. Intuicja? Może rozsądek. Ale zignorowałam to. W końcu miłość to przecież zaufanie. Tylko że od tego dnia wszystko zaczęło się zmieniać.

Zaczął do mnie mówić inaczej

– Co to za transakcja? – zapytał Marek, stojąc w kuchni z telefonem w ręku. Spojrzałam znad laptopa.

– Jaka?

Trzysta pięćdziesiąt złotych, butik „Anette”. Co to jest „Anette”?

Poczułam, jak żołądek mi się zaciska.

– Sukienka – odpowiedziałam spokojnie, choć coś już zaczęło we mnie buzować.

– Po co ci kolejna kiecka za ponad trzy stówki? Przecież nie wychodzimy nawet ostatnio – rzucił niby żartem, ale jego ton był nieprzyjemnie suchy.

– Naprawdę? – podniosłam wzrok. – Mamy wspólne konto, nie znaczy, że mamy wspólną osobowość.

– Nie o to chodzi, Ania. Po prostu... ustalmy jakieś zasady. Skoro pieniądze są wspólne, to może warto się konsultować przy większych wydatkach.

– Trzysta złotych to dla ciebie „większy wydatek”? – w moim głosie pojawiła się irytacja.

– Chodzi o zasadę – odpowiedział z westchnieniem, jakbym była dzieckiem, które nie rozumie prostych spraw.

Nic więcej nie powiedziałam. Ale czułam, jak coś się we mnie łamie. Do tej pory wydawało mi się, że to, co mam w portfelu, to moja sprawa. A teraz nagle musiałam tłumaczyć się z własnych zakupów? Pierwszy raz poczułam, że jestem pod lupą. I że Marek zaczyna mówić do mnie innym głosem. Głosem kontrolera, nie partnera. Usiadłam przy oknie, popijając zimną już kawę. I pomyślałam, że to tylko sukienka. Ale czemu czuję się, jakby ktoś odebrał mi kawałek wolności?

Zaczęłam się go bać

– Zrobiłam rezerwację na bilet – rzuciłam przez ramię, zakładając buty. – Lecę do Olki na weekend. Przecież mówiłam.

Marek odłożył laptop na stół.

Kiedy mówiłaś?

– No... chyba tydzień temu. Nie pamiętasz?

– I co? Po prostu kupiłaś bilet? Bez żadnej rozmowy?

Zamarłam. W jego głosie było coś nowego. Już nie zdziwienie. Raczej chłodna dezaprobata.

– Przecież to moje pieniądze też. Mam się z tobą konsultować, czy mogę oddychać?

– Nie o oddech chodzi, tylko o szacunek i zasady – odparł, splatając ręce na piersi. – Skoro mamy wspólne konto…

– Zasady? – parsknęłam. – Ty chcesz mieć po prostu kontrolę.

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie twardo. Ten wzrok – bez emocji, tylko kalkulacja. Poczułam się jak dziecko przyłapane na wydaniu kieszonkowego nie na to, co trzeba. Od tamtej rozmowy zaczęłam zmieniać swoje nawyki. Przestałam kupować przez internet. Sprawdzałam ceny, zanim cokolwiek dodałam do koszyka. I, co najgorsze – zaczęłam liczyć każdy swój wydatek w głowie, zanim kliknęłam „zapłać”.

– To chore – powiedziała Ola, gdy spotkałyśmy się na wino. – To już nie partnerstwo, tylko księgowość.

– Nie wiem. Może to ja przesadzam? Może faktycznie powinnam… jakoś to z nim ustalać?

– Ania. Ty się boisz kupić sobie chleb, bo on może zajrzeć na konto. Naprawdę uważasz, że tak wygląda zdrowy związek?

Nie odpowiedziałam. Ale to zdanie chodziło za mną jeszcze przez wiele dni.

Czułam się pusta i zdradzona

Wyszłam po kawę. Zwykła sobota, chłodna, cicha. Marek siedział przy komputerze, jak zawsze. Gdy wróciłam, był w łazience, a jego laptop nadal otwarty. Ekran się nie zablokował. Spojrzałam odruchowo. Zakładka: historia transakcji. Widziałam swoje zakupy. Sukienka. Bilet. Kawa na mieście. Wszystko z opisem. I coś jeszcze. Przelew – „oszczędności”, 5 tys. zł. Z naszego wspólnego konta. Na jego osobisty rachunek. Stanęłam jak wryta. Nawet nie próbował tego ukryć.

– Marek! – zawołałam, głos mi zadrżał.

Wyszedł z łazienki z ręcznikiem na szyi.

Co ty zrobiłeś?

– O co chodzi?

– Przelałeś pieniądze. Na swoje konto. Bez słowa?

Zamilkł na chwilę, po czym wzruszył ramionami.

Zabezpieczam nasze finanse. Skoro ty tak lekko je traktujesz…

Zamrugałam, jakby ktoś dał mi w twarz.

– Zabezpieczasz? Przed kim? Przede mną?!

– Ania, nie dramatyzuj. Robię to, co trzeba. Ty nie widzisz, ile wydajesz na pierdoły. Ja muszę dbać o naszą stabilność.

– Nie wierzę. To miało być nasze konto. Wspólne decyzje, pamiętasz?

– Ty nie podejmujesz decyzji. Ty tylko wydajesz pieniądze.

Wtedy coś we mnie pękło. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu się spakowałam. Dwie torby. Wysłałam Oli wiadomość. I wyszłam. Przez dwa dni nie odezwałam się do niego ani słowem. Telefon miałam wyciszony. Leżałam na kanapie u Oli, gapiąc się w sufit. Czułam się pusta. I zdradzona. Bo to nie były tylko pieniądze. To było coś głębszego. Jakby przestał mnie widzieć jako osobę. Została tylko kalkulacja. Cyfry. Bilans.

Nie chodziło mi o pieniądze

Wróciłam w poniedziałek wieczorem. W mieszkaniu było cicho, jakby Marek sam nie wiedział, czy powinien się cieszyć, czy bać. Siedział przy stole. Nie zerwał się na mój widok. Po prostu patrzył, jak stawiam torby pod ścianą. Usiadłam naprzeciwko niego. Na stole między nami stała szklanka wody. Tyle.

– Nie chodzi o pieniądze – zaczęłam, patrząc mu prosto w oczy. – Chodzi o to, że przestaliśmy być partnerami. Ty chcesz mieć kontrolę. Ja – wolność.

Zacisnął dłonie w pięści. Znałam to. Tak robił, kiedy się bronił.

Wolność nie oznacza chaosu – odparł po chwili. – Ty nigdy nie rozumiałaś odpowiedzialności.

– Ty za to nie rozumiesz zaufania – odpowiedziałam. – Myślisz, że jak przelejesz pieniądze na swoje konto, to wszystko będzie pod kontrolą? Że w ten sposób zabezpieczysz „nas”? Nie. Zabiłeś coś we mnie. Coś ważnego.

Milczenie zawisło między nami jak ciężka kurtyna. Wiedziałam, że nie będziemy w stanie tego rozplątać. Że słowa nie wystarczą.

– Wyprowadzam się – powiedziałam. – Na razie do mamy. Muszę sobie wszystko poukładać.

Nie protestował. Skinął głową. Może nawet poczuł ulgę. Nie wiem. Nie chciałam zgadywać. W domu rodzinnym panowała cisza. Matka zrobiła mi herbatę z miodem, jak zawsze. Usiadła obok mnie, bez słów. A potem, gdy myślała, że śpię, powiedziała coś, co pamiętam do dziś:

– Z twoim ojcem też miałam wspólne konto. A potem już tylko wspólne rachunki i wspólny chłód.

Nie odpowiedziałam. Ale coś we mnie się rozluźniło. Bo nagle przestałam czuć się dziwna. I samotna.

Każde poszło w swoją stronę

Spotkaliśmy się tydzień później, w banku. Formalność – zamknięcie wspólnego konta. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jak obcy ludzie. Marek miał na sobie koszulę, której nie lubiłam. Ja trzymałam w dłoni telefon, jakby był tarczą.

– Może za bardzo się starałem powiedział w końcu, przerywając ciszę. – Bałem się, że cię stracę.

Zaskoczyło mnie to. Spojrzałam na niego.

– Straciłeś mnie, kiedy przestałeś mnie słuchać.

Pracownica banku uśmiechnęła się uprzejmie, podsunęła dokumenty. Podpisaliśmy. Kiedy oddałam mu długopis, nasze palce się nie dotknęły. To było jakieś symboliczne – nawet przypadek nie próbował nas połączyć.

– Może to wszystko było zbyt szybko – mruknął. – Wspólne mieszkanie, konto, planowanie wszystkiego.

– Nie chodziło o tempo. Chodziło o podejście. Ja chciałam partnerstwa, nie zarządu nad moim życiem.

Pokiwał głową. Nie zaprzeczył. Po wyjściu z banku nie poszliśmy już razem na kawę. Uśmiechnęliśmy się uprzejmie, jakbyśmy byli po jakiejś prezentacji firmowej. Każde w swoją stronę. Wieczorem siedziałam z Olą na kanapie. Piliśmy czerwone wino, oglądając stary film.

– Wiesz – powiedziałam – czasem pewne symbole zaufania pokazują tylko, jak bardzo go nie ma. Jakby wspólne konto było lustrem. A ja po raz pierwszy zobaczyłam, że w tym odbiciu jestem sama.

Ola nie odpowiedziała. Przytuliła mnie tylko, jak robi się to z kimś, kto wreszcie coś zrozumiał.

Anna, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama