Reklama

Zaczęło się od nieszczęścia – upadając, złamałem nogę. Bolała tak okropnie, że nie byłem w stanie się podnieść. Jednak to, co wydarzyło się później, przypominało łańcuszek dobrych uczynków. Miałem więc pecha czy szczęście?

Reklama

To był moment

Przed rokiem przewróciłem się na prostej drodze. Coś mi w nodze chrupnęło, udo przeszył dojmujący ból. Było wczesne popołudnie, uliczka osiedlowa pusta, a ja leżałem na chodniku ze złamaną, jak podejrzewałem, nogą. Choćbym się darł wniebogłosy, i tak nikt by nic nie usłyszał, bo w pobliskim bloku wszystkie okna były pozamykane. A jednak spróbowałem.

– Ratunku!

Sekundę później przypomniałem sobie, że na krzyk „Ratunku” ludzie nie reagują. Zwykle udają, że nic nie słyszeli. Powiedział mi to mój kolega, socjolog. Dodał też, że aby wywabić ludzi z mieszkań, należy wrzeszczeć: „Pali się”. Już miałem rozedrzeć się jak stare prześcieradło, gdy uświadomiłem sobie, że wezmą mnie za wariata. Ktoś wyjrzy przez okno i co zobaczy? Faceta, który siedzi sobie na chodniku i krzyczy „Pali się”! Więc co powinienem zrobić?

– Myśl! – rozkazałem sobie, jednocześnie czując wbijający mi się w udo rozżarzony sztylet.

Wówczas usłyszałem sygnał pogotowia. „Jeśli będą przejeżdżać obok, zacznę machać rękami. – postanowiłem. – Może mnie zauważą i się zatrzymają”.

Zatrzymali się, a wtedy ja niemal zemdlałem – nie z bólu, ale ze szczęścia. Okazało się, że to nie moje szalone wymachiwanie rękami ich zatrzymało. Jechali właśnie do mnie, bo na pogotowie zadzwonił życzliwy sąsiad, który zobaczył przez okno, jak upadam. Ułożono mnie na noszach. Dostałem zastrzyk przeciwbólowy i dojechaliśmy do szpitala. Na izbie przyjęć był lekki zator, gdyż zjechało się z miasta kilka karetek. Mój kierowca porozumiał się przez CB-radio z kolegami i wszyscy ustalili, że on wiezie najbardziej bolesny i wymagający szybkiej interwencji przypadek.

Szybko mi pomogli

Kiedy więc zajechaliśmy przed izbę przyjęć, zaraz zjawili się sanitariusze i zawieziono mnie do chirurga. Jak się dowiedziałem później, lekarz miał właśnie zejść po nocnym dyżurze. Kiedy jednak pan doktor zobaczył moją obolałą minę, kazał sanitariuszom wnieść mnie do nastawni – mam tu na myśli gabinet, który w myślach nazwałem nastawnią kości. Nie wiem, w jakim stopniu działał zastrzyk uśmierzający ból, a w jakim szybkie, zdecydowane i fachowe działanie doktora (z tego miejsca serdecznie mu dziękuję). Zanim się obejrzałem, lekarz skończył i poklepał mnie pocieszająco po plecach.

Znalazłem się na korytarzu z zagipsowaną nogą. Tamtego dnia moi najbliżsi wyjechali na długi weekend. Najprawdopodobniej siedzieli właśnie w pociągu i zastanawiali się, co robię. Nie mogłem do nich zadzwonić i powiedzieć, „Słuchajcie, leżę na szpitalnym korytarzu cały obolały, wracajcie, gdyż niedługo wystawią mnie na ławkę przed szpital”.

Nie mogłem uwierzyć w tyle dobra

Nikt nic takiego nie zrobił. Pielęgniarka z izby przyjęć zainteresowała się, czy ktoś po mnie przyjedzie. Kiedy powiedziałem, w jakim fatalnym położeniu się znalazłem, poprosiła, żebym chwilę poczekał. No i proszę sobie wyobrazić, że dostała na godzinę zwolnienie od przełożonej, żeby zawieźć mnie swoim samochodem do domu. Tu jeszcze dodam, że zanim ruszyliśmy, pielęgniarka pobiegła do szpitalnego sklepu i na mój koszt, rzecz jasna, kupiła mi kule, abym mógłbym się poruszać po mieszkaniu.

Kiedy wreszcie dotarłem do domu, byłem spocony jak mysz kościelna, ale szczęśliwy. Po drodze moim nieszczęściem zainteresowała się sąsiadka. Gdy dowiedziała się, że jestem sam jak palec, obiecała przynieść na obiad zupę. Potem zadzwonił przyjaciel. Powiedział, że mu się śniłem i spytał, czy u mnie wszystko w porządku. Kiedy dowiedział się, że nie wszystko, obiecał wieczorem wpaść na mecz.

– Przy okazji zrobię ci kolację i przyszykuję coś na śniadanie – obiecał.

Reklama

Gdyby ktoś opowiedział mi o łańcuszku szczęścia, który mnie spotkał w nieszczęściu, na pewno bym nie uwierzył.

Reklama
Reklama
Reklama