Reklama

Miejsce było urokliwe

Znajomi moich przyjaciół mają przepiękną posiadłość położoną w lesie. Miejsce jest urokliwe, a dom, który tam wybudowali, urządzony z wielkim smakiem. Stylowy kominek, bibeloty i meble wyszperane gdzieś na pchlich targach i zrewitalizowane przez uzdolnioną panią domu. Dziełem pana domu z kolei jest ogród, a raczej olbrzymi kilkuhektarowy park, w którym Leszek porobił strumyki, kaskady, lapidaria. Wszystko to otoczone jest bordiurami barwnych kwiatów, co roku dosadzanych przez zakochanych w tym zakątku gospodarzy.

Reklama

– Macie tu prawdziwy raj na ziemi – powiedziałam z autentycznym zachwytem, kiedy odwiedziłam ich tam po raz pierwszy.

– Lubimy to miejsce – odparła z uśmiechem Laura – i staramy się je czynić coraz ładniejszym.

Rzeczywiście, co roku, kiedy przyjeżdżałam do przyjaciół i wspólnie odwiedzaliśmy Laurę oraz Leszka, zauważałam kolejne zmiany. A to przybyła drewniana altana, a to pomost nad niewielkim stawem, który mieni się różnobarwnymi nenufarami, a to dosadzone z boku krzewy malin i borówek, które tak przyjemnie zjadać prosto z krzaka. Wszędzie widać było troskę i miłość, jaką otaczali „uroczysko” – bo tak nazywali to swoje miejsce na ziemi. Ostatnio przybył tam jeszcze Tułacz, pies-przybłęda.

Siedzieliśmy właśnie na werandzie domu i popijaliśmy kawę, gdy rozmowa zeszła na dalsze plany wakacyjne.

– Do kiedy tutaj zostajesz? – zagadnęła mnie Laura.

– Oj, sama nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą, bo nie bardzo spieszyło mi się z powrotem do miasta. – Mam jeszcze dziesięć dni urlopu, więc jeśli Tereska i Władek – tu spojrzałam na przyjaciół – mnie nie wygonią, to chciałabym jeszcze z tydzień u nich ostać

– Ależ dobrze wiesz, że możesz u nas siedzieć, jak długo chcesz – obruszyła się Tereska. – A nawet dobrze by było, gdybyś została…

– Bo jest taka sprawa… – wszedł jej w słowo Leszek. – Mamy możliwość we czwórkę wyjechać na weekend.

– No ale wszystko zależy od tego, czy się zgodzisz – zastrzegła Laura.

Mieli do mnie prośbę

Zauważyłam, że moi przyjaciele i nasi gospodarze popatrują na siebie wyczekująco i znacząco.

– Może ktoś mi wreszcie po prostu powie, bez owijania w bawełnę, o co chodzi i co to ma wspólnego ze mną.

– Ma, i to dużo – odezwał się milczący do tej pory Władek. – Dostaliśmy propozycję atrakcyjnego wyjazdu. Ale Laura i Leszek boją się zostawić dom bez opieki, a Tułacza trzeba doglądać, karmić. Gdybyś się zgodziła zamieszkać tutaj przez te trzy dni, byłoby super.

– To tylko dwie noce – przekonywała mnie Laura. – W niedzielę wieczorem już wrócimy.

– Nie ma sprawy!

Roześmiałam się z ulgą, bo ich zafrasowane miny wróżyły coś dużo poważniejszego i bardziej kłopotliwego.

– Zostawimy ci jedzenie i wszystko – zapewniała Laura. – I nic nie musisz robić, po prostu być.

– Możecie jechać.

Ukłoniłam się żartobliwie niby księżna dająca poddanym swą zgodę.

– Z przyjemnością tu posiedzę i poodpoczywam w samotności. Widziałam, że macie w biblioteczce sporo nowości, poczytam sobie.

– Ale, eee, nie będziesz się bała? – zatroszczyła się Tereska. – No wiesz, tu jest jednak odludzie.

– Nieee… Czego mam się bać? Środek lasu, nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjdzie tu, żeby mnie nękać. Za daleko, komu by się chciało. A ze mnie już też nie takie młode, powabne dziewczę, żeby amatorzy moich wdzięków mnie tu nachodzili i osaczali swoją pożądliwą miłością.

To jest życie: weranda, książka, kieliszek wina…

Pośmialiśmy się, pożartowaliśmy, potem obgadaliśmy szczegóły. Gospodarze pokazali mi, jak działa alarm oraz inne domowe urządzenia, i w dobrych nastrojach umówiliśmy się na najbliższy piątek. Byłam zadowolona, wręcz szczęśliwa. Wreszcie mogłam oddać przysługę przyjaciołom, jak i Laurze z Leszkiem. Lubiłam ich, zawsze traktowali mnie z sympatią, przygarniali pod swój dach. Wypadało się odwdzięczyć.

W piątek, zgodnie z umową, Tereska z Władkiem zawieźli mnie na „uroczysko”, gdzie już czekali na nas spakowani gospodarze. Kiedy ja wyciągałam z bagażnika swój podręczny neseser, oni wkładali do niego swoje walizki. Nie dziwiłam się, chcieli jak najszybciej wyjechać, aby skorzystać z weekendu, ile się da. Kiedy pojechali, rozejrzałam się po domu. Aż się roześmiałam, gdy zobaczyłam przygotowane dla mnie zapasy jedzenia, do których Leszek dołączył kilka butelek wina i sporo piwa, opatrzonych kartką „nie żałuj sobie” i życzeniami miłego pobytu.

Ponieważ nie miałam nic innego do roboty, usadowiłam się z książką na werandzie i zagłębiłam w lekturze jakiegoś soczystego kryminału. Słońce świeciło, pies się łasił, co rusz domagając się pieszczot, wino okazało się przyjemne w smaku. Po prostu błogostan…

Pod wieczór powietrze zrobiło się parne, a Tułacz, wyczuwając burzę, zaczął się kręcić niespokojnie. Postanowiłam, że przeniesiemy się do wnętrza domu. Starannie pozbierałam poduszki z siedzisk, dokładnie pozamykałam okna. Chciałam zadzwonić do przyjaciół i zapytać się, czy już dojechali – ale okazało się, że nie ma zasięgu. Wtedy przypomniałam sobie, że kiedyś Laura wspominała o tym szczególe: żeby z uroczyska zadzwonić, należało wyjść na drogę. Kiedy to sobie uświadomiłam teraz, gdy byłam tu sama, zdana na łaskę i niełaskę pogody, poczułam się ciut nieswojo. Aby dodać sobie animuszu, nalałam kolejny kieliszek wina.

Burza była najmniejszym problemem

Nagle pociemniało, zerwał się wiatr, o szyby uderzyły pierwsze krople deszczu, chwilę później niebo przeszyła błyskawica. Niebawem burza szalała na całego. Tułacz dygotał i tulił się do mnie, widocznie, jak każde normalne żywe stworzenie, bał się huków i błyskawic. Mnie też odwagi ubywało z każdą minutą nawałnicy. A co będzie, jak zgaśnie światło – zastanawiałam się, przytulając mocniej psa. Albo jak piorun uderzy w dom? Burzy nie wzięłam pod uwagę i nie zapytałam, jak postępować, gdy nadciągnie – wyrzucałam sobie poniewczasie. Żeby się czymś zająć, pomyszkowałam w szafkach, szukając świec i zapałek. Kiedy je znalazłam, poczułam się pewniej. Wyjrzałam na dwór. Nawałnica powoli cichła, ale deszcz nadal siąpił.

Ciemność zrobiła się nieprzenikniona. W mieście nigdy nie jest tak ciemno, zawsze obecny jest jakiś poblask ze świecących reklam, okien domów, reflektorów aut. Tutaj nie było nic. Jednolita czerń. Z lasu dobiegały za to jakieś tajemnicze i złowrogie odgłosy. Krzyk nocnego ptaka, pohukiwanie puszczyka, podejrzane trzaski i szmery. Wszystko to, w połączeniu z otaczająca ciemnością, zaczęło napawać mnie przerażeniem.

Zgodnie z instrukcją zostawiłam na noc psa na werandzie, gdzie miał swoje legowisko. Nie protestował, widocznie z ustąpieniem burzy wrócił mu dawny animusz. Aby się nie wpędzać w panikę, zdroworozsądkowo postanowiłam pójść spać. Rano wszystko będzie wyglądać inaczej – pocieszyłam się, i przyłożyłam głowę do poduszki. Wbrew wcześniejszym obawom usnęłam prawie natychmiast. Całodzienny pobyt na powietrzu, wypite wino i sporo wrażeń – zrobiły swoje.

Te dźwięki nie dawały mi spać

Obudziłam się w środku nocy. Początkowo nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem i co mnie wyrwało ze snu. Wtedy usłyszałam dźwięk, który przyprawił mnie o dreszcz grozy. Lekki stukot, szurnięcie, znowu stukot. Najbardziej przerażające było to, że hałasy dobiegały z góry. Chryste, ktoś się skrada po dachu! Złodziej? Morderca? Strach i niepewność, co robić, sparaliżowały mnie kompletnie.

Przez moment nawet oddychać się bałam, by nie zdradzić swojej obecności, tylko wsłuchiwałam się w dobiegające odgłosy. Drżącą dłonią zapaliłam nocną lampkę. Nikłe światełko rozproszyło nieco ciemność, ale nie dodało mi odwagi. Próbowałam jednak zracjonalizować ogarniającą mnie panikę.

Na górze jest tylko niewielki stryszek i dach – przypomniałam sobie. Laura trzyma tam jakieś na co dzień niepotrzebne graty, materace, narzędzia, narty, butlę gazową. Nic wielkiego, bo przestrzeni tam mało, dorosły nie stanie wyprostowany, a i dziecko w chowanego by się na tym stryszku nie pobawiło. Mimo tych rozsądnych myśli, nadal czułam, że po plecach ściekają mi lodowate strużki potu, ciało dygocze, a wyschnięte gardło zaciska się jak ze wzruszenia, choć ze wzruszeniem nie miało to nic wspólnego. Bałam się przełknąć ślinę, bo a nuż nie uda mi się tego zrobić bezgłośnie.

Paranoja! Boję się oddychać, boję się przełykać. Absurd! Przecież gdyby ktoś się zakradł, pies by szczekał – tłumaczyłam samej sobie. Strach ma wielkie oczy. Wyolbrzymiasz, co słyszysz, i dorabiasz do tego teorie spiskowe, głupia. Ledwie pomyślałam o spisku, zalała mnie kolejna fala lęku. No bo co, jeśli ktoś obserwował dom, widział wyjazd gospodarzy i wie, że ja zostałam sama na włościach? W domu było sporo wartościowych rzeczy.

Mógł uśpić psa albo całkiem go otruć… Może powinnam sprawdzić? I co, jeśli okaże się nieżywy? Potencjalny włamywacz będzie wiedział, że ja wiem. Lepiej go nie alarmować. Najciszej, jak potrafiłam, przekradłam się do kuchni. Zabrałam ostry nóż, tłuczek do mięsa i tak uzbrojona wróciłam do łóżka. Do rana nie spałam, czujnie nasłuchując odgłosów z góry, które czasami zanikały na długie minuty, aby potem znowu powtarzać się w niepokojącej serii. O świcie ustały.

Sytuacja powtórzyła się kolejnej nocy

Mój strach też zbladł w świetle dnia. Choć niewyspana i zmęczona, zdobyłam się na odwagę, przystawiłam do stryszku drabinkę i uchyliłam klapę w suficie. Nikogo tam nie było, wszystko wyglądało normalnie. Mimo to cały dzień czułam się nieswojo i miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Tułacza – którego na szczęście nikt nie otruł ani nie uśpił – trzymałam blisko siebie, a tłuczek do mięsa zatknęłam za pasek spodni. Z niepokojem oczekiwałam wieczoru.

Postanowiłam, że tym razem pies będzie spał u mnie w pokoju. Najlepiej w łóżku. Mniejsza o higienę i zasady. Trudno, najwyżej Laura się pogniewa. Lepsze to niż zawał ze strachu. Tułacz nie miał nic przeciwko zmianie miejsca noclegu; ułożył się w nogach łóżka i po chwili już spał. Ja nie mogłam. Czujnie nasłuchiwałam każdego szmeru.

Gdzieś koło północy wczorajsze dźwięki wróciły. Wydawało mi się nawet, że powtarzają się z większą intensywnością. Popatrzyłam na psa. Spał dalej w najlepsze, posapując z lekka. A jeśli to duchy? – naszła mnie nowa niechciana myśl. Może to dusza jakiegoś zaginionego w tutejszym lesie dziecka, które zmarło z wycieńczenia i teraz błąka się po tym domu, bo innego w okolicy nie ma? Pies w duchach zagrożenia nie widzi, to śpi.

Szeptem odmówiłam modlitwę za zmarłych. Nie wiem, czy pomogło, w każdym razie szmery ustały. Czułam wszechogarniające zmęczenie, potrzebowałam snu. Duchów nie ma się co bać. Przecież duchy nie istnieją – powtarzałam sobie jak mantrę. – A nawet jeśli istnieją, nie czynią krzywdy, bo świat duchowy nie wpływa na materialny. Tego by jeszcze brakowało.
Przytuliłam się do psa i wsłuchując się w bicie jego serca, ukojona jego ciepłem, w końcu zasnęłam.

Tego się nie spodziewałam

Niedzielny ranek przywitał mnie słońcem. Świadomość, że dzisiaj wracają gospodarze i nie będę musiała spędzać tu kolejnej samotnej nocy, wybitnie poprawiła mi humor. Wrócił mi apetyt, mogłam wreszcie do woli częstować się przysmakami, które hojnie przygotowała Laura. Zgodnie z zapowiedzią wrócili pod wieczór. Nic mnie tak nie ucieszyło, jak warkot silnika samochodu i otwierająca się brama.

– I jak tam? – zagadnął Leszek.

– Była tu burza? Bałaś się?

– Oj tak, i to bardzo – przyznałam się i wzdrygnęłam na wspomnienie przeżytego strachu. – Ale nie burzy. Coś dwie noce z rzędu łaziło po strychu i hałasowało – poskarżyłam się.

– Ach, to pewno znowu kuna wróciła – stwierdziła Laura. – Żebyś wiedziała, co my za bal z tym szkodnikiem mamy… Dwa razy Leszek już ją wywoził, a ona ciągle wraca. Poszycie zżera, dom rujnuje. Boimy się, żeby gniazda tu nie założyła.

– To kuna? – poczułam ogromną ulgę, że moje strachy miały logiczne wytłumaczenie. – Zwykła kuna. A ja się takiego strachu najadłam. Wyobrażałam sobie nie wiadomo co.

Laura i Tereska objęły mnie opiekuńczo i pocieszały.

– Domyślam się, że to nie było miłe doświadczenie – powiedział z powagą Leszek. – Podziwiam, że dałaś radę i nie spanikowałaś.

Pochwała sprawiła mi przyjemność, ale czułam się w obowiązku sprostować.

– Spanikowałam, spałam z nożem i tłuczkiem pod ręką. I psem w nogach. Przepraszam. Gdyby nie fakt, że tu nie ma zasięgu, dzwoniłabym do was ze sto razy – przyznałam się. – Na koniec już nie wiedziałam, czy bardziej się boję zostać w domu, czy z niego po nocy uciekać.

– Jesteś bardzo dzielna. – Laura uniosła oba kciuki. – Ale pewnie drugi raz nie dałabyś się namówić na samotną opiekę nad naszym uroczyskiem, co?

Reklama

– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Teraz, kiedy już wiem, że to kuna, pewnie jej chodzenia po strychu już bym się nie bała. Ale raz uruchomioną wyobraźnię trudno okiełznać, a ja właśnie odkryłam, że mam bardzo bujną wyobraźnię.

Reklama
Reklama
Reklama