„Okazałem współczucie osiedlowemu bandziorowi i on odwdzięczył się tym samym. Dzięki niemu oddycham prostym nosem”
„Potem pocałował babcię w rękę i wyszedł na korytarz. Dopiero tu rozsypał się na kawałki. Oparł głowę o ścianę i nie zwracając na nic uwagi, płakał głośno jak skrzywdzone dziecko. Zdawałem sobie sprawę, że jestem świadkiem niezwykłej, wręcz unikatowej sceny”.
- Zygmunt, 35 lat
Kiedy dostałem wiadomość, że ojciec nagle zachorował i znalazł się w szpitalu, decyzję podjąłem natychmiast. Zawiadomiłem szefa o sytuacji, wsiadłem do samochodu i już po czterech godzinach wjeżdżałem do mojej rodzinnej miejscowości. Piętnaście lat temu przeprowadziłem się do Warszawy i od tego czasu rzadko bywałem w domu – jedynie na Boże Narodzenie, w dniu urodzin ojca i rocznicę śmierci mamy.
Wszystkie te okazje wypadały późną jesienią i zimą, dlatego dziwnie się czułem, widząc dokoła soczystą zieleń i pełnię lata. Zaparkowałem na przyszpitalnym parkingu i wtedy uświadomiłem sobie, że nie tylko ta słoneczna pogoda sprawia, że czuję się dziwnie. Inaczej niż zwykle.
Na szczęście lekarze zareagowali w porę
Do tej pory – ani przez dwadzieścia lat życia, które spędziłem w rodzinnym mieście, ani później – nigdy nie przestąpiłem progu tego szpitala. Kiedy byłem dzieckiem, nikt z rodziny tu nie trafił, a mama zmarła nagle w domu i pobyt w szpitalu też ją ominął. Idąc na oddział, na którym leżał tata, rozglądałem się więc z ciekawości. Z zadowoleniem spostrzegłem, że szpital wygląda na czysty i dobrze prowadzony.
Ojca znalazłem w lepszym stanie, niż oczekiwałem, a po rozmowie z lekarką opiekującą się nim poczułem się jeszcze bardziej uspokojony.
Powiedziała mi, że groźne zapalenie płuc zostało już opanowane, natomiast kilka mniej ważnych dolegliwości powinno minąć najdalej po paru dniach.
Porozmawiałem chwilę z ojcem, był jednak zmęczony i wyraźnie miał ochotę się zdrzemnąć. Wyszedłem więc na korytarz. Przespacerowałem się kilka razy w obie strony…W pewnej chwili moją uwagę zwróciła grupka osób zgromadzonych u drzwi jednej ze szpitalnych sal. Usiadłem na krześle przeznaczonym dla gości i już po kilku minutach obserwowania ich spod oka zacząłem się orientować w sytuacji.
W niewielkim pomieszczeniu oznaczonym napisem Oddział Intensywnej Opieki Medycznej znajdowało się pojedyncze łóżko obstawione kilkoma monitorami i inną aparaturą medyczną o nieznanym mi przeznaczeniu. Przez szklaną ścianę widziałem leżącą na łóżku drobną, bardzo bladą staruszkę o miłej twarzy. Oddychała z trudem i choć była podłączona wieloma rurkami i przewodami do piętrzącej się wokół aparatury, na pierwszy rzut oka było widać, że jej stan jest krytyczny.
Zgromadzona na korytarzu rodzina też nie miała co do tego wątpliwości. Co jakiś czas ktoś wchodził do pomieszczenia, klękał przy łóżku, a staruszka szeptała mu do ucha pożegnalne słowa oraz, jak sądzę, jakieś przestrogi i napomnienia. Potem, popłakując, wychodził na korytarz, a jego miejsce zajmował następny członek rodziny. Byłem szczerze poruszony. Taki przykład więzi rodzinnych, szacunku dla starości i pełnego godności zachowania w obliczu śmierci budził mój szacunek .
„To jest możliwe już tylko w takich niewielkich i zwartych środowiskach, w małych, prowincjonalnych miasteczkach, może jeszcze na wsi” – dumałem.
Byłem pewien, że gdyby babcia któregoś z moich warszawskich przyjaciół umierała w szpitalu, to prawdopodobnie nikt by jej nawet nie odwiedził. Bo śmierć jest taka smutna i przygnębiająca, taka… nieefektowna. Po co psuć sobie nastrój tą okropną szpitalną atmosferą i nieuchronnymi myślami o sprawach ostatecznych.
Jako ostatni przy łóżku staruszki pochylił się młody osiłek, typowy blokers, dresiarz z wygoloną głową i byczym karkiem. Nawet w tych okolicznościach wyglądał tak groźnie, że na samą myśl o tym, że mógłbym go spotkać wieczorową porą w jakiejś uliczce, przeszły mnie dreszcze.
Ale teraz nie był groźny. Babcia szeptała mu do ucha dłużej niż innym, głaszcząc go po łysej głowie drżącą dłonią z wbitym w żyłę przewodem kroplówki.
Na karku poczułem dreszcz strachu
Dresiarz słuchał uważnie, wycierając łzy wielką pięścią. Potem pocałował babcię w rękę i wyszedł na korytarz. I dopiero tu rozryczał się jak bóbr. Oparł głowę o ścianę i nie zwracając na nic uwagi, płakał głośno jak skrzywdzone dziecko. Zdawałem sobie sprawę, że jestem świadkiem niezwykłej, wręcz unikatowej sceny…
Po kilku dniach stan mojego ojca na tyle się poprawił, że mogłem go odwieźć do domu, potem zaś wróciłem do Warszawy. Poruszająca scena z dresiarzem w roli głównej tak mocno utkwiła mi jednak w pamięci, że często opowiadałem o niej znajomym. Wszyscy byli pod wrażeniem i choć niektórzy niesłusznie uważali, że musiałem opis tej sytuacji lekko podkolorować, przegadaliśmy na ten temat wiele godzin. I były to ciekawe dyskusje.
Po paru miesiącach znowu odwiedziłem ojca. Był ponury, listopadowy dzień. Wieczorem, przygotowując kolację, zauważyłem, że w lodówce nie ma masła. Włożyłem kurtkę i skierowałem się do drzwi, żeby zdążyć przed zamknięciem najbliższego sklepu spożywczego.
– Jedź lepiej samochodem – poprosił nagle ojciec.
– Po co? – zdziwiłem się.
– Przecież to tylko z 300 metrów!
– Ale ja będę spokojniejszy, jeśli pojedziesz samochodem – upierał się ojciec, więc w końcu zrobiłem to, o co prosił.
Kiedy po powrocie zaparkowałem pod blokiem taty, zauważyłem, że obok mojego samochodu stoi trzech typów w dresiarskich kapturach na głowach.
– Co ty, k… a, nie wiesz, że my tu bardzo nie lubimy, jak przyjeżdża do nas „warszawka”? – rzucił któryś ponurym głosem.
Poczułem, że robi mi się zimno. Za chwilę pewnie spuszczą mi łomot i uszkodzą samochód! Zachowałem jednak przytomność umysłu. W końcu jestem w moim rodzinnym mieście, głupio byłoby tu dostać po buzi za warszawską rejestrację! I wtedy serce zabiło mi żywiej. W jednym
z dresiarzy rozpoznałem wnuczka tamtej staruszki ze szpitala…
– Chłopaki, teraz rzeczywiście mieszkam w Warszawie, ale jestem stąd – powiedziałem, starając się ze wszystkich sił, żeby nie drżał mi głos. – Teraz czasy są ciężkie, człowiek jedzie tam, gdzie jest robota. Prawda?
A potem zwróciłem się do „mojego” dresiarza:
– Dobrze znałem pana babcię. Bardzo ją lubiłem i szanowałem. Było mi przykro, kiedy dowiedziałem się o jej śmierci. Szczerze panu współczuję – powiedziałem, patrząc mu w oczy.
Zapanowała długa cisza. Przerwał ją głos „wnuczka”:
– To ziomal z mojego bloku! Poznaję go. Koleś jest w porzo!
– No to przybij piątkę! – powiedział ten środkowy.
Przybiliśmy piątkę, chłopaki odwrócili się i znikli w wilgotnym mroku listopadowego wieczoru. Drżącą dłonią zatrzasnąłem drzwiczki samochodu. Na miękkich nogach wszedłem na piętro.
– Co tak długo?! – zaniepokojony ojciec czekał na mnie w otwartych drzwiach.
– Spotkałem w sklepie dawnego kolegę – skłamałem gładko.
W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Cały czas zastanawiałem się, co by było, gdyby kilka miesięcy temu ojciec nie trafił do szpitala. Albo gdybym nie wyszedł wtedy na korytarz…