Reklama

O nie, tylko nie on – jęknęłam, patrząc na wyświetlacz dzwoniącego telefonu.

Reklama

Komórka zabrzęczała jeszcze parę razy, zanim ją odebrałam. No, raczej nie miałam wyjścia, bo dzwonił nikt inny, jak mój szef.

– Dzień dobry, tak, oczywiście, pamiętam. Tak, będzie miał pan to w poniedziałek rano na swoim biurku. Nie… jeszcze nie skończyłam („i nie skończę nigdy, jak mi ciągle będziesz przeszkadzał!” – wrzasnęłam, chociaż tylko w duchu). Dobrze, oczywiście, tak. Do widzenia.

Od piątkowego wieczoru zmagałam się z tym projektem. Była sobota, dochodziło południe, a mój szef dzwonił już czwarty raz. Pierwszy telefon otrzymałam parę minut po siódmej rano. Kolejny o dziewiątej. Następny wpół do jedenastej. I teraz ten.

Za każdym razem miał mi do powiedzenia to samo: że to ważny projekt (jakbym nie wiedziała!), że czas nas goni (Nas? Chyba tylko mnie, zadanie szefa sprowadzało się do złożenia na projekcie jego podpisu) i że w poniedziałkowy poranek ma go mieć na swoim biurku.

Powierzono mi niezwykle odpowiedzialne zadanie

Może ktoś inny byłby z tego rad. Wykonuję bardzo ważny projekt dla firmy. Powierzono mi tym samym niezwykle odpowiedzialne zadanie. Nie zostawiono mnie z nim samej sobie, przeciwnie – wciąż dostaję telefony z pytaniem, jak postępują prace. Tylko że… jest sobota. A ja pracuję na etacie od poniedziałku do piątku i to w ściśle określonych godzinach. A projekt mam wykonać w ramach zwykłej pracy, za zwykłe (czytaj – niedodatkowe) pieniądze. A że stracę przez to cały weekend? No cóż – „takich jak pani jest wiele, a z robotą w naszym mieście krucho”. Niezła motywacja, co?

Ale on ma rację. Starałam się o tę pracę trzy miesiące. Czekałam, aż zwolni się miejsce i wskoczę na stołek odchodzącej na emeryturę pani Zosi. Nieważne, że miałam o wiele większe kwalifikacje, niż wymagane były na stanowisko, które mi zaproponowano. W naszym mieście tak trudno o pracę. To był argument przeważający.

Znów telefon. O, to mama.

– Nie, mamusiu, nie przyjdę dziś do was. Dlaczego? No… pracuję. Że w sobotę? Sama wiesz, że nie mam wyboru. I nie, nie mogę mu nic powiedzieć, bo mnie wyleje. No właśnie, nie ma ludzi niezastąpionych. Tak, ja też cię całuję, pa!

Wstałam od komputera, bo zaczęło mi burczeć w brzuchu, w końcu od rana nic nie jadłam. Ledwo weszłam do kuchni, znów zadzwonił telefon.

– Nie, jeszcze pracuję. Dobrze, powiadomię pana, jak skończę.

Wróciłam do pokoju. Normalnie odechciało mi się jeść.

– Co się nim tak przejmujesz? – nie dalej jak godzinę temu zapytała mnie przyjaciółka, Gośka.

– Co się tak przejmuję? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Czy ty nic nie rozumiesz? Przecież to mój szef. Jak się mogę nie przejmować?

– Normalnie – odparła Gośka. – Po prostu zrób swoje i tyle. I tak ci się dziwię, że będziesz tyrała cały weekend za darmo.

– Dobrze wiesz, że nic z tym nie mogę zrobić. Jak powiem słowo, to mnie wywali.

– To przynajmniej wyłącz telefon. Albo wycisz. Jest sobota, nie masz obowiązku odbierać służbowych telefonów.

– To by dopiero było! – wykrzyknęłam ze zgrozą. – Nie mogę, naprawdę nie mogę, muszę…

– Musisz to umrzeć, jak każdy z nas. Naprawdę, Iwona, myślałam, że masz więcej rozsądku.

– Łatwo ci mówić – wybuchłam – kiedy masz własną firmę i od nikogo nie jesteś zależna!

– Jestem, od klientów. Chociaż to rzeczywiście inna zależność. Ale ty też byś mogła coś swojego założyć.

– W czasach dzisiejszej recesji? – westchnęłam. – I bez kapitału?

– Są środki publiczne, dotacje. Ja też zaczynałam od zera.

– Muszę kończyć i zwolnić telefon, pewnie zaraz znów szef zadzwoni.

– Jak uważasz – odparła chłodno.

– Ale pamiętaj, co ci mówiłam. Szkoda czasu na pracę u jakiegoś dupka i to jeszcze za byle jakie pieniądze.

Jeszcze byłam wściekła na wspomnienie słów przyjaciółki. Łatwo jej radzić, kiedy sama jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem. A w dodatku ma męża, który w razie czego, wspomoże ją i słowem, i gestem. Ja nie miałam nikogo, na wsparcie rodziców nie miałam co liczyć, sami ledwo się utrzymywali z niskich emerytur. Jak mogliby mi pomóc, gdybym się nawet odważyła i założyła coś swojego i potrzebowała gotówki na start?

Moje rozmyślania przerwał dzwonek telefonu

Już nawet nie zaglądałam na wyświetlacz, tylko od razu zaraportowałam do słuchawki:

– Jeszcze nie skończyłam, ale jestem w trakcie. Tak, w poniedziałek rano będzie pan miał gotowy projekt na swoim biurku.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.

– Halo – powiedziałam niepewnie.

– Cześć. To ja, Piotr – usłyszałam.

„Piotr? Jaki Piotr?” – nie mogłam skojarzyć.

– Piotr? – powtórzyłam.

Pracujemy razem. Siedzę w pokoju obok twojego. Mam nadzieję, że nie gniewasz się, że dzwonię. Wiem, że wykonujesz ten projekt dla prezesa i w związku z tym mam do ciebie parę zawodowych pytań.

„O nie, teraz wysłał tego Piotra na przeszpiegi!” – przemknęło mi przez głowę.

– Jestem zajęta, może innym razem – odparłam na głos.

– Naprawdę nie znajdziesz ani chwili? Poczekaj, chociaż streszczę ci w paru słowach mój pomysł. Jak wiesz, praca w naszej firmie chyba dla nikogo nie jest szczytem marzeń. A ponieważ ja już od dawna nie dostaję obiecanej podwyżki, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. No, założyłem firmę. I teraz szukam do niej wspólnika.

– A co ja mam z tym wspólnego? – zapytałam.

– Pomyślałem właśnie o tobie. Znasz się na tej robocie, w pisaniu projektów jesteś świetna, razem moglibyśmy naprawdę nieźle prosperować. To co, może się zobaczymy? Zerknąłbym na ten projekt, wyjaśniłabyś mi, co i jak…

– Dzisiaj?

– Powiedzmy za godzinę. Nie zabiorę ci dużo czasu. To co, mogę wpaść?

– No dobrze, zapisz adres.

Rozłączyliśmy się, a ja szybciutko wykręciłam numer Gośki. Streściłam jej propozycję Piotra, sądząc, że będzie zachwycona pomysłem. Ale ona milczała.

– No co, Gośka? Nie podoba ci się? Sama mówiłaś, że powinnam pomyśleć o czymś swoim. Może to nie będzie do końca moje, ale bycie wspólnikiem zamiast szeregową pracownicą to zupełnie inna bajka.

– Wiesz co – powiedziała przeciągle. – Ja bym była ostrożna. Nie twierdzę, że to zły pomysł, ale dlaczego akurat teraz, kiedy siedzisz nad tym niezwykle ważnym projektem, ten Piotr się z tobą skontaktował?

– Dlaczego? Nie wiem dlaczego. Chyba po prostu nareszcie ktoś mnie docenił – odparłam, czując się o niebo lepiej niż przed godziną.

– Bo ja wiem… To mi trochę brzydko pachnie.

– Nie przesadzaj. Facet ma łeb na karku i jest odważniejszy ode mnie. A ja mam szansę, żeby wreszcie wyleźć z tego firmowego grajdołka.

– Może… Ale bądź ostrożna, okej? I niczego dzisiaj nie podpisuj. Zadzwoń potem, jak wam poszła ta rozmowa.

Piotr przyszedł tak, jak zapowiedział. Przez kwadrans wykładał mi politykę swojej nowej firmy. A kiedy przeszedł do finansów, cyfry zamąciły mi w głowie.

– Naprawdę aż tyle moglibyśmy z tego wyciągnąć? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Podziel to na dwoje – zaznaczył.

– Już podzieliłam – roześmiałam się. – A i tak wychodzi niezła sumka.

– Sama widzisz – odparł. – To co, wchodzisz ze mną w spółkę?

– Miałabym odrzucić takie pieniądze? No jasne, że wchodzę – podałam mu rękę.

Potem pokazałam mu szkic projektu. Wypytywał o różne szczegóły i czy na pewno w paru miejscach się nie pomyliłam. Przy okazji spostrzegłam jeden błąd i przyznałam mu rację.

– Dzięki, że to zauważyłeś. Sam wiesz, jaki to ważny projekt i ile kasy zarobię dla firmy, jeśli dostaniemy na niego kontrakt.

– Dobra, to w takim razie wracaj do pracy, a ja przygotuję umowę dla ciebie. Będę się z tobą kontaktował. No i powodzenia przy końcowych poprawkach.

– Dzięki, Piotr, do zobaczenia, cześć.

W poniedziałek rano położyłam projekt na biurku szefa

Wróciłam do pracy. O dziwo, szef nie dzwonił aż do wieczora, dzięki czemu udało mi się skończyć przed czasem. Na niedzielę zostawiłam sobie ostatnie poprawki, a szefowi wysłałam e-maila, że już wszystko zapięte prawie na ostatni guzik. Odpisał od razu: „Bardzo się cieszę. Dobranoc”. Że też wcześniej nie wpadłam na pomysł takiej formy komunikacji! Od razu pozbyłabym się nadmiaru stresu.

W poniedziałek rano położyłam projekt na biurku szefa. Byłam z niego bardzo zadowolona, podejrzewałam, że szef będzie także i że mamy już ten kontrakt w kieszeni. I rzeczywiście, po godzinie zastukał do mnie i od progu pochwalił moją pracę.

– Wie pani, że nie przewidywałem dodatkowego wynagrodzenia. Ale… ten projekt jest naprawdę świetny i widać, że się pani nad nim napracowała. Proszę więc oczekiwać premii, doliczonej do pensji na koniec miesiąca.

Byłam szczęśliwa. Trochę głupio zrobiło mi się nawet, że chcę odejść z firmy. Ale przecież razem z Piotrem będę miała trzy takie pensje miesięcznie, nawet doliczając premię. W czasie przerwy na obiad zajrzałam do pokoju Piotra. Siedział pochylony nad papierami.

– Może pójdziemy coś zjeść? – zapytałam wesoło. – I pogadamy przy okazji o naszej firmie? Sporządziłeś już dla mnie umowę?

– Jeszcze nie – odparł, nie podnosząc głowy i nie patrząc na mnie.

– Zrobię ją na dniach.

– Okej. To co, wspólny obiad?

– Może innym razem, teraz mam masę pracy…

– W porządku. Powiem ci tylko, że szef bardzo zadowolony i że mamy ten kontrakt w garści.

– Tak? – Piotr popatrzył na mnie uważnie.

– No – przytaknęłam. – Ale ja i tak się bardziej cieszę na tę naszą firmę. Już mi się chce pisać kolejne, tylko nasze projekty – roześmiałam się.

Minęło kilka dni, Piotr nie dzwonił, sądziłam, że dalej jest bardzo zapracowany. Bomba wybuchła po tygodniu.

– Co to jest?! – zapytał, a raczej wykrzyczał szef, rzucając mi na biurko jakieś papiery.

Zerknęłam na dokumenty.

– Jak to co? Nasz projekt, firmowy.

– Naprawdę nasz? – w głosie szefa usłyszałam jad.

– No, przecież poznaję własny projekt – odparłam urażonym tonem.

– To niech się pani dobrze przyjrzy podpisowi.

Odwróciłam ostatnią kartkę. Zamiast firmowej pieczątki, którą znałam na pamięć, zobaczyłam nazwisko Piotra.

– Ten pan już u mnie nie pracuje. Panią także zwalniam. Dyscyplinarnie!

– Ale panie prezesie, ja…

– Żegnam panią.

Wykręciłam numer Piotra. Długo nie odbierał, a kiedy w końcu usłyszałam jego głos, zapytałam, co się stało.

– Byłem szybszy od ciebie.

– Ale jak to szybszy? Przecież ukradłeś mój projekt, przeze mnie napisany. Ufałam ci, mówiłeś, że razem…

– Razem to my możemy co najwyżej zjeść kolację, chociaż chyba nie miałabyś na to ochoty. Życie to nie bajka, moja droga. Szybsi wygrywają.

– Jak mogłeś, ty… – nie dokończyłam, bo ten łajdak się rozłączył.

– Nic nie może pani zrobić – usłyszałam na drugi dzień od prawnika. – Z dokumentów wynika, że pan Ochocki złożył projekt wcześniej niż pani szef. A oba projekty, choć w detalach, to jednak się różnią. W pani projekcie jest na przykład jeden błąd.

– Widzisz – podsumowała całą sprawę moja przyjaciółka – a mówiłam ci, żebyś była ostrożna.

– I co ja teraz zrobię? Kto mnie zatrudni po dyscyplinarce...?

– Miałabym dla ciebie pewną propozycję – powiedziała. – Ale nie wiem, czy się zgodzisz… To nie jest praca marzeń, w dodatku nie mogę ci jeszcze dać etatu. Może za pół roku…

– Mów.

– Potrzebowałabym, żeby mi napisać taki jeden projekt…

– Jaki?

– Tylko się nie śmiej, dobra? Bo widzisz, są unijne pieniądze na dofinansowanie do hodowli kur.

– Czego?

– No, kur. Zakładamy z Jurkiem ekologiczne gospodarstwo.

– Tu, w mieście?

– Za miastem. I tak pomyślałam, że kurom daleko do twoich zabytków, ale przecież projekty pisze się podobnie. Chyba... To co, wchodzisz w to?

– Cóż, nie mam wyjścia – zaśmiałam się. – Ale pod jednym warunkiem.

– Mówiłam, na razie mogę ci zapłacić tylko za projekt. Ale z czasem…

– Nie o to chodzi. Chcę skorupki.

– Skorupki?! A po co ci one?

Reklama

– Obrzucę nimi pewnego faceta...

Reklama
Reklama
Reklama