Reklama

Przejazd pociągiem z Katowic do Warszawy trwa wprawdzie krótko, ale mnie dłużył się niczym wyprawa Koleją Transsyberyjską. Do tego każde szarpnięcie, czy hamowanie napawało mnie lękiem, no i było mi jakoś płaczliwie, smutno, samotnie…

Reklama

Na ten weekendowy wypad do stolicy wybierałam się od kilku miesięcy. Razem z moim narzeczonym, Adamem. Centrum Nauki Kopernik, wjazd na szczyt Pałacu Kultury, Ogród Botaniczny, przejażdżka metrem… Chciałam tego wszystkiego nareszcie doświadczyć! Takie marzenia mogłyby mieszkańcom Warszawy wydać się śmieszne. W końcu oni codziennie tłoczą się w podziemnej kolejce, dojeżdżając do pracy, a na wierzchołek Pałacu zabierano ich od dziecka, w ramach szkolnych wycieczek.

Ale dla mnie zwiedzanie stolicy miało być przygodą. Pochodzę z małej, położonej między Katowicami a Bielsko-Białą wioski, w której nie ma nawet klubokawiarni, a łączność ze światem zapewniają autobusy PKS-u zatrzymujące się tutaj cztery razy dziennie. Co z tego, że udało mi się stamtąd wyrwać i, wraz z koleżanką, wynająć mieszkanko w Mysłowicach?

Moja codzienność to wstawanie bladym świtem, dojazdy do pracy w hipermarkecie i kombinowanie, jak tu dociągnąć do pierwszego bez słania do rodziców błagalnych maili o pomoc. Nigdy w życiu nie byłam nad morzem, Kraków widziałam dwa razy: podczas wycieczki klasowej, a potem jeszcze z Adamem, gdy wysłano go tam służbowo i znalazło się dla mnie miejsce w samochodzie. Na Zakopane nie było mnie stać, na wakacje w Chorwacji tym bardziej. A więc, Warszawa…

Pojechał, ale z kimś innym i gdzie indziej

Tamtego dnia, w piątek, moje skromne marzenie właśnie się spełniało, tyle że… zamiast we dwoje, z Adamem, jechałam do stolicy sama jak palec. Wystawił mnie. Na tydzień przed wyjazdem, w poprzedni weekend, który spędzałam zresztą siedząc na kasie, oświadczył, że bardzo mu przykro, ale z nami koniec. I pojechał. Tyle że do czeskiej Ostrawy. Z jakąś poznaną w internecie Gośką.

Zobacz także

Pociąg znów szarpnął, a ja poczułam, jak zasycha mi w gardle. Sięgnęłam do plecaka po buteleczkę soku wiśniowego. Otworzyłam i… przypomniałam sobie, że gdzieś w bocznej kieszeni powinnam mieć słomkę. Trzymając w lewej ręce sok, próbowałam prawą wymacać plastikową rurkę, gdy nagle pociąg znów szarpnął. O do licha! Butelka wysunęła mi się z palców i… spadła prosto na wyprasowane w kant, jasne, garniturowe spodnie siedzącego obok mnie pasażera.

– O rany, bardzo pana przepraszam – jęknęłam, rozpaczliwie próbując zetrzeć papierową chusteczką szeroko rozlaną na jego nogawce, czerwoną plamę.

– Nic nie szkodzi. Plama wygląda super. Na pewno spodoba się mojemu potencjalnemu pracodawcy – mężczyzna siląc się na lekki ton, skwitował moje starania. Powiedział to jednak bez złości.

Dopiero teraz mu się przyjrzałam. Kilka lat ode mnie starszy, błysk inteligencji w oku, twarz pogodna, choć rysy raczej kanciaste, zdecydowane, męskie. Krótko mówiąc – przystojniak.

– Pracodawcy? – powtórzyłam, czując, że po plecach przechodzą mi ciarki. – Jedzie pan do pracy?

– Nie, jadę rozmawiać o pracy – odpowiedział z wymuszonym uśmiechem. – Prosto z dworca pędzę na rozmowę kwalifikacyjną. Mam tylko pół godziny na dotarcie na Mokotów.

– Nie ma pan spodni na zmianę? – zapytałam drżącym głosem.

– No cóż. Mam.

– Całe szczęście!

– Bermudy. Takie żółte, w czerwone kropy. Raczej nie nadają się na rozmowę z szefem oddziału banku…

Kiedy to powiedział, najpierw zapadła między nami cisza, a potem… oboje wybuchnęliśmy śmiechem. I już do samej Warszawy rozmawialiśmy jak para dobrych znajomych. Zapomniałam nawet o strachu przed podróżowaniem koleją.

Byłam pewna, że widzimy się ostatni raz

Poczułam ukłucie żalu, kiedy na Dworcu Centralnym Robert rzucił mi tylko krótkie „cześć!” i pogalopował na przystanek tramwajowy. Ani nie spytał mnie o numer telefonu ani nie zaproponował kawy w którejś z uroczych knajpek na Nowym Świecie. W sumie, trudno się dziwić. Musiał się śpieszyć na tę rozmowę. No i jeszcze ta plama na jego garniturze. Takie coś może człowieka zestresować. A poza tym… Cóż ja o nim wiedziałam? Może ma w Katowicach żonę? Nie zobaczyłam wprawdzie na jego palcu obrączki, ale to jeszcze o niczym nie świadczy…

Dwa dni później, w niedzielę, bogatsza o całe mnóstwo ciekawych doświadczeń, znowu trafiłam na Dworzec Centralny. Byłam dumna, że sama poradziłam sobie w wielkim mieście, przepełniały mnie pozytywne emocje. Ale teraz czas do domu.

– Jolka? – usłyszałam za sobą znajomy głos. – Nie wierzę własnym oczom…

Odwróciłam się i spostrzegłam Roberta. Co za niesamowity zbieg okoliczności! Wyglądało na to, że będziemy wracać do Katowic tym samym pociągiem!

– Dostałeś tę pracę? – spytałam bez zbędnych ceregieli, bo na jego widok powróciły moje wyrzuty sumienia.

– No cóż. Nie – odparł. – Ale to na pewno nie przez tę plamę… – dodał szybko.

– A zresztą może to i lepiej. Wiesz, chyba nie czułbym się dobrze w tej Warszawie. To zwariowane miasto, wszyscy tu się śpieszą, gdzieś gonią, a do tego nie znam w nim nikogo, poza mocno już wiekową ciotką, u której przenocowałem.

– Mógłbyś wracać na weekendy do domu… – podpowiedziałam.

– Tylko po co? Tam też nikt na mnie nie czeka – odparł poirytowany.

W drodze powrotnej dużo rozmawialiśmy. Tyle że teraz już mniej żartowaliśmy, a więcej opowiadaliśmy o sobie. Robert był świeżo po rozwodzie, wyjazd do stolicy miał być dla niego sposobem na złamane serce. Pod koniec podróży wpadł jednak na lepszy pomysł…

– Jolu… Czy… Mógłbym cię zaprosić do kina? – zaproponował, gdy nasz pociąg już niemal wjeżdżał na peron.

– Bardzo chętnie! – rzuciłam bez chwili wahania.

Reklama

Następnego dnia, gdy włączyłam komputer, znalazłam w swojej skrzynce dwa maile. Najnowszy – od Roberta: „Jesteś fantastyczną dziewczyną! Bardzo się cieszę na to kino.” I nieco starszy, od Adama: „Przepraszam. Czy możesz mi wybaczyć?”. Robertowi odpowiedziałam, że też będzie mi miło znów się z nim zobaczyć. A co do Adama… Po prostu przeniosłam jego list do „kosza”.

Reklama
Reklama
Reklama