Reklama

Na zdjęciach wyglądaliśmy jak z reklamy – on w białej koszuli, ja w zwiewnej sukience, uśmiechy szerokie, spojrzenia pełne rzekomej czułości. Znajomi powtarzali, że jesteśmy dla nich wzorem, że chcieliby mieć związek jak nasz. Nie miałam siły tłumaczyć, że to tylko gra pozorów, a my jesteśmy jak ten zakwas z buraków – niby zdrowy, potrzebny, domowy, ale wystarczy zostawić go chwilę za długo i już śmierdzi, pleśnieje, wszystko psuje. Nie chciałam tej szopki, codziennego teatru wśród czterech ścian. Gniłam od środka, a nikt tego nie widział. Albo widzieć nie chciał. A może sama już nie wiedziałam, co jeszcze czuję.

Jak zmęczeni sobą aktorzy

– Dzień dobry, kochani! – pani Wiesia z naprzeciwka aż machała do nas przez balkon.

– Dzień dobry! – odmachaliśmy jednocześnie, jakbyśmy próbowali zdobyć punkty w jakimś konkursie na najlepsze małżeństwo w bloku.

Później wracaliśmy do mieszkania i każde szło w swoją stronę. On do gabinetu, ja do kuchni. Cisza rozlewała się jak woda po zalaniu podłogi. Niby nic wielkiego, ale człowiek chodził wciąż w mokrych skarpetach. Codzienność miała swój rytm. Śniadanie – jedno jajko na miękko, dwie kromki chleba. Obiad – raz razem, raz osobno. Kolacja – zazwyczaj w milczeniu, przy telewizorze. Nawet nasze kłótnie przestały być emocjonujące. Zamiast wrzasków były zaciśnięte szczęki i ostentacyjne trzaskanie drzwiami szafek. Pamiętam, jak raz powiedział:

– Zróbmy zdjęcie na rocznicę, może jeszcze powiesimy w salonie.

Zrobiłam. Ustawiliśmy się na tle kanapy, on objął mnie w pasie, ja położyłam dłoń na jego klatce piersiowej. Klik. Gotowe. Tylko moje oczy jakoś dziwnie puste na tym zdjęciu. Gdy później je przeglądałam, zastanawiałam się, ile w nas jeszcze było prawdy, a ile tylko potrzeby, żeby nie zawieść dla tych, którzy na nas patrzyli. Na klatce schodowej dalej graliśmy rolę – ona zakochana, on troskliwy. W mieszkaniu już tylko zmęczeni sobą aktorzy.

Zaczęłam unikać jego dotyku

W każdą sobotę jeździliśmy razem na zakupy. Miało to być coś w rodzaju naszego rytuału. W rzeczywistości jechaliśmy w milczeniu, słuchając radia, które grało za nas rozmowę. W sklepie rozdzielaliśmy się – on brał wózek, ja koszyk. Spotykaliśmy się przy kasie, wymieniając jedno-dwa zdania, zawsze neutralne.

– Wzięłaś mleko bez laktozy? – zapytał raz, nie patrząc mi w oczy.

– Tak. I płatki też. Te, co lubisz – odpowiedziałam, jakbym chciała przypomnieć, że jeszcze go znam.

Potem wracaliśmy do domu. On rozkładał zakupy z aptekarską dokładnością, ja chowałam warzywa do lodówki. I tak mijał dzień. Czasem szliśmy na spacer, żeby nie siedzieć zbyt długo w jednym pomieszczeniu. Szliśmy obok siebie, ale jakby każde z nas było zatopione w swoim świecie. Zaczęłam unikać dotyku. Przytulenie było jak zimna ścianka lodówki – niby przyjemna, ale tylko na chwilę. Jego ręka na moim ramieniu nie dawała już żadnego ciepła. Tylko ciężar.

– Może byśmy gdzieś wyjechali? – zaproponował raz, zupełnie niespodziewanie.

– A po co? – odpowiedziałam zbyt szybko.

Żeby... coś zmienić.

– My już niczego nie zmienimy – rzuciłam i wróciłam do układania talerzy.

Nie rozmawialiśmy o tym więcej. On chyba naprawdę chciał spróbować, a ja już nie umiałam udawać, że mamy co ratować. Milczenie między nami rozciągało się coraz bardziej. Aż trudno było sobie przypomnieć, co nas kiedyś ze sobą łączyło.

To była zdrada w wersji light

Zaczęło się od zwykłego dźwięku – jego telefon zawibrował, a ekran zamigotał. On był w łazience, więc komórka leżała obok mnie na kanapie. Spojrzałam odruchowo. „Kocham cię. Tęsknię”. Nadawca: Zosia. Nie miałam siły ani nawet odwagi, żeby go od razu o to zapytać. Odłożyłam telefon, jakby parzył. Siedziałam bez ruchu, czekając, aż wyjdzie z łazienki. Przyszedł, uśmiechnął się lekko, pocałował mnie w czoło i usiadł na fotelu z laptopem na kolanach. Nie powiedziałam nic tego wieczoru. Ani następnego. Przez kilka dni nosiłam to w sobie jak kamień. Aż w końcu, przy kolacji, bez patrzenia na niego, spytałam:

– Kto to jest Zosia?

Zastygł. Widelec w jego dłoni zatrzymał się w pół drogi do ust. Nie odpowiedział od razu. Przełknął ślinę.

To nie tak, jak myślisz – powiedział z tym charakterystycznym drgnięciem w głosie, które znałam aż za dobrze.

– A jak? Bo brzmi bardzo jasno. „Kocham cię. Tęsknię”. Czytanie ze zrozumieniem nigdy nie było moim problemem.

Próbował coś tłumaczyć, że to chwilowe, że nic się nie wydarzyło, że to emocjonalna bliskość, a nie fizyczna. Używał słów, jakby próbował ugłaskać rzeczywistość.

– Czyli zdrada w wersji light? – rzuciłam z goryczą.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Tylko patrzyłam na niego i czułam, jak resztki mojego zaufania osuwają się w pustkę. On spuścił wzrok. Zostawiłam talerz z niedojedzonym makaronem na stole i poszłam spać. Sama.

Zmuszałam się do normalności

W tym roku nie kupiłam opłatka. Nie dlatego, że zapomniałam. Po prostu nie widziałam sensu. Święta zawsze były dla mnie czymś więcej niż kolacją i prezentami. To miało być ciepło, bliskość, wspólne chwile. Tym razem była tylko choinka – sztuczna, udekorowana rutynowo – i dwa talerze na stole, przy którym nikt nie złożył sobie życzeń.

– Może chociaż barszczu spróbujesz – powiedziałam cicho, gdy siedzieliśmy naprzeciwko siebie.

– Nie jestem głodny – odpowiedział bez emocji.

Nie poruszyliśmy tematu Zosi z telefonu. Udawaliśmy, że to się nie wydarzyło, choć jego telefon milczał ostatnio wyjątkowo często, jakby ktoś wyczuł, że coś się popsuło. Próbowałam zmusić się do normalności. Owinęłam prezenty, zapaliłam świeczki, nawet włączyłam kolędy. Ale wszystko to było jak dekoracja w sklepowej witrynie – piękne na zewnątrz, puste w środku.

– Pamiętasz naszą pierwszą Wigilię? – zapytałam, próbując przebić się przez ścianę obojętności.

– Tak. Wtedy jeszcze było inaczej.

– Bo jeszcze się staraliśmy.

Spojrzał na mnie i skinął głową. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz powie coś ważnego, że może przeprosi, może wyciągnie rękę. Zamiast tego sięgnął po telefon i wyszedł z pokoju. Zostałam sama przy stole. Barszcz ostygł, pierogi nie miały smaku. Opłatek leżał nietknięty, bo po co się dzielić, skoro nie było już czym? Wstałam i zgasiłam wszystkie światełka na choince. W ciemności czułam się bezpieczniej. Przynajmniej nie musiałam patrzeć na to, co zostało z naszego małżeństwa.

Wyszłam bez krzyku, bez łez

Pierwszego stycznia obudziłam się wcześniej niż zwykle. On jeszcze spał, przykryty kołdrą aż po uszy. Leżałam chwilę, wpatrując się w sufit. Nie planowałam żadnych postanowień, ale coś we mnie wiedziało, że to będzie inny rok. Że musi być. Zeszłam do kuchni, zaparzyłam kawę i usiadłam przy stole. Patrzyłam na zimne światło poranka wpadające przez okno. Poczułam, że czas się ruszyć. Dosłownie. Poszłam do sypialni, otworzyłam szafę i wyciągnęłam walizkę. Pakowałam się powoli, bez pośpiechu. Skarpetki, kilka swetrów, kosmetyki. Dokumenty. Zdjęcie, jedno, to z naszej podróży do Włoch – jeszcze wtedy, gdy się śmialiśmy bez udawania. Nie po to, by o nim pamiętać, tylko żeby przypomnieć sobie, że potrafię być szczęśliwa. Kiedy skończyłam, usiadłam w fotelu w przedpokoju. On w końcu wstał, wszedł zaspany, z lekko zmierzwionymi włosami. Zobaczył walizkę.

– Gdzie jedziesz? – zapytał, jakby to była chwilowa wycieczka.

– Do siebie.

– Przecież jesteś u siebie.

– Nie. Już dawno przestałam być.

Milczał. Może czekał, aż się rozmyślę. Może myślał, że znów to zignoruję, że dam się przekonać do wygodnego smutku. Ale nie tym razem. Wyszłam bez krzyku, bez łez. Tylko z jednym cichym przekonaniem, że jeśli mam jeszcze kiedyś poczuć coś prawdziwego, muszę zostawić za sobą wszystko, co udawane.

Nie tęskniłam za nim

Zamieszkałam w małym mieszkaniu na trzecim piętrze bez windy. Na początku brakowało mi tchu – dosłownie i w przenośni. Wszystko było obce: klucze inne w dłoni, ściany niepomalowane, łóżko cichsze bez drugiego oddechu obok. A jednak pierwszy raz od dawna miałam wrażenie, że oddycham naprawdę. Nie tęskniłam za nim. Tęskniłam za wersją nas, która była prawdziwa. Za sobą, która się śmiała, zanim zaczęłam się wygaszać. Za sobotami, kiedy spacerowaliśmy po parku i rozmawialiśmy bez napięcia. Tamta wersja nas odeszła już dawno. Ja po prostu zdecydowałam się to wreszcie zauważyć.

Ludzie pytali. Czy to chwilowe? Czy nie szkoda tylu lat? Mówili: „Byliście przecież tacy szczęśliwi!”. Wzruszałam ramionami. Przestałam tłumaczyć. Kto nie był w środku tej ciszy, nie zrozumie. Wieczorami siadam z kubkiem herbaty na balkonie. Słucham miasta. Tamten spokój był wymuszony, wymalowany na pokaz. Ten, który mam teraz, jest inny. Cichy, czasem samotny, ale uczciwy. I to wystarcza. Nie wiem, co będzie dalej. Może ktoś się pojawi, a może nie. Przestałam szukać sensu w byciu z kimś tylko po to, by nie być sama. Lepiej być samej w prawdzie niż z kimś w kłamstwie. Znowu zaczęłam gotować tylko dla siebie.

Weronika, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama