„Gdy znalazłam w domu luksusową kopertę, wiedziałam co się święci. Puściłam drania z torbami i w samych skarpetkach”
„To przyszło do mnie samo, jakby los stwierdził, że za długo żyję w zawieszeniu i czas zakończyć tę farsę. Sprzątałam w szafce w przedpokoju, tej, którą zawsze omijałam, bo wiedziałam, że to potrwa lata. I wtedy znalazłam tam tę przeklętą kopertę. Białą, elegancką, z napisem zapisanym kobiecą ręką”.

- Redakcja
Marek znów spóźnił się na kolację. Siedziałam przy stole, wpatrując się w parujący krem z dyni, który przygotowałam mimo wszystko – bo lubił. W radiu cicho sączył się jazz, a zegar na ścianie wydawał się tykać głośniej niż zwykle.
– Przepraszam, kochanie, miałem spotkanie, przeciągnęło się – rzucił, gdy wreszcie wszedł do mieszkania, zdejmując płaszcz i całując mnie od niechcenia w czoło.
Uśmiechnęłam się krzywo. Nawet nie zapytał, jak minął mi dzień. Od kilku miesięcy nie pytał.
– Jeszcze ciepła – powiedziałam, podsuwając mu talerz.
Siadł naprzeciwko mnie i zaczął jeść. Patrzyłam, jak wkłada do ust łyżkę za łyżką, jakby liczył tylko na kalorie, nie smak.
– Dobre – rzucił w końcu. – Jak zawsze.
Uśmiechnęłam się znowu. Tym razem szerzej, bardziej udając zadowolenie. W środku już dawno nie czułam ani grama ciepła.
– A jak tam Kasia? – zapytałam mimochodem, zerkając na niego spod przymrużonych powiek.
Zawiesił rękę w pół ruchu. Na moment zamarł.
– Kasia? A... z pracy? Wszystko okej. Dlaczego pytasz?
– Tak tylko. Mówiłeś, że siedzieliście razem nad projektem.
– No tak. Projekt.
Było w tym milczeniu coś nienaturalnego. Od kilku miesięcy przychodził późno, pachniał obcymi perfumami. Nawet jego bielizna bywała dziwnie świeża po całym dniu. A mimo to jeszcze wtedy nie powiedziałam na ten temat ani słowa. Po kolacji Marek pocałował mnie znowu – tym razem w czubek głowy – i wrócił do swojej pracy. Ja zebrałam naczynia i włożyłam je do zmywarki. Wszystko jak zawsze. Tylko ja już byłam nie taka jak zawsze.
Znalazłam białą kopertę
Nie szukałam. Przysięgam, że nie szukałam. To przyszło do mnie samo, jakby los stwierdził, że za długo żyję w zawieszeniu i czas zakończyć tę farsę. Sprzątałam w szafce w przedpokoju, tej z dokumentami, rachunkami, starymi polisami ubezpieczeniowymi, którą zawsze omijałam, bo wiedziałam, że to zadanie na całą wieczność. I wtedy między fakturami i gwarancjami na sprzęt znalazłam kopertę. Białą, elegancką, z napisem „dla Ciebie” zapisanym kobiecą ręką.
Nie od razu ją otworzyłam. Stałam tak z tą kopertą w ręku dobre kilka minut, jakby miała mnie ugryźć. W końcu usiadłam na podłodze i zerwałam z niej papier. W środku były dwa bilety do hotelu w Kazimierzu, rezerwacja na dwa dni, pokój dwuosobowy z widokiem na Wisłę. I karteczka – „Nie mogę się doczekać. Kasia”. Przez chwilę nie czułam nic. Nawet nie byłam zdziwiona. To było jakby potwierdzenie tego, co podświadomie już wiedziałam. Zrozumiałam, że nie jestem tylko przewrażliwiona. Marek naprawdę mnie zdradzał. Z Kasią, dziewczyną z jego działu, tą, o której mówił, że „ma świetne oko do grafiki”.
Wzięłam głęboki oddech i wstałam. Nie płakałam. Zamiast tego, włożyłam kopertę z powrotem do szafki i zamknęłam drzwi. Później poszłam do kuchni i nastawiłam wodę na herbatę. Marek miał wrócić za godzinę. Zadzwoniłam do Ewy. Mojej przyjaciółki od liceum. Nie musiałam nic mówić – słysząc mój głos, od razu wiedziała, że coś się stało.
– Przyjedź – powiedziała tylko. – I zabierz ze sobą coś mocniejszego niż herbatę.
Siedziałyśmy u niej na kanapie. Pokazałam jej rezerwację.
– A to cholerny patałach! – od razu wypaliła. – I co zrobisz?
– Jeszcze nie teraz – powiedziałam spokojnie.
– Jak to? On cię zdradza. Masz dowód.
– Wiem. Ale nie zamierzam robić scen. Wyprowadzę się. Po swojemu. I tak, żeby mnie popamiętał.
Ewa spojrzała na mnie z niedowierzaniem, ale znała mnie wystarczająco dobrze, żeby nie dyskutować. Byłam tą, która nie krzyczy, tylko czeka. I działa. Chłodno, precyzyjnie. Tamtej nocy, kiedy wróciłam do domu, Marek już spał. Leżał na plecach, rozwalony i chrapał, jakby nic się nie stało. Jakby był jedynym człowiekiem na świecie, który nie musi się niczym przejmować. Wtedy w głowie zaczął mi się układać plan. Cichy, metodyczny, bez emocji. Plan odejścia.
Działałam bez pośpiechu, bez emocji
Zaczęłam od rzeczy najprostszych. Wyjęłam z szuflady wszystkie dokumenty własnościowe i zaniosłam do prawnika, którego poleciła mi Ewa. Powiedziałam, że chcę zabezpieczyć się na przyszłość, że w razie czego potrzebuję porady. Nie zadawał zbyt wielu pytań, wystarczyło kilka podpisów i pełnomocnictwo, żeby nasze wspólne mieszkanie formalnie przeszło na mnie. Marek nigdy nie interesował się papierami. Nie miał pojęcia, że kilka lat temu kupiliśmy je na moją mamę i mnie – wtedy tak było korzystniej. Teraz tylko skorzystałam z tej furtki.
Opróżniłam też naszą wspólną lokatę. Było na niej trochę pieniędzy, które trzymaliśmy „na czarną godzinę”. Dla mnie ta godzina właśnie nadeszła. Przelałam środki na swoje konto. Zmieniłam hasła do wszystkich naszych subskrypcji, z których korzystaliśmy razem – Netflix, Spotify, bankowość. Wysyłałam maile z prośbą o modyfikacje dostępów. Jedno po drugim. Codziennie coś drobnego. Bez pośpiechu, bez emocji.
Wciąż gotowałam mu obiady. Wciąż pytałam, jak mu minął dzień. On odpowiadał półgębkiem, zajęty telefonem, z którego nie odrywał wzroku. Mówił, że ma dużo pracy, że terminy go gonią. Pewnie tak – terminy randek z Kasią. Pewnego wieczoru, kiedy znów spóźnił się do domu, usiadł przy stole z miną zmęczonego bohatera. Włożyłam mu na talerz jego ulubione klopsiki w sosie koperkowym. Uśmiechnęłam się, jakbym wszystko robiła z miłości.
– Sorry, że się nie odzywałem – mruknął. – Znowu musiałem zostać dłużej w pracy. Kasia znowu coś schrzaniła i trzeba było to ratować. Siedzieliśmy do ósmej.
– Oczywiście, kochanie – powiedziałam, jak gdyby nigdy nic.
Wstałam, dolałam mu kompotu. Przyglądałam się, jak je. On nie miał pojęcia, że już jestem w połowie drogi do wyjścia. Wieczorami pisałam w notatniku wszystko, co zrobiłam danego dnia. Spisywałam działania, kolejne punkty planu. Odsuwałam się od życia, które znaliśmy razem, milimetr po milimetrze. Moje książki znikały z półek. Ubrania znikały z szafy. Zostawiałam tylko kilka rzeczy – tak, żeby nie zwracać jego uwagi. W lustrze widziałam kogoś, kogo sama już ledwo rozpoznawałam. Ale też kogoś, kto przestał się bać. Bo strach minął, kiedy zrozumiałam, że odejście może być eleganckie. Że nie trzeba krzyków, łez, dramatów. Wystarczy cisza.
To było perfekcyjne zakończenie
Ostatni tydzień przypominał powolne zsuwanie się kurtyny. Miałam już wszystko, czego potrzebowałam – przepisane mieszkanie, zabezpieczone pieniądze, spakowane pudła czekające w piwnicy u Ewy. W pracy wzięłam kilka dni urlopu. Powiedziałam, że wyjeżdżam na chwilę do siostry. Tak też miał myśleć Marek. Że pojechałam. Że wrócę.
W rzeczywistości zarezerwowałam mieszkanie w Gdyni, niedaleko plaży, z oknami wychodzącymi na wschód. Nigdy wcześniej nie mieszkałam sama, a już na pewno nie nad morzem. Teraz chciałam właśnie tam zacząć. W ciszy, daleko od wszystkiego. Tego dnia Marek miał kolejne „zostanę dłużej w pracy”. Nawet nie próbował kłamać przekonująco. Wysłał wiadomość o siedemnastej: „Znowu awaria, będę późno. Zjedz beze mnie”. Odpisałam krótko: „Jasne. Uważaj na siebie”.
Wiedziałam, że nie wróci przed północą. Idealnie. Spokojnie zamknęłam drzwi za sobą, wyniosłam ostatni karton i torbę podróżną. Zostawiłam w kuchni tylko pusty kubek po kawie i ręcznik przewieszony przez krzesło. Na stoliku w salonie położyłam kopertę. Tę samą, w której kiedyś znalazłam bilety do hotelu. Teraz zawierała tylko jedną wiadomość, napisaną na odwrocie tej samej kartki: „Wróć do niej. Ja już wróciłam do siebie”.
Gdy wyszłam, klucz przekręciłam powoli. Później zostawiłam go w skrzynce na listy, tak jak planowałam. To nie było ucieczka. To było zakończenie. Starannie zaplanowane, zimne, i – w pewnym sensie – eleganckie. Wieczorem siedziałam już w wynajętym mieszkaniu. W rękach miałam kubek herbaty, a telefon milczał. Przez chwilę myślałam, że może nie zauważył. Ale wtedy przyszedł SMS.
„Co to ma znaczyć? Gdzie jesteś? Co się dzieje?!”
Nie odpisałam. Po dziesięciu minutach kolejny:
„Lena, odezwij się. Proszę. Porozmawiajmy”.
A potem cisza. Na koniec – krótki SMS, którego przeczuwałam, zanim jeszcze go przeczytałam.
„Wróć. Błagam”.
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego, wyłączyłam telefon i wsunęłam go do szuflady. Tego wieczoru po raz pierwszy od miesięcy zasnęłam spokojnie.
Odeszłam, ale nie cała
Pierwsze dni były dziwnie ciche. Nie było nikogo, kto by mnie pytał, gdzie idę. Nie musiałam gotować dla dwóch osób, nie słyszałam chrapania w nocy. I choć to właśnie chciałam osiągnąć – przestrzeń, ciszę, niezależność – z każdym kolejnym porankiem zaczynałam zauważać coś, czego się nie spodziewałam. Pustkę. Nie tę pustkę po nim. Tylko po sobie. Po tej kobiecie, którą byłam, zanim zaczęłam wszystko planować. Po tej, która naprawdę wierzyła, że jesteśmy zespołem. Po tej, która kiedyś czekała na niego z radością, a nie z niepokojem.
Wstawałam wcześnie. Chodziłam na długie spacery brzegiem morza, patrzyłam, jak fale biją o kamienie. To był mój rytuał – zamiast krzyczeć, zamiast rozpaczać. A mimo to coś we mnie zostało tam, w tym mieszkaniu, przy tym stole, przy którym siedzieliśmy wieczorami, udając, że wszystko jest w porządku. Odeszłam. Ale nie cała. Część mnie została tam, przy tym stole, przy którym udawałam, że wszystko gra. Przy tym stole, przy którym podałam mu zupę, choć wiedziałam, że pachnie inną kobietą. Zadzwoniłam do mamy po tygodniu. Odebrała niemal od razu.
– Lena? Wszystko dobrze?
– Tak, mamo – odpowiedziałam, patrząc przez okno na zachodzące słońce. – Chciałam tylko zapytać, jak się czujesz. Czy coś ci trzeba?
– Nie, kochanie. Wszystko w porządku. Ale twój głos... – zawahała się. – Brzmisz jakoś inaczej.
– Inaczej?
– Spokojniej. Ale też jakbyś... zamknęła jakiś rozdział.
Nie odpowiedziałam od razu. Uśmiechnęłam się tylko lekko.
– Może tak właśnie jest, mamo.
Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę o błahostkach – o pogodzie, o nowych butach, które widziała w katalogu. Ale w moim wnętrzu ta rozmowa była jak kropka. Ostatnia. Domknięcie. Wiedziałam, że to koniec. Że nie wrócę. Ale też wiedziałam, że nie wszystko można zostawić bez śladu.
Lena, 35 lat
Czytaj także:
- „W Boże Ciało za figurą się wiele działo. Ćwiczyłam tam pozy z organistą i nie żałuję, bo mężowi tylko obornik w głowie”
- „Zięć kłamał na potęgę, trwonił pieniądze i nie szanował mojej córki. Pożałowałem, że wcisnąłem nos w nie swoje sprawy”
- „Zaprosiliśmy złodzieja na nasze wesele. Przed północą zorientowałam się, że zniknęły koperty, a w nich 120 tysięcy”