Reklama

Zawsze myślałam, że starość przyniesie mi spokój. Całe życie ciężko pracowałam – brałam dyżury nocne, podwójne zmiany, dorabiałam w soboty, żeby coś odłożyć. Wyobrażałam sobie, że kiedy nadejdzie emerytura, wreszcie odsapnę. A jednak największym luksusem okazała się dobra herbata, jeśli akurat nie bałam się, że znów odetną nam prąd.

Reklama

Każdy dzień zaczynałam od liczenia: ile zostało, na co wystarczy, z czego trzeba zrezygnować. Rachunki leżały w szufladzie, a ja udawałam, że ich nie widzę. To było dziecinne, ale inaczej mogłabym zwariować. Zdzichu siedział przy stole i skubał suchą skórkę chleba, udając, że nie był głodny. Patrzyłam na niego i pytałam sama siebie, gdzie się podział ten pogodny kierowca autobusu, który kiedyś nucił pod nosem w drodze do pracy. Teraz milczał. Ja też coraz częściej milczałam, bo każde słowo mogło skończyć się kłótnią.

Marzyliśmy o podróżach, o wnuku spędzającym z nami wakacje, a dostaliśmy życie w cieniu rachunków. W lustrze w kuchni widziałam obcą kobietę – włosy upięte niedbale, twarz zmęczoną i bez wyrazu. Byłam pielęgniarką, ratowałam ludzi, a sama nie umiałam uratować własnej codzienności. Emerytura miała być nagrodą. Zamiast tego stała się polem bitwy o to, żeby dotrwać do pierwszego.

Żyliśmy jak obcy ludzie

Poranna kawa smakowała jak rozpuszczona gorycz. Siedzieliśmy przy stole – ja z kubkiem w dłoniach, Zdzichu z gazetą, której już nawet nie czytał. Cisza gęstniała, aż w końcu pękła.

– Zdzisław, ja naprawdę nie wiem już, jak mamy to dalej ciągnąć – zaczęłam, gapiąc się w rachunek za gaz. – Z czego? Z twojej emerytury czy z mojej?

– A co ja poradzę? – burknął, odkładając gazetę. – Przecież całe życie pracowałem.

– Pracowałeś, owszem, ale odkładałeś co? Na wódkę z kolegami? – słowa wyskoczyły ze mnie, jakby ktoś je wyrywał. – A ja harowałam na dyżurach i co z tego? Też nic nie mamy.

– Ty mi teraz będziesz wypominać? – podniósł głos. – A kto w domu szastał pieniędzmi? Zawsze musiałaś mieć nowe firanki, nowe buty, bo stare ci się nudziły.

– To teraz bym miała z czego żyć, gdybym nie kupiła firanek dziesięć lat temu?! – trzasknęłam kubkiem o blat, a kawa rozlała się po obrusie.

Patrzyliśmy na siebie jak obcy ludzie. Nigdy nie sądziłam, że będę stała w kuchni z własnym mężem i kłóciła się o chleb jak bohaterka taniego dramatu. W gardle rosła mi gula, ale nie pozwoliłam jej wyjść.

– Może trzeba było nie rodzić Ewy, tylko oszczędzać! – wyrzucił nagle Zdzichu, a ja poczułam, jakby ktoś mnie spoliczkował.

– Co ty powiedziałeś? – wyszeptałam. – Nasza córka to pomyłka?

On już wiedział, że przesadził. Pokręcił głową, założył kurtkę i trzasnął drzwiami. Zostałam sama, a w uszach dudniło mi echo jego słów. Spojrzałam na stół, na mokry obrus, i pomyślałam, jak to się stało, że człowiek, z którym kiedyś tańczyłam na weselach do rana, teraz odwracał się ode mnie jak od wroga. W środku kłębiły mi się żal i wściekłość. Może oboje zawiniliśmy. Może los nas oszukał. Ale najgorsze było to, że czułam się coraz bardziej samotna, nawet wtedy, gdy on siedział obok mnie.

Czułam się poniżona

Poszłam wtedy do Haliny, sąsiadki z czwartego piętra. Zawsze miała dla mnie chwilę i tę swoją kawę zbożową, którą parzyła jak rarytas. Otworzyła drzwi w nowym szlafroku, pachniało u niej świeżym ciastem.

– Danusiu, wejdź, usiądź – powiedziała z uśmiechem, jakby czekała tylko na mnie. – Właśnie syn dzwonił. Co miesiąc przelewa mi parę groszy, żebym miała na lepsze jedzenie.

Czułam, jak serce ściska mi się w gardle. Uśmiechnęłam się sztucznie.

– No to masz szczęście, Halinko – odpowiedziałam. – Ewa rzadko dzwoni. Wiecznie zajęta pracą, dziećmi…

– Dzieci teraz takie zabiegane – stwierdziła tonem, który brzmiał jak współczucie, ale ja usłyszałam w nim nutę wyższości. – Trzeba im przypominać, że rodzice też istnieją.

Milczałam, popijałam tę zbożową kawę i słuchałam, jak chwaliła się nowym garnkiem kupionym „za pieniądze od syna”. Czułam się poniżona, jakbym siedziała na egzaminie i oblewała życie. Wróciłam do domu z miną, której nie dało się ukryć.

– Co ona ci znowu nagadała? – zapytał Zdzichu, kiedy zamknęłam drzwi.

– Że jej syn co miesiąc przelewa pieniądze. A nasza córka? Ledwo pamięta, że żyjemy! – wybuchnęłam. – Może to nasza wina? Może coś zrobiliśmy źle, skoro Ewa odwróciła się od nas?

Zdzichu westchnął i spuścił wzrok. Nie odpowiedział ani słowa. Jego milczenie bolało mnie bardziej niż jakakolwiek kłótnia.

– Powiedz coś! – krzyknęłam. – Nie udawaj, że ci to obojętne!

On tylko odwrócił się i wyszedł do drugiego pokoju, jakby mnie nie słyszał. Zostałam sama w kuchni z uczuciem wstydu i bezradności. Patrzyłam na pustą filiżankę i miałam ochotę rzucić nią w ścianę. Najgorsze było to, że naprawdę zaczynałam wierzyć, że mam rację, że to my byliśmy nieudacznikami, skoro nawet własne dziecko nie czuło potrzeby, żeby nam pomóc.

Robił z nas żebraków

Wieczorem usłyszałam, jak Zdzichu rozmawiał przez telefon. Stał w przedpokoju, mówił cicho, ale ściany w naszym bloku były cienkie jak papier.

– Mama się nie dowie… – padły słowa, które od razu mnie postawiły na nogi. – Ale musisz w końcu pomóc.

Zamarłam w kuchni, z dłoni wypadła mi łyżeczka. Podeszłam szybkim krokiem i stanęłam w drzwiach.

– Z kim ty rozmawiasz?! – zapytałam ostrym głosem.

Zdzichu odwrócił się gwałtownie, twarz mu spłonęła. – To nic ważnego… – mruknął, chowając telefon do kieszeni.

Nie kłam mi w żywe oczy! – wrzasnęłam. – Rozmawiałeś z Ewą, prawda?

– Danusiu… – zaczął niepewnie. – Ja tylko… prosiłem, żeby nam trochę pomogła…

– Nam?! – przerwałam, czując, jak krew uderza mi do głowy. – Żeby nam pomogła?! Ty za moimi plecami błagasz własne dziecko o pieniądze?!

– Nie błagałem – bronił się. – Prosiłem. Bo widzę, jak się męczysz, jak liczysz te grosze…

– A może myślisz, że ja nie mam dumy?! – krzyczałam coraz głośniej, łzy spływały mi po policzkach. – Że mogę żyć tylko dzięki łasce własnej córki?!

– Danuta, to nie jest żadna łaska – powiedział zmęczonym głosem. – To normalne, że dzieci czasem pomagają rodzicom.

– Normalne?! – oparłam się o stół, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa. – Normalne to było odkładać, kiedy mieliśmy siły! A teraz ty robisz ze mnie żebraczkę, nawet nie pytając o zdanie!

Zdzichu milczał. Patrzył na mnie wzrokiem, w którym było tylko zmęczenie i rezygnacja.

– Nie chcę nic od nikogo! – krzyczałam, aż gardło mnie piekło. – Ani od ciebie, ani od niej!

Wybiegłam do sypialni, zatrzasnęłam drzwi i opadłam na łóżko. Cała drżałam, jakbym właśnie przeszła burzę. W głowie dudniło mi tylko jedno, że zostałam zdradzona przez człowieka, z którym spędziłam całe życie.

Łzy płynęły mi po policzkach

Siedziałam późno w nocy sama w kuchni. Zegar tykał głośniej niż zwykle, a żarówka nad stołem rzucała blade światło na stos rachunków. Patrzyłam na nie, jakby to były akta mojej porażki. W głowie wracały obrazy z młodości – ja w białym fartuchu, biegnąca po szpitalnym korytarzu, przekonana, że ciężka praca zapewni nam spokojne życie. Odkładaliśmy „na lepsze czasy”. A potem zawsze było coś ważniejszego: choroba mamy, remont, książki dla Ewy. I tak te „lepsze czasy” nigdy nie nadeszły.

Czułam się jak przegrana. Zdzichu spał w drugim pokoju, a ja nie mogłam przestać myśleć o jego rozmowie z Ewą. Upokorzył mnie. A jednocześnie miał rację – sama nie dawałam rady. W końcu sięgnęłam po telefon. Wpatrywałam się długo w numer córki, aż wreszcie nacisnęłam zieloną słuchawkę. Po kilku sygnałach usłyszałam jej głos, chłodny i znużony:

– Mamo? Co się stało? Jest już późno.

– Nic się nie stało – odpowiedziałam, starając się brzmieć spokojnie, choć serce waliło mi jak młot. – Chciałam tylko… porozmawiać.

– Mamo, jestem zmęczona. Dzieci rano mają szkołę, ja pracę… – westchnęła.

– Wiem – przerwałam jej. – Nie chcę nic od ciebie. Rozumiesz? Nic. Ani pieniędzy, ani prezentów. Ale chciałabym, żebyś czasem zapytała, czy żyję.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko jej przyspieszony oddech.

– Mamo… ja… – zaczęła, ale głos jej zadrżał. – Dobrze, będę częściej dzwonić.

Łzy popłynęły mi po policzkach, a ja szybko starłam je rękawem, choć nikt nie patrzył. Nie chciałam, żeby usłyszała moje łkanie.

– Tylko tyle mi trzeba – wyszeptałam i rozłączyłam się, zanim zdążyła coś dodać.

Telefon położyłam na stole, a w kuchni znów została cisza. Ale tym razem inna – ciężka, pełna niewypowiedzianych słów od lat.

Było mi strasznie wstyd

Rano siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole. Chleb leżał na talerzu, herbata parowała w szklankach, a między nami wisiała cisza. Zdzichu nie patrzył mi w oczy, ja też unikałam jego wzroku. Przez chwilę słyszałam tylko stukot łyżeczki o szkło.

– Zdzisław… – zaczęłam cicho. – My tak dalej nie damy rady.

Podniósł głowę, a w jego spojrzeniu zobaczyłam zmęczenie i coś jeszcze – jakby wstyd.

– Wiem – odpowiedział. – Ale co możemy zrobić?

– Może przestać udawać, że jesteśmy tacy silni – powiedziałam, biorąc głęboki oddech. – Może schować dumę do kieszeni i poszukać pomocy.

– Chcesz iść do pomocy społecznej? – zapytał niepewnie, jakby sprawdzał, czy naprawdę to powiedziałam.

– Tak – kiwnęłam głową. – Razem. Bo jeśli będziemy dalej udawać, że wszystko jest w porządku, to wykończymy się szybciej niż te rachunki nas.

Nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili wyciągnął rękę i położył ją na mojej dłoni. Była ciepła, drżąca, ale prawdziwa.

– Dobrze – szepnął. – Pójdziemy razem.

Kilka godzin później wyszliśmy z domu. Dzieci mijały nas po drodze, ciągnąc tornistry na kółkach. Patrzyłam na nie przez łzy, które ukradkiem wycierałam. Było mi wstyd, że muszę iść prosić o pomoc, ale jeszcze bardziej wstydziłabym się, gdybym nadal udawała, że dam radę sama. Zdzichu szedł obok mnie w milczeniu. Nasze kroki wybijały rytm na chodniku. Wtedy zrozumiałam, że nie chodzi o to, żeby zwyciężyć. Chodziło o to, żeby przetrwać razem.

Halina, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama