Reklama

Nie wiem, jakim cudem trafiłam na miejsce bez błądzenia, bo to, co rejestrował mój wzrok, nijak się miało do utrwalonych w pamięci krajobrazów. Mimo wszystko znalazłam polanę bez większych problemów, jakby prowadził mnie do celu tajemniczy wewnętrzny radar…

Reklama

– Ponuro tu – odezwała się za moimi plecami Małgośka. – Zaczynam żałować, że dałam się namówić na tę eskapadę.

To wydarzyło się w czerwcu 2013 roku

Odwróciłam się i pogłaskałam ją z czułością po chłodnym policzku.

– Przecież to był twój pomysł .

– Mój? – zdziwiła się cokolwiek nieszczerze.

Zobacz także

– A kto mi kazał się zmierzyć z demonami przeszłości? – spytałam z uśmiechem. Po raz pierwszy miałam opowiedzieć tę historię komukolwiek, spoza grupy przyjaciół, którzy też widzieli ją na własne oczy.

– No ja, ale miałam na myśli rozmowę z terapeutą czy coś w tym guście. Nie myślałam, że zaciągniesz mnie do lasu. Lubię łono natury, ale tutaj jest jakoś tak… No dziwnie.

– Potem ci to wynagrodzę – obiecałam miękkim tonem.

Chyba za miękkim, bo Małgosia ciepłymi ramionami oplotła mój kark, a jej twarz znalazła się nagle blisko mojej.

– Możesz zacząć już teraz…– mruknęła kusząco.

W innych okolicznościach z rozkoszą wzięłabym ją w ramiona, lecz nie tam, nie na skraju polany, gdzie wydarzyły się te wszystkie straszne rzeczy.

– Za dużo złych wspomnień. Rozumiesz? – spytałam cicho.

– Zrozumiem, jak opowiesz mi wreszcie, co się wydarzyło, bo na razie wiem tylko tyle, że zginął jakiś chłopak, że od tego czasu boisz się ciemności i śnią ci się koszmary. Wnioskując po twoim zdenerwowaniu, zginął właśnie tutaj, prawda?

– Tak – potwierdziłam.

Poszukałam wzrokiem czegoś, na czym dałoby się od biedy usiąść. Kilka metrów dalej, gdzie piętrzył się kiedyś tajemniczy kopiec kamieni, leżał na ziemi odłamany konar dębu.

– Chodź – pociągnąłem Gosię za rękę. – Klapniemy tam sobie na chwilę i przy herbatce z termosu wszystko ci opowiem.

– Jesteś pewna? – spojrzała mi uważnie w oczy.

Nie byłam i najchętniej oddaliłabym się z tego miejsca w wielkim pośpiechu, ale pomyślałam sobie: „Jeśli nie teraz, to kiedy?” No więc skinęłam głową. Konar był wilgotny i niewygodny, ale moim zmęczonym nogom to absolutnie nie przeszkadzało. Oparłam się ramieniem o ramię Małgosi i przeniosłam myślami do czerwca 2013 roku…

– Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby przyjechać właśnie tutaj – zaczęłam. – Chyba Roma, bo w tej wsi, którą mijałyśmy, w Kleszczowie, mieszkali kiedyś jej pradziadkowie. Nikt nie zaprotestował, bo było nam wszystko jedno, gdzie spędzimy wolny czas. Nie chodziło przecież o atrakcje turystyczne, tylko o to, żeby odreagować maturalny stres, zabawić się i „godnie” powitać dorosłość. W pierwotnych planach miała pojechać cała klasa. Potem, gdy przyszło do konkretów, zgłosiło się dziewięć osób. Sołtys Kleszczowa pozwolił nam rozbić namioty na skraju wsi, pod lasem, niedaleko rzeki. Pamiętam, że najbardziej ucieszył się z tego Włodek, bo uwielbiał wędkować i…Urwałam w pół zdania, bo Gosia poruszyła się niespokojnie i trochę ode mnie odsunęła.

Nigdy nie powiedziała mi tego wprost, ale bolało ją chyba, że dawniej zadawałam się z facetami i że Włodek był moim pierwszym. Nie trafiały do niej wyjaśnienia, że potraktowałam go instrumentalnie, bo chciałam wiedzieć na sto procent, że mężczyźni mnie nie pociągają.

– …i miał do tego smykałkę, dzięki czemu nie musieliśmy żywić się wyłącznie konserwami – dokończyłam i wzięłam Małgosię za rękę. – Ostatniego dnia całe przedpołudnie spędziliśmy nad rzeką. Pogoda była cudna, panowie urządzili sobie zawody pływackie z miejscowymi, Aśka i Dorota poszły do wsi po drobne zakupy, a Roma i ja postanowiłyśmy strzaskać się na mahoń.

To właśnie chłopaki dowiedzieli się od tubylców o występie zespołu „Kawaler do wzięcia”. Koncert miał odbyć się o 20.00 w sąsiedniej wsi, a zaraz po nim cotygodniowa dyskoteka. Nikt z naszej paczki nie lubił disco, ale po trzech wieczorach spędzonych przy ognisku radosne pląsy w rytm durnych piosenek wydały nam się świetnym pomysłem. Pójść chciał każdy, jednak ktoś musiał zostać i przypilnować namiotów. Padło na Piotrka, czyli Miśka, chłopaka, którego wszyscy bezkrytycznie uwielbialiśmy, a Roma kochała.

No i przegapiliśmy ostatni pekaes…

– Pewnie żyłby do dziś, gdyby kilka osób nie zmieniło zdania i nie postanowiło zostać w obozie. Aśkę rozbolał brzuch. Dorota czymś się struła, a Szymek i Danusia zamknęli się w namiocie i nie w głowie im były tańce. Do wsi wybraliśmy się więc w piątkę. Do Miśka, Romy, Włodka i mnie dołączył jeszcze Robert, jedyny, który nie zdał matury.

Małgosia wyjęła z torby termos i kubeczki, nalała nam herbaty. Smakowała plastikiem, ale przynajmniej była gorąca. Przymknęłam oczy, a w mojej głowie pojawiły się obrazy z przeszłości… Na koncert pojechaliśmy pekaesem (to było jednak 11 kilometrów), pekaesem mieliśmy też wrócić. Niestety, straciliśmy poczucie czasu i dopiero o drugiej w nocy Włodek dał sygnał do powrotu. Impreza była świetna. Mogę przysiąc z ręką na sercu, że w życiu się tak nie ubawiłam.

Robert, który zdążył zaprzyjaźnić się z połową miejscowych dziewczyn, dowiedział się od jednej z nich, że jeśli pójdziemy na skróty, przez las, to dotrzemy do Kleszczowa w pół godziny. Romie ani trochę się ten pomysł nie spodobał. Powiedziała, że to skrajna głupota łazić nocą po pijaku po lesie, lecz nikt nie chciał jej słuchać. Włodek zauważył, że księżyc świeci niczym gigantyczna latarnia, Robert dodał, że Lucynka dokładnie mu ten skrót opisała, ja, że wilki w tej części kraju nie występują, a Misiek pokazał Romce wypełniony piwem plecak i stwierdził, że w razie czego z pragnienia nie pomrzemy.

Decyzja zapadła i była to – jak się później okazało – decyzja brzemienna w skutkach…

Na skraju wsi stała kapliczka. Za tą kapliczką skręciliśmy w prawo, minęliśmy pole pszenicy, dotarliśmy do linii drzew i znaleźliśmy drogę, przy której stał znak z zakazem wjazdu pojazdów mechanicznych. Robert powiedział, że ta droga zaprowadzi nas prosto do Kleszczowa.

Pierwsze kilometry to był miły spacer. Księżyc naprawdę świecił jak latarnia, skąpany w białej poświacie las wyglądał nierealnie. Wokół panowała niesamowita cisza, a wilgotna trawa tłumiła odgłosy naszych kroków, dodatkowo tę ciszę pogłębiając.

Chyba po kwadransie marszu znaleźliśmy się nagle na rozdrożu i spojrzeliśmy pytająco na Roberta. Ten wzruszył ramionami.

– No co rżniesz głupa? – fuknął na niego Misiek. – W lewo czy w prawo?

– Nie wiem. Lucynka o żadnych rozstajach nie wspominała – przyznał. – Mówiła tylko, żeby trzymać się drogi.

– Dobra, chłopaki, spoko – wtrąciła się Roma. – Co my własnego rozumu nie mamy? Skoro zostawiliśmy Toporki z tyłu, to Kleszczowo jest tam – wskazała ręką na zachód.

Postanowiliśmy zostać na tej łączce

Skręciliśmy w prawo, ale prawda jest taka , że żadne z nas nie miało pewności, czy wybraliśmy dobry kierunek. Niedługo potem okazało się, że nie, bo szeroka droga zmieniła się w kręty dukt, a kręty dukt w zarośniętą bujną roślinnością ścieżkę, która zdawała się prowadzić w gęste chaszcze.

Zawróciliśmy, jednak w nocy wszystkie koty są szare i wszystkie drzewa wyglądają tak samo. Nie udało nam się dojść do rozstajów. Zabłądziliśmy.
Co ciekawe, nikt się nie przejął i nie zdenerwował. Może to zasługa alkoholu, a może zdrowego rozsądku, bo też w sumie nie było powodów do paniki.

– Nie ma co dreptać w kółko – orzekł w końcu Włodek opanowanym tonem. – Jest ciepło, mamy browar, najdalej za dwie godziny zacznie świtać…

– Ej, browar miał być na kaca – wtrącił Misiek, ale Roma dała mu potężnego kuksańca.

– Proponuję poszukać jakiegoś fajnego miejsca, usiąść na trawce i poczekać na wschód słońca – dokończył Włodek.

Tym fajnym miejscem miała być właśnie ta polana. Dziesięć lat temu wyglądała, ze zrozumiałych względów, inaczej – jakby ktoś wyciął kawałek ukwieconej łąki i przeniósł go w nienaruszonym stanie do lasu.

Nie chcieliśmy deptać tego kobierca, więc zostaliśmy w miejscu, gdzie teraz siedziałam z Małgosią. Leżała tu wtedy ogromna sterta kamieni.
Dziś wzbudziłoby to może nasz niepokój, jednak tamtej nocy nikt nie zawracał sobie tym głowy. Kamienie na samym spodzie były wielkie i płaskie, znakomicie nadawały na siedziska, więc chłopcy bez zbędnych ceregieli rozebrali piramidę…

Poczuliśmy to w tym samym momencie, chociaż każdy inaczej. Romie zrobiło się zimno, Robert zaczął marudzić, że coś śmierdzi, a Włodek nerwowo się wokół siebie rozglądał. Z kolei Misiek dostał mdłości. Jeśli chodzi o mnie, to sama nie wiem…

Miałam chyba wrażenie, że coś wisi w powietrzu, bo atmosfera zrobiła się nieprzyjemna. Cisza też stała się jakaś inna, taka złowroga. Pamiętam, że zaczęłam drżeć na całym ciele. Nie spowodował tego chłód czerwcowej nocy, tylko rodzący się w sercu lęk.

– Jakoś tu dziwnie, no nie? – mruknął Włodek.

– To dlatego, że promile z nas wywietrzały – podsumował sytuację Robert. – Może by walnąć po browarku? Co będziemy tak o suchym pysku trzeźwieć?

– Święte słowa – podchwycił Włodek i wyciągnął z plecaka kilka puszek jasnego pełnego.

– Ale tylko po jednym – zastrzegła Roma. – Inaczej się tu pośpimy i zjedzą nas komary.

To był głupi pomysł, bo alkohol nigdy niczego nie rozwiązuje, jest jedynie świetnym sposobem na rozładowanie napięcia. Tylko że w tamtym momencie właśnie tego potrzebowaliśmy. Robert wyluzował się pierwszy i zaczął wychwalać urodę dziewczyn poderwanych w dyskotece. Mówił zabawnie, więc szybko nas wciągnął w swoją opowieść.

Myśleliśmy, że Misiek się z nas nabija

W pewnej chwili Misiek zakrztusił się, zbladł i zerwał na równe nogi. Chyba chciał pobiec w las, ale zdołał dopaść jedynie do jednego z drzew, i zwymiotował.

– Tego z wyrytym krzyżem? – upewniła się Gosia.

– Właśnie tego. Jakoś nikt nie kwapił się, żeby potrzymać mu głowę ani kiedy puszczał pawia, ani później, gdy… – urwałam i z wysiłkiem przełknęłam ślinę

– …gdy to coś go mordowało.

– Mordowało? Coś? – powtórzyła jak echo moja przyjaciółka. – Myślałam, że to był nieszczęśliwy wypadek.

– Oficjalnie tak. Oficjalnie zemdlał i walnął głową w drzewo, na skutek czego doznał uszkodzenia mózgu – potwierdziłam z przekąsem. – Oficjalnie gibnął się w przód i trafił okiem w kikut odłamanej gałęzi. Ten kikut wbił mu się w głowę na dziesięć centymetrów i z szarych komórek zrobił szarą papkę.

– O Chryste, co za koszmar – jęknęła ze zgrozą Gosia.

– My zapamiętaliśmy to zupełnie inaczej, ale policja wzięła nas za bandę naprutych nastolatków, którym coś tam się przywidziało – kontynuowałam.

– Inaczej, czyli jak?

– Jak koszmar na jawie – odparłam i opowiadałam dalej…

Kiedy Misiek opróżnił żołądek, oznajmił ze śmiertelną powagą, że zostanie abstynentem.

– Mówię wam, alkohol to zguba ludzkości – dodał i zrobił krok w naszym kierunku, po czym gwałtownie zatrzymał się, jakby wpadł na niewidzialną ścianę.

– Ej, coś nie pozwała mi przejść – powiedział, a w tonie jego głosu dało się wyczuć zaskoczenie. – Dziwne to jakieś… Miękkie, zimne i jakby elektryczne.

– Naćpałeś się czy jak? – spytał go Włodek, lekko rozbawiony.

– Jeśli tak, to musisz zmienić dilera – dorzucił Robert.

– Przestań się wygłupiać, dobrze? – poprosiła Roma.

Ale Misiek wcale się nie wygłupiał. Intensywnie w coś się wpatrywał, a zdziwienie malujące się na jego twarzy zaczęło ustępować miejsca przerażeniu. Na domiar złego srebrną tarczę księżyca przysłoniła jakaś zbłąkana chmura i nagle polana pogrążyła się w mroku.

– Mówię serio. Coś mnie trzyma. Jak nie wierzycie, to chodźcie i sprawdźcie – upierał się Misiek. – Widzicie to? Jest tuż przede mną. Wygląda jak cień.

Być może dałam się zasugerować, bo też to zobaczyłam – czarny pył albo smugę dymu przypominającą kształtem i wielkością wysokiego człowieka.

– Kurna, ludzie, ruszcie dupy i pomóżcie, bo albo mnie sparaliżowało, albo dzieje się tutaj coś dziwnego! To… Nie zdołał skończyć zdania, bo ta smuga czy pył jakby w niego… wniknęła. Ciało Miśka zrobiło nagły w tył zwrot i z impetem wpadło na drzewo.

Miałam wrażenie, że zostało na nie z ogromną siłą popchnięte, bo chłopak nie zdążył wykonać żadnego gestu, tylko rozpłaszczył się groteskowo na pniu jak jakaś postać z kreskówki. Jego głowa najpierw znieruchomiała, a potem gwałtownie szarpnęła się do przodu. W ciszę nocy wdarł odgłos przypominający wilgotny chrzęst – taki jak przy wbijaniu noża w miąższ arbuza. Ciało Miśka drgnęło konwulsyjnie, zesztywniało, a potem zwiotczało. Jakimś cudem nie osunęło się jednak na ziemię, tylko dalej tuliło do drzewa. Usłyszałam… sama nie wiem… świst, gwizd i zobaczyłam umykający między drzewami cień.

To, co rozegrało się na naszych oczach, było tak straszne, że w pierwszym momencie nie daliśmy temu wiary. Tkwiliśmy w miejscu zdjęci nieznanym rodzajem lęku i w szoku wpatrywaliśmy się w martwego Miśka. Wreszcie Roma zbliżyła się do niego odrobinę, opadła na kolana i zaczęła rozdzierająco wrzeszczeć. Podeszłam, żeby ją uspokoić, i wtedy zrozumiałam, dlaczego Misiek nie odkleił się od drzewa. Nie mógł, bo kawał konara wbił mu się w głowę.

Nie mam pojęcia, jakim cudem wydostaliśmy się z lasu. Pamiętam tylko, że biegliśmy i że trwało to strasznie długo. Dziwnym zrządzeniem losu udało nam się wrócić do Toporowa, a nasze wrzaski i wołania o pomoc postawiły na nogi pół wsi. Policja znalazła ciało Miśka trzy godziny później…

Oficjalne raporty są inne niż rzeczywistość

Zamilkłam na monet i wtedy z napięcia zatrzęsły mną dreszcze.

– To nie był wypadek. Coś go zabiło. Myślę, że duch – dodałam z wahaniem, bo bałam się, że Gosia weźmie mnie za wariatkę.

– Dlaczego duch? – spytała spokojnie.

– Ponieważ dwa tygodnie później do Roberta zadzwoniła Lucynka z sensacyjną informacją. Podobno miejscowe chłopaki rozebrali do końca ten stos kamieni i odkryli pod nim ludzkie szczątki. Dokładnie rzecz ujmując, odkrył je pies któregoś z nich, bo strasznie ujadał. Kiedy właściciel spuścił go ze smyczy, pies zabrał się do kopania. No i dokopał się do zwłok. Nie pytaj czyich, bo nie wiem.

– Pewnie jakieś stare, sprzed wieków, co? – rzuciła Gosia.

– A skąd! Podobno ciało leżało w ziemi zaledwie od roku, na dodatek nie miało głowy. A policja zachowywała się tak, jakby od dawna ich szukała.

– Tu leżały, pod nami? – upewniła się Gosia słabym głosem.

– Tak, ale spokojnie. Ksiądz dwa razy to miejsce poświęcił.

– Poświęcił czy nie, lepiej nie wywoływać wilka z lasu – mruknęła moja dziewczyna, wstała i z lękiem obejrzała się przez ramię. – Chyba pora wracać.

Byłam dokładnie tego samego zdania, więc podniosłam się i ruszyłyśmy w stronę samochodu. Wyważona reakcja przyjaciółki trochę mnie zaniepokoiła. Sądziłam, że okaże więcej emocji, ona jednak milczała i tylko mocno ściskała w placach moją dłoń.

Nie bardzo potrafiłam odgadnąć, co to oznacza.

– Nie dość, że zrywam się z krzykiem w środku nocy, to okazałam się na dodatek nawiedzoną wariatką, która wierzy w duchy. Czy dlatego nic nie mówisz? – spytałam w końcu.

Nie wiem, czy wierzę w duchy, ale wierzę tobie – odparła po krótkim namyśle. – A skoro ty twierdzisz, że dziesięć lat temu wydarzyło się w tym lesie coś dziwnego, to tak musiało być.

I nie uważam cię za wariatkę.

Reklama

Chciałam ją uściskać, powiedzieć, że jest wyjątkowa, ale zostawiałam te czułości na później. Zamiast tego przyspieszyłam kroku, bo słońce schowało się za chmurami, a cienie drzew zaczęły się niepokojąco wydłużać.

Reklama
Reklama
Reklama