„Gdyby ukochana wiedziała, dlaczego chcę się żenić, posłałaby mnie do diabła. Miałem gdzieś jej rękę, chciałem luksusu”
„O rany! – pomyślałem. Własne mieszkanie to luksus, za który mógłbym zabić. No przesadziłem, ale na pewno, żeby je zdobyć, mógłbym się ożenić, szczególnie z Majką. Energicznie pokiwałem głową. Może trudno tę rozmowę nazwać zaręczynami, ale z braku lepszego słowa – niech i tak będzie”.
- Robert, 33 lata
Przy niedzielnym obiedzie, na którym królował z wielkim trudem zdobyty schab w postaci cienkich jak kartka papieru kotletów, matka mojej dziewczyny stwierdziła stanowczo:
– Musicie się pobrać!
„Czyżby było coś, o czym jeszcze nie wiedziałem?” – przemknęło mi przez myśl. Zaciekawiony spojrzałem na Majkę. Pokręciła przecząco głową.
– Nie chodzi o to, wcale nie! – moja przyszła teściowa pochwyciła tę wymianę spojrzeń i gwałtownie zamachała rękami. – Po prostu Majeczka ma szansę na mieszkanie z przydziału, ale tylko na kawalerkę, a jak się pobierzecie, to może nawet dwa pokoje się znajdą... – rozmarzyła się.
Własne mieszkanie to luksus
„O rany! – pomyślałem. Własne mieszkanie to luksus, za który mógłbym zabić. No przesadziłem, ale na pewno, żeby je zdobyć, mógłbym się ożenić, szczególnie z Majką”. Energicznie pokiwałem głową. Może trudno tę rozmowę nazwać zaręczynami, ale z braku lepszego słowa – niech i tak będzie.
– Maju, wyjdziesz za mnie? – wolałem zapytać dla formalności.
– Jasne. I oddam ci pół mojego kotleta. Od dziś zaczynam dbać o linię.
– Linię masz nienaganną.
– Wiem, ale nie sądzę, aby dwa kilo w dół mogło jej zaszkodzić. Poza tym, łatwiej się wcisnę w suknię ślubną. Ale to już jest nasz problem, a ty… – zwróciła się do mnie moja przyszła teściowa. – Ty masz na głowie inne ważkie zadania. I jest ich całkiem sporo.
– Niby jakie? – nieco się zląkłem.
– Musisz zorganizować pierścionek zaręczynowy, obrączki, no i najważniejsze – wódkę na wesele.
Kiedy wieczorem powiedziałem w domu o naszych planach, ojciec z zadowoleniem podkręcił wąsa, a matka się popłakała.
– Mamo, nie idę na wojnę, tylko się żenię! – fuknąłem. – Nie dość, że nie tracisz syna, to jeszcze zyskasz córkę.
Nic innego prócz tak banalnego stwierdzenia nie przyszło mi do głowy.
– To nie to, synku kochany... – łkała dalej matka. – Ja się po prostu cieszę z twojego szczęścia. I martwię jednocześnie...
– Czym?
– No, pierścionek, obrączki...
– …i wódka na wesele – wtrącił wesoło ojciec. – Oj, będzie planowania i biegania z tym całym kramem! – z radością zatarł ręce.
Ojciec był inżynierem, specjalistą od nauki o sprawnym działaniu, zwanej „prakseologią”. Organizowanie wszystkiego miał po prostu we krwi.
Pierścionek zaręczynowy – jak się okazało – mieliśmy już od kilku lat. Tata przemycił go ze Związku Radzieckiego, wwożąc do kraju nielegalnie
w nabitej i zapalonej fajce. Był wielki, ciężki, jarmarczny, z dużym niebieskim oczkiem. Mnie się nie podobał, ale swoją funkcję spełnił należycie.
Tydzień później oświadczyłem się jak należy
Z klękaniem, bukietem piwonii z działki i butelką armeńskiego koniaku – też z przemytu z bratniego Kraju Rad. Obrączki trzeba było zrobić. Na szczęście w rodzinie znalazł się mały szczerozłoty pieniążek, który po przetopieniu przez sąsiada złotnika wystarczył na dwie, cienkie jak sznurówka, obrączki. Ale wódka... O, to było wyzwanie! Potrzebujemy czterdziestu ośmiu butelek półlitrowych – ojciec wskazał na skomplikowane obliczenia, wykonane na papierze milimetrowym – do innego nie miał w pracy dostępu.
– Na trzydzieści sześć osób? – spojrzałem na ojca i jęknąłem.
Tylu zamierzaliśmy zaprosić gości. Absolutne minimum, najbliższa rodzina. Po pół litra na głowę musi być, plus dwa razy tyle dla wuja Stacha i Waldka, i jeszcze rezerwa dwadzieścia procent całości. Wychodzi czterdzieści osiem flaszek.
– Tato, wódka jest na kartki, takiej ilości nie uzbieramy nawet w dwa lata!
– Już pożyczyłem od sąsiadów i znajomych, więc dwadzieścia butelek mam zabezpieczonych – ojciec uwielbiał to słowo.
– To nawet nie połowa...
– Damy radę. Twój chrzestny obiecał przysłać dwadzieścia dolarów, my mamy też ze trzydzieści, ale w bonach... Razem wystarczy. Kupimy resztę w Peweksie.
– No chyba że tak – westchnąłem z poczuciem ulgi.
– To się może udać – wyszeptałem.
– Musi się udać i basta! Najwyżej zamiast „Amfory” będę do końca życia palił „Najprzedniejszy” – poświęcił się.
Dwa tygodnie później karton „Żytniej” wylądował pod stołem w kuchni. Dwadzieścia cztery butelki! Niestety, na więcej nie starczyło nam dolarów i bonów…
Ale co tam! Cztery butelki zawsze można skądś skombinować, bez względu na to, jak ciężkie są czasy. Faktycznie.
W Sanepidzie, gdzie pracowała mama, zwołano zbiórkę rezerw i dwa dni później brakujące cztery butelki dołączyły do kolekcji pod stołem. W trakcie przedślubnych przygotowań nie miałem zbyt wiele czasu na spotkania z Majką. Ona też była zajęta… Szycie sukni ślubnej w czasach, kiedy nawet białe nici stanowiły towar deficytowy, nie należało do spraw łatwych. Na szczęście jej ciotka kupiła kiedyś spory kawał białego atłasu doskonałej jakości, bo akurat natrafiła na niego, gdy szukała po pasmanteriach gumy do majtek… Ja też musiałem obstalować sobie garnitur. Znajoma mamy miała w rodzinie krawca, który nie dość, że przyjął nas bez kolejki, to w dodatku wydobył z szafy kawał czarnego materiału.
Wszystko się udało!
– Czysta wełna – stwierdził z dumą.
Według tradycji, po stronie rodziny panny młodej leżała organizacja wesela, jednak zdecydowały o tym bardziej względy praktyczne. Bratowa mojego niemal teścia, parę lat temu, po wielkich znajomościach, dostała w ajencję zajazd przy jednej z dróg wylotowych z miasta. Rezerwacja sali była więc czystą formalnością. Co więcej, udało się załatwić całego świniaka do upieczenia! Więc nie musieliśmy organizować upokarzającej zrzutki wśród krewnych
i przyjaciół, tym razem z kartek na mięso.
Aż wreszcie nadszedł upragniony dzień sierpniowy. Rano szybki ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, który był koniecznością, bo bez stosownego zaświadczenia nie dostalibyśmy ślubu kościelnego. Wuj Majki był taksówkarzem, więc powiózł nas do kościoła limuzyną marki Polonez.
– Słuchaj, a jak coś pójdzie nie tak? – Majka ze zdenerwowania skubała bukiet.
– Najgorsze już za nami… – uspokajałem ją.
W dodatku nad ranem okazało się, że cudem ocalało dwanaście butelek wódki. Towarzystwo nie podołało wszystkim rezerwom, zgromadzonym przez mojego zapobiegliwego tatę.
– I co my z tym zrobimy? -– zmartwiła się Majka.
– Przechowamy – stwierdziłem ze spokojem. – Wódka się nie psuje, a wiadomo, co będzie jutro. Może przyda się na chrzciny...