Reklama

Od śmierci Hanny minęły trzy miesiące. Trzy miesiące i cztery dni, żeby być dokładnym. Liczę je jak więzień do końca wyroku – tylko że ja nie wiem, kiedy mój się kończy. Albo czy w ogóle. W domu jest cicho. Tak cicho, że czasem mam wrażenie, że słyszę swoje myśli. A one nie są przyjemne. Nie ma już stukania filiżanki o spodek, nie ma „Stasiu, kup chleb!” wołanego z kuchni. Jest tylko cisza i echo wspomnień. I te głupie klucze, które dalej wiszą przy drzwiach. Te same, których ona używała. Wisi też jej różowy szalik – powiesiła go w marcu i powiedziała: „Zostawię tutaj, bo przecież wiosna dopiero się zaczęła”. A potem zniknęła, jakby ktoś nacisnął guzik i wyłączył światło.

Reklama

Czasem siedzę na jej miejscu przy stole. Czasem nie mogę. Wciąż nie opróżniłem jej szuflady z apaszkami. Boję się, że jak to zrobię, to naprawdę ją stracę. Tak na zawsze. Córka wpada co kilka dni. Przynosi zakupy, zostawia zupę, czasem zje ze mną obiad. Mówi, że jestem blady. Że schudłem. Że nie mogę tak siedzieć całymi dniami w ciszy.

– Tato, może jakiś klub seniora? Albo... może spróbowałbyś wolontariatu? – powiedziała niedawno, odkładając widelec.

– Wolontariatu? – spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

– Tak. Na przykład w schronisku. Tam szukają ludzi do pomocy. Moglibyśmy pojechać razem. Chociaż raz. Zobaczyłbyś, co tam robią.

– Ja? Psy wyprowadzać? – parsknąłem. – Przecież ja nawet nie wiem, jak się za to zabrać.

– Tato... – położyła dłoń na moim nadgarstku – ...może właśnie tego ci trzeba. Kogoś, kto będzie na ciebie czekał.

Nie odpowiedziałem. Ale tej nocy długo nie spałem. I wciąż widziałem jej oczy. Te same oczy, które miałem zamiar kiedyś zobaczyć u wnuczki, której pewnie nigdy nie doczekam.

Coś we mnie drgnęło

Pachniało mokrym kartonem i psim jedzeniem. Na początku myślałem, że się pomyliłem – przecież to nie wyglądało jak miejsce, które może komukolwiek pomóc. Raczej jak opuszczony magazyn, który ktoś przerobił na tymczasowy azyl dla niechcianych stworzeń. Córka została w samochodzie. „Tylko zajrzysz”, powiedziała. „Nie musisz nic robić”.

W środku było chłodno. Zza metalowych kratek patrzyły na mnie dziesiątki oczu. Różne – jedne czujne, inne smutne, niektóre nawet zupełnie puste. Stanąłem na środku i już miałem się odwrócić, kiedy usłyszałem głos:

– Dzień dobry! – zza rogu wyszła kobieta w czerwonym polarze. – Pan z wolontariatu?

– Nie... Znaczy... jeszcze nie wiem – bąknąłem, niezręcznie poprawiając płaszcz.

– Marta jestem. Zajmuję się tutaj tym całym bajzlem – uśmiechnęła się ciepło. – Chodź pan, pokażę coś.

Szliśmy między boksami. Pokazywała kolejno psy, opowiadała ich historie. Nie wszystkiego słuchałem. Byłem gdzieś myślami, dopiero kiedy zatrzymała się i wskazała palcem:

– A to Maks. Najstarszy. Dwanaście lat, artretyzm, słaby wzrok. Ale dobry z niego chłopak. Czeka, aż ktoś mu da ostatnią szansę.

Leżał skulony w kącie, jakby nie chciał, żeby go zauważono. Podniósł tylko głowę i spojrzał na mnie. I wtedy coś we mnie drgnęło.
Nie zostałem dłużej niż dziesięć minut. Ale głowa Maksa wracała do mnie przez resztę dnia.

Rozumiał więcej niż się wydawało

Zacząłem przychodzić dwa razy w tygodniu. Na początku tylko stałem pod boksem Maksa. Potem dałem mu smakołyk. Jeszcze później – zaproponowałem spacer. Marta spojrzała na mnie z zaskoczeniem:

– Pan chce iść z Maksem? Serio?

– A czemu nie?

– Bo to staruszek. Ledwo chodzi, no i ślini się. Ludzie wolą młodsze psy. Szybsze.

Ja też już nie jestem młody – wzruszyłem ramionami. – Może się dogadamy.

Dogadaliśmy się szybciej, niż przypuszczałem. Maks szedł powoli, zatrzymywał się co chwila, jakby sprawdzał, czy za nim nadążam. Światło sączyło się przez gałęzie, a ja, trzymając smycz w zmarzniętej dłoni, po raz pierwszy od śmierci Hanny poczułem... ciszę, która nie bolała.

– Hanna też lubiła takie ścieżki – powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do psa. – Wiesz, czasem mam wrażenie, że już mnie nie słyszy. Że jestem sam. Ale... ty chyba rozumiesz więcej, niż mi się wydaje.

Maks obejrzał się i polizał mi dłoń. Tyle.

Tego dnia, kiedy wróciliśmy do schroniska, Marta spojrzała z ukosa.

– Dobrze, że pan go zabrał. A może to on pana?

Nie odpowiedziałem. Ale wracając do domu, poczułem coś dziwnego. Spokój. Może nawet ulgę.

Czuł, że musi być przy mnie

– Tato, ja wiem, że ci trudno, ale czy ty musisz tam być codziennie? – córka wpadła w sobotę rano, bez zapowiedzi. – Słyszałam od sąsiadki, że cię widuje z jakimś psem... Że niby więcej z nim gadasz niż z ludźmi.

Wzruszyłem ramionami. Stała w kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakby przygotowywała się na konfrontację.

– To tylko pies, tato – dodała ostro.

Zacisnąłem szczęki.

– Nie. To nie jest tylko pies.

– A ja? – zapytała ciszej. – Ja już się nie liczę?

Nie odpowiedziałem. Nie umiałem. Kiedy wyszła, długo patrzyłem w okno. Może miała rację. Może uciekałem w ten schroniskowy świat, bo tam nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. Maks nie pytał. Po prostu był. Później, podczas karmienia, opowiedziałem o tym Marcie. Siedzieliśmy na starych skrzynkach w magazynku.

– Moja matka mnie wyrzuciła z domu, jak miałam dziewiętnaście lat – powiedziała. – Nie za narkotyki. Za to, że przestałam chodzić do kościoła. Wie pan, co mnie uratowało? Pies. Bezdomny, z jednym okiem i śmierdzącym futrem. Kochał mnie taką, jaką byłam. A tu, w schronisku, zrozumiałam, że to ja jestem potrzebna. I że to wystarczy. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Potem poszliśmy po Maksa. Tego dnia szedł szybciej niż zwykle. Jakby czuł, że musi być przy mnie.

Czasem lepiej pozwolić odejść

Zauważyłem to podczas spaceru. Maks szedł jeszcze wolniej niż zwykle, łapa za łapą, jakby ciągnął za sobą cały świat. Zatrzymywał się co kilka kroków, jakby ziemia parzyła go w łapy. Zadyszka. Język na wierzchu, smutne spojrzenie. Zaniepokojony, poprosiłem Martę, żeby zerknęła. Pokiwała głową, zadzwoniła po weterynarza. Czekałem na niego z duszą na ramieniu, jak ojciec przed gabinetem pediatry.

– Ma pan świadomość, że to bardzo stary pies – powiedział weterynarz po badaniu. – Serce słabe, stawy ledwo się trzymają, nerki też już nie pracują, jak trzeba. Maks się męczy.

– Da się coś zrobić?

– Możemy spróbować silnych leków, ale... – zawahał się – czasem największym aktem miłości jest pozwolić odejść.

Te słowa mnie zmroziły.

Wieczorem siedziałem w kuchni, patrząc w talerz z zupą, której nie tknąłem. W głowie miałem obraz Hanny w szpitalu. Też był to moment, kiedy trzeba było pozwolić. A ja wtedy nie umiałem.

– Tego się właśnie bałem, Haniu – szepnąłem w ciemność. – Że ktoś znów odejdzie, a ja będę musiał zostać. I znowu nie będę gotów.

Tego wieczoru zadzwoniłem do Marty. Poprosiłem, żeby Maks przeniósł się na kilka dni do mojego domu. Chciałem być z nim. Do końca.

Umiem kochać nawet jeśli boli

Odszedł zupełnie cicho. Bez skomlenia, bez zamieszania. Po prostu zasnął na swoim kocu, w nogach mojego łóżka. Rano nie otworzył oczu. Pogłaskałem go po głowie i przez długą chwilę nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Cisza, którą tak dobrze znałem, znowu wróciła. Ale tym razem bolała inaczej. Chciałem wtedy wszystko rzucić. Schronisko, spacery, psy, te cholerne smycze. Wrócić do mojego mieszkania, zamknąć się i udawać, że nikogo już na tym świecie nie ma.

Zadzwoniła Marta.

– Wiem, że boli – powiedziała. – Ale wiesz, dlaczego ty właśnie powinieneś zostać?

– Bo umiem już się przywiązywać, żeby znowu stracić?

– Nie. Bo umiesz kochać, nawet jeśli boli. Takich ludzi tu potrzebujemy.

Nie odpowiedziałem. Ale położyłem słuchawkę i zacząłem szukać czystego koca. Jednego z tych, co jeszcze pachniały Maksem. Bo wiedziałem, że za chwilę znów tam pójdę. I może nie od razu, ale za kilka dni wezmę innego psa. Może kulawego, może starego. Takiego, na którego nikt nie czeka. Bo już rozumiałem, że chodzi nie tylko o Maksa. Chodzi o to, żeby być potrzebnym. Nawet jeśli potem znów boli.

Hania byłaby ze mnie dumna

Dziś rano spacerowałem z Lulą – niedowidzącą suczką, która boi się przejść przez próg. Trzeba ją czasem przekonać głaskaniem, czasem rozmową. A czasem po prostu poczekać. I to właśnie robię – czekam, aż zaufa. Mój dzień wygląda inaczej niż rok temu. Wstaję wcześnie, robię herbatę, ubieram stare spodnie i jadę do schroniska. Czasem odśnieżam podjazd, czasem czyszczę miski, czasem po prostu siedzę obok jakiegoś wystraszonego stworzenia i mówię do niego, jak mówiłem kiedyś do Hanny. Cicho. Życzliwie. Bez pośpiechu.

Wczoraj wpadła moja córka. Przyniosła ciasto, siedzieliśmy przy stole.

– Wiesz, tato... Chyba jesteś szczęśliwszy – powiedziała po chwili milczenia.

Uśmiechnąłem się lekko, spojrzałem na zdjęcie Hanny, stojące w ramce na kredensie.

– Nie szczęśliwszy. Po prostu znowu jestem.

I to „bycie” – tu, wśród sierści, szczekania i mokrych nosów – okazało się tym, co mnie uratowało. Nie zastąpiło Hanny. Ale dało mi powód, by otwierać rano oczy. Wiem, że ona by to zrozumiała. I byłaby dumna.

Stanisław, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama