Reklama

Moja kuchnia to moje małe królestwo. Na ścianie wiszą garnki, a blat nosi ślady niedokończonych eksperymentów kulinarnych. Lubię myśleć, że mam dystans do świata – a przynajmniej do siebie. Żyję sama, odkąd Stefan postanowił „odnaleźć siebie” z joginką z Łomianek i szczerze? Nie tęsknię. Zamiast tego gotuję. Tego dnia postanowiłam, że na obiad będzie żółta fasolka szparagowa – bez udziwnień, z masłem i bułką tartą. Właśnie przemywałam ją w durszlaku, marząc o spokojnym popołudniu, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam. Stał tam Waldek – sąsiad z dołu.

Reklama

– Pożyczyłby pani trochę cukru? – zapytał z uśmiechem.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że fasolka już nigdy nie będzie smakować tak samo.

Moja twarz zrobiła się czerwona

– Cukier? – powtórzyłam, trochę zbita z tropu, bo przecież Waldek nie wyglądał na takiego, co słodzi.

– Tak... do herbaty – uśmiechnął się nieco za szeroko, jakby cukier był tylko pretekstem.

– Proszę, niech pan wejdzie. Akurat gotuję obiad – zaprosiłam go odruchowo.

Może z nudów, może z samotności. Albo z naiwności. Sama nie wiem. Waldek zajął miejsce przy kuchennym stole, a jego spojrzenie uciekło w stronę kuchenki.

– Fasolka? – zapytał.

– Mhm. Z masłem i bułką tartą. Taki klasyk z dzieciństwa – odparłam, czując, że coś zaczyna się przypalać.

Rzuciłam się do garnka, ale było już za późno. Zapach spalenizny uniósł się w powietrzu.

– Nie szkodzi – powiedział. – Poza tym pięknie pani wygląda...

Zamarłam z drewnianą łyżką w dłoni. Mój żołądek wykonał fikołka, a twarz zrobiła się czerwona jak burak. Uśmiechnął się niewinnie.

– Nie żartuję – dodał po chwili ciszy. – A fasolka to dobra okazja, żeby porozmawiać, prawda?

Nie protestowałam

Od tej pierwszej wizyty Waldek zaczął się pojawiać regularnie. Najpierw po cukier, potem po cebulę, a raz tylko zapukał i powiedział:

Przyszedłem zobaczyć, co dziś pani gotuje.

– Proszę mi mówić po imieniu – rzuciłam z rozbawieniem. – I dziś są placki ziemniaczane.

– W takim razie... może zostanę dla towarzystwa? – uśmiechnął się i zajął swoje już chyba stałe miejsce przy kuchennym stole.

Nie protestowałam. Jego obecność zaczęła być zaskakująco… przyjemna. Wieczorami rozmawialiśmy o wszystkim – o remontach, psujących się pralniach, sąsiadce z trzeciego piętra i starych filmach. Aż któregoś dnia powiedziałam:

Zostaniesz na kolację?

Zrobiłam fasolkę. Znowu. Jedliśmy w ciszy, która nie była niezręczna.

Wiesz, że to całkiem romantyczne? – powiedział cicho, a potem pocałował mnie, tak po prostu, przez blat pełen naczyń.

Pachniałam fasolką. I szczęściem.

Tęskniłam za nim

Z początku wszystko było jak z komedii romantycznej klasy B. A potem nagle Waldek przestał wpadać. Nie było pukania po przyprawy, nie było wieczornego „co dziś gotujesz?”. Przez pierwsze dwa dni myślałam, że może jest chory. Po tygodniu zaczęłam się zastanawiać, czy nie wyjechał.

Co ja znowu zrobiłam nie tak? – mówiłam do siebie.

Każda porcja fasolki wywoływała u mnie dreszcze. Kiedy raz, przez przyzwyczajenie, włożyłam ją do koszyka w warzywniaku, prawie się rozpłakałam przy kasie.

– Fasolka szparagowa. Ulubiona? – zagadała ekspedientka.

– Tak, tylko… przypomina mi mężczyznę – odpowiedziałam, a kobieta spojrzała na mnie z takim współczuciem, że poczułam się jak bohaterka brazylijskiej telenoweli.

W mojej kuchni fasolka stała się pomnikiem relacji. Nie mogłam jej zjeść. Ani ugotować. Stała się symbolem: zapachu niedokończonej kolacji i pocałunku, po którym zostało tylko echo.

Musiałam to usłyszeć

Spotkałam go zupełnie przypadkiem, między skrzynkami z ogórkami a paletą wody gazowanej w osiedlowym sklepie. Zamarłam z butelką soku w ręce.

– Olimpia… – powiedział, jakby nie dowierzał, że to ja.

A to niespodzianka – odparłam, zgrywając obojętność, chociaż serce waliło mi jak kotlet schabowy młotkiem.

– Musimy pogadać – dodał cicho.

Wróciliśmy razem do mnie. Bez fasolki. Tym razem gotowałam pomidorową.

Nie wiedziałam, że lubisz znikać bez słowa – rzuciłam, mieszając zupę.

– Wiem. I przepraszam. Czułem się… natarczywy. Myślałem, że przeginam z tymi wizytami – spuścił wzrok.

– Przeginasz? No nie wiem, człowieku, jakbyś jeszcze raz wparował po sól, to bym cię chyba pocałowała.

Już raz to zrobiłem – przypomniał z uśmiechem.

Po południu usiedliśmy przy stole. Nie było fasolki. Nie było napięcia. Była pomidorówka i ciepło, które wracało powoli.

– Nie mów, że masz awersję do fasolki? – zapytał z przekąsem.

Zaśmiał się. I ja też się roześmiałam – przez łzy, ale szczerze.

Odnalazłam swoje szczęście

Kiedy zaprosił mnie na obiad, nie sądziłam, że znów padnę ofiarą żółtej fasolki. Widać Waldek miał plan. Wpadłam do jego mieszkania z lekkim drżeniem serca. Na stole – elegancko nakrytym – stała miska.

– Nie… – jęknęłam teatralnie. – Znowu ona?

– Ale to zupełnie inna wersja. Z boczkiem. I musztardowym sosem. Fasolka de luxe – powiedział z dumą.

Usiadłam, powąchałam. Pachniało bosko. Ale w brzuchu znów mi się coś skręciło.

– Ja chyba mam traumę fasolkową – wyznałam półżartem. – Serio. Od tej z masłem i bułką zaczęły się emocjonalne perturbacje.

– To może dobrze? – Waldek wzruszył ramionami. – Jedzenie bez emocji to tylko kalorie.

– Czyli teraz będę płakać nad każdym obiadem? – parsknęłam śmiechem.

– Oby nie. Ale jeśli kiedykolwiek jeszcze przez nią się wzruszysz… chcę przy tym być – odpowiedział cicho.

Spojrzałam na niego i zrozumiałam, że może nie chodziło o fasolkę. Tylko o to, kto siedzi po drugiej stronie stołu.

Byłam wdzięczna

Dziś rzadko gotuję żółtą fasolkę szparagową. Nie dlatego, że przestała mi smakować. Po prostu… trudno się gotuje wspomnienia. A ona jest jak kapsułka czasu – wystarczy zapach, dźwięk gotującej się wody, dotyk durszlaka, i już jestem z powrotem w tamtym letnim popołudniu, kiedy sąsiad z dołu zapukał do drzwi po cukier. Od tamtej pory wiele się zmieniło. Waldek nie wchodzi już bez zapowiedzi – teraz dzwoni, czasem nawet pisze SMS-a z uprzedzeniem, że idzie. Ale nadal siada przy moim kuchennym stole, opowiada bzdury i podjada to, co właśnie przypalam. Już nie pożycza cebuli – teraz sam ją przynosi, w reklamówce, razem z chlebem i moim ulubionym serem.

Fasolka została z nami, ale w nowej wersji. Czasem jemy ją u mnie, czasem u niego. Z bułką tartą albo bez. Z masłem, z migdałami, z czymkolwiek, co akurat wpadnie nam do głowy. Ale już bez napięcia, bez zawstydzenia. Teraz to po prostu fasolka. A może aż fasolka. Czasem, któraś z moich koleżanek pyta:

Jak to się zaczęło z tym twoim Waldkiem?

Odpowiadam wtedy ze śmiertelną powagą:

Przez fasolkę. Przez warzywo życie mi się poprzewracało.

I wszyscy się śmieją. A ja razem z nimi. Choć wiem, że to prawda. Bo nigdy nie wiadomo, co cię ugotuje. Czasem to będzie nieszczęsny związek z miłośniczką jogi, czasem nieudany sos, a czasem fasolka szparagowa, która przypaliła się w odpowiednim momencie.

Nie twierdzę, że każda żółta fasolka zmienia życie. Ta zmieniła. I teraz kiedy ją jem, czuję w ustach coś więcej niż smak. Czuję wspomnienie początku. I odrobinę… wdzięczności.

Olimpia, 46 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama