Reklama

Kiedy zobaczyłem łysego osiłka, z góry wyrobiłem sobie o nim zdanie. To był błąd, nie oceniaj książki po okładce…

Reklama

Nasza córka od czterech lat chodzi na lekcje gry na gitarze w młodzieżowym domu kultury i co roku występuje podczas tamtejszego przeglądu talentów. Na każdym takim pokazie stawiamy się z żoną obowiązkowo. Przede wszystkim po to, żeby oklaskiwać występ naszej córki, ale przy okazji wesprzeć brawami inne dzieciaki – szczególnie te najbardziej wystraszone, czyli najmłodsze.

Zdarza się bowiem, że najzwyczajniej w świecie zjada je trema. Bywało już, że maluchy wchodziły na scenę i milczały przez cały występ. Miały śpiewać, a nie otworzyła im się buzia, miały tańczyć, a nie ruszyły nóżką, miały deklamować, a z ich ust nie wydobył się nawet jeden wers. Zawsze się te dzieci jakoś ratuje. Czasem pomagają im panie, a czasem rodzice wesprą podpowiedzią z widowni. Jedna z takich akcji ratunkowych zapadła mi w pamięć szczególnie. Wydarzyła się na tegorocznym przeglądzie, czyli dosłownie kilka tygodni temu.

Od samego początku panował tam niezły harmider. Rodzice kręcili się w kółko, szukając opiekunów grup, a maluchy im uciekały, za wszelką cenę próbując przywitać się z kolegami i trochę jeszcze powygłupiać, pobawić. Zapracowane wychowawczynie wychwytywały z tłumu artystów i kierowały do odpowiednich sal, a przejętych rodziców na widownię. W ten sposób próbowały zapanować nad chaosem i nadać mu festiwalowe ramy.

Wyglądał na dresiarza, jakich w naszym mieście pełno

Jako już doświadczeni widzowie przeglądu odprowadziliśmy córkę za scenę, pocałowaliśmy w czoło, życzyliśmy powodzenia i ruszyliśmy na widownię, zająć miejsca, z których zwykle obserwujemy całe wydarzenie. Zanim jednak tam trafiliśmy, minęliśmy niezwykłą parę. Malutka, drobniutka i bladziutka pięciolatka trzymała za rękę faceta wielkiego jak góra, który rozglądał się dookoła, zupełnie zdezorientowany.

Zobacz także

Miał grubo ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i robił dość kontrowersyjne wrażenie. Wyglądał na osiłka, jakich w naszym mieście spotyka się wielu. W ramionach był szeroki jak tur, gładko ogolił głowę, a na przyciasną sportową koszulkę narzucił sobie czarną skórzaną kurtkę. Przyznam, że poczułem niepokój na jego widok – przecież takie typki potrafią narobić niezłego zamieszania z byle powodu, łatwo ich czymś urazić.

Zestresowałem się jeszcze bardziej, gdy ten facet niespodziewanie zwrócił się do nas z pytaniem.

– Przepraszam, państwo pewnie będą wiedzieli… Gdzie jest sekcja taneczna dla najmłodszych, dla takich jak ona? – pociągnął delikatnie ku sobie małą dziewczynkę z warkoczykami.

– Nie jestem pewna, ale widziałam małe dzieci w sali numer sześć… – odparła żona i chciała facetowi chyba wskazać drogę, ale ten nie czekał na wskazanie.

– Dzięki, znajdę! – rzucił, obrócił się na pięcie i ruszył w tamtą stronę.

– Ale milusi – uśmiechnąłem się.

– Śpieszył się – tłumaczyła go żona.

– Pewnie masz rację. Chodź, idziemy.

Usiedliśmy wygodnie w środkowym rzędzie i czekaliśmy, aż kierowniczka domu kultury otworzy imprezę. Pojawiła się po dłuższej chwili i najpierw przywitała wszystkich widzów, a potem zachęciła do gorącego oklaskiwania występujących. Zapowiedziała też pierwszych uczestników – doświadczoną parę taneczną, którą znaliśmy już z poprzednich przeglądów.

Zagrała muzyka i młodzi ludzie rozpoczęli występ, gdy właśnie wtedy na widownię wszedł ten wielki facet, który zaczepił nas przed chwilą. Nie zważając na to, co dzieje się na scenie, zaczął mocować się z krzesłem. Nasz dom kultury ma widownię z prawdziwego zdarzenia, więc krzesełka są podobne do tych w teatrze czy starym kinie. Stylowe, ale wąskie i niewygodne, więc gość miał spore problemy, żeby się w nim zmieścić. Kręcił się, wiercił, a raz nawet głośno tym krzesłem strzelił. Narobił tyle hałasu, że zwrócił na siebie uwagę wszystkich widzów. Jeden z odważniejszych panów rzucił nawet w jego stronę:

– Siadaj pan!

– Zaraz! – syknął zasapany osiłek.

W końcu się rozsiadł i pomyślałem, że teraz pooglądamy młodych ludzi w spokoju. Myliłem się, bo jakieś pięć minut po tym, jak udało mu się wpasować w siedzenie, przyszła opiekunka sekcji tanecznej i wyszeptała mu coś na ucho. Gość zrobił zatroskaną minę i zaczął się z tego krzesła wygrzebywać, znów nieźle hałasując. Jeszcze raz strzelił sprężynującym oparciem, ściągając na siebie tym samym kolejne nienawistne spojrzenia. Gdy już wyszedł, gdy się z krzesła wydobył, na widowni zapanował spokój, a kolejni uczestnicy chwalili się swoimi talentami bez żadnych zakłóceń.

Pół godziny później na scenę znów wyszła kierowniczka. Miała wesołą minę, wyglądała na rozbawioną.

W pierwszej chwili mnie zatkało, a potem zacząłem się śmiać

– A teraz, drodzy państwo, czas na naszą Kalinkę. Ma pięć lat i chodzi do nas na balet od niespełna roku. Dziewczynka ma wielki talent i gdy tylko nabierze odwagi, będzie wybitną baletnicą. Gwiazdą na skalę światową! Na razie jednak uczy się radzić sobie z tremą i dziś ma z tym szczególny problem. Pewnie dlatego, że wspaniała publiczność tak nam dzisiaj dopisała – uśmiechnęła się do nas wszystkich.

– Z tego powodu na scenie będzie towarzyszył jej tata. Jemu też dodajcie państwo otuchy brawami, bo nie wahał się ani chwili, gdy córka powiedziała, że wystąpi tylko pod warunkiem, że on pojawi się tu razem z nią. Strój dla pana Mateusza znaleźliśmy w ostatniej chwili, więc bądźcie państwo wyrozumiali.

Pani kierownik zniknęła ze sceny, a z głośników poleciały pierwsze takty „Jeziora łabędziego”. No i wtedy na scenę weszli oni…

W pierwszej chwili mnie zatkało, a potem zacząłem się śmiać. Zza kulis wyszła Kalina i jej tata, Mateusz. Dziewczynka była ubrana od stóp do głów jak różowa baletnica – w baletki, rajtuzy, bluzeczkę i tiulową spódniczkę. On miał na sobie dżinsy, adidasy i obcisłą koszulkę, ale włożył też coś jeszcze. Na spodnie wcisnął baletową spódnicę pożyczoną najpewniej od jakiejś dojrzałej już primabaleriny z domu kultury. Wyglądał przekomicznie i przez salę przeszedł szmer rozbawienia. Ale kiedy złapał córkę za rękę i razem się ukłonili, rozbrzmiały gromkie brawa. Sam biłem tak, że aż mi dłonie poczerwieniały.

Klaskaliśmy przez cały występ! Nagradzaliśmy wszystkie figury, bo przecież wykonywali je razem – każde z wdziękiem właściwym swojemu wiekowi i swoim gabarytom. A gdy już skończyli tańczyć najbardziej urocze „Jezioro łabędzie”, jakie świat widział, publika oszalała. Ludzie bili brawo na stojąco i nie pozwalali im zejść ze sceny. Dziewczynka była zachwycona, a jej ogromny tata promiennie roześmiany. Podniósł małą na ręce, wycałował i zaniósł za kulisy, a my jeszcze długo o nich szeptaliśmy. Tym bardziej że zaraz po ich występie kierowniczka domu kultury dodała, że pan Mateusz jest sportowcem i prowadzi w naszej miejscowości klub judo.

Dzięki temu występowi przypomniałem sobie zasadę, że nie wolno oceniać książki po okładce, nie wolno zbyt szybko wyrabiać sobie o kimś zdania. Najbardziej jednak w tym człowieku urzekło mnie to, że był tak dojrzałym ojcem. Że nie bał się ośmieszenia, że najważniejszy był dla niego występ córki, konieczność dodania jej odwagi, zachęcenia do pokazania swojego talentu. Nie ma wielu mężczyzn, którzy zdobyliby się na taki gest, na tyle odwagi. Którzy wcisnęliby się w spódniczkę baletnicy i wyszli na scenę przed kilkudziesięcioosobową widownię tak śmiało. Bo spódnica naprawdę należała do jednej z baletnic domu kultury. Widzieliśmy, jak pan Mateusz z nią rozmawiał.

– Przepraszam, rozdarła się tutaj trochę… – pokazał na pęknięty materiał, gdy oddawał kieckę dziewczynie.

– Nic nie szkodzi. I tak muszę kupić nową – odpowiedziała roześmiana.

– To ja oddam pieniądze. Mogę teraz! – sięgnął do kieszeni.

– Nie przyjęłabym od pana pieniędzy po tym, co pan na scenie pokazał. Źle bym się z tym czuła.

– Aż tak się pani podobało?

– Nie tylko mnie. Absolutnie wszyscy byli zachwyceni.

– Bo ja mam lekkie nogi, proszę pani. Mój trener tak zawsze mówił – pan Mateusz podskoczył jeszcze raz delikatnie i wszyscy dookoła się roześmiali.

Reklama

Do dziś wspominamy niezwykły występ tego ojca na medal. Ciekawe, czy w przyszłym roku znów pojawi się na scenie, mamy nadzieję, że tak!

Reklama
Reklama
Reklama