Reklama

Mam 29 lat i pracuję w dziale marketingu w średniej wielkości firmie. Nie rzucam się w oczy. Nie jestem typem, który robi wokół siebie szum – po prostu robię swoje. Może właśnie dlatego Jacek, nasz szef, tak chętnie zleca mi najtrudniejsze zadania. Lubi powtarzać, że jestem „jego asem”. A ja… głupia, brałam to za komplement.

Reklama

Nie jestem naiwna. Wiem, że w korporacjach to wszystko gra pozorów. Ale wierzyłam, że jak się starasz, jak dowozisz wyniki, to w końcu ktoś to zauważy. Że może się uda. Może ktoś powie: „Dobra robota, zasługujesz na więcej”. Właśnie to powiedział Jacek, kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy o nowym projekcie – ogromnej kampanii dla naszego flagowego produktu.

– Jeśli to dowieziesz, Anka… zasługujesz na coś więcej. Serio – powiedział, siedząc w swoim biurze, z tym swoim uśmiechem, jakby właśnie przyznawał mi dostęp do ukrytego świata nagród i awansów.

Wierzyłam mu. Miałam wtedy to irracjonalne poczucie, że los wreszcie się do mnie uśmiecha. Że może ta kampania to będzie mój bilet do czegoś więcej. Nie tylko do premii, ale do uznania. Szacunku.

Ale dziś wiem, że byłam tylko pionkiem. Kolejną naiwną, którą można wykorzystać.

Pracowałam od świtu do nocy

– Ty znowu wychodzisz po dziewiętnastej? – Ola spojrzała na mnie z kubkiem kawy w dłoni, opierając się o automat. – Co ty tam właściwie robisz?

Finalizuję plan kampanii, mamy mieć gotowy draft do końca tygodnia. Jacek chce zobaczyć trzy wersje – westchnęłam.

– Trzy? Oszalał? Przecież to nie ministerstwo, tylko projekt dla klienta – pokręciła głową i upiła łyk. – Tylko nie licz na to, że Jacek coś ci da na piśmie. On jest mistrzem słownych obietnic.

Zamilkłam. Wiedziałam, że ma rację, ale serce nie chciało słuchać rozumu. Bo przecież... obiecał. Tak konkretnie. Spojrzał mi prosto w oczy i powiedział to. A przecież nie patrzy się komuś w oczy, jeśli się kłamie, prawda?

Kampania rosła z dnia na dzień. Zajmowałam się wszystkim – od strategii, przez kreacje, po prezentacje dla działu sprzedaży. Zostawałam po godzinach, brałam laptopa do domu, zarywałam weekendy. Kiedyś robiłam kolację i wpadłam na pomysł hasła – rzuciłam wszystko i pisałam je od razu na telefonie, jakby to był moment objawienia.

– Tylko pamiętaj o jednym – powiedziała Ola, zatrzymując mnie w drzwiach kolejnego wieczoru. – Jeśli chcesz coś dostać, to lepiej miej to na mailu. Bo słowa… znikają szybciej niż grafiki z naszej chmury.

Ale ja… ja chciałam wierzyć. Że tym razem będzie inaczej. Że Jacek to nie kolejny typ, który ładnie mówi, a potem nie odbiera telefonu. Przecież widział, jak haruję. Przecież obiecał.

Miałam nadzieję, że dotrzyma słowa

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Mail od działu sprzedaży przyszedł rano – tytuł: „Rekordowy wzrost po kampanii!”. Przez chwilę wpatrywałam się w ekran w kompletnej ciszy. Potem przeczytałam jeszcze raz, a potem... zaczęłam się śmiać. Głośno, głupio, z ulgą.

Wyniki były więcej niż dobre. Były fenomenalne. Sprzedaż wzrosła o ponad 30% w pierwszym tygodniu. Główny klient przesłał gratulacje. Nawet Marek – dyrektor generalny, który zazwyczaj traktował nas jak powietrze – przyszedł do działu i poklepał mnie po ramieniu.

Dobra robota – powiedział krótko. A ja czułam, jak serce bije mi w piersi, jakby miało zaraz eksplodować. „To teraz” – myślałam. – „Teraz będzie ten moment”.

Ale Jacek... nie przyszedł. Nie tego dnia. Ani następnego.

Złapałam go w końcu na korytarzu, kiedy wychodził z jakiegoś spotkania.

– Jacek, masz chwilę?

– Oj Anka, teraz nie bardzo. Wiesz, szef mnie ciąga po tych wszystkich podsumowaniach... – rzucił z uśmiechem, jakbyśmy byli wspólnikami w tajnej misji. – Na razie skupmy się na podsumowaniu projektu, dobra?

– Jasne... – odparłam. Ale coś we mnie się skrzywiło.

Zaczęłam go obserwować. Jego ruchy, sposób, w jaki unikał mojego wzroku. Kiedyś przy kawie potrafił nawijać przez pół godziny. Teraz nagle nie miał dla mnie czasu.

Frustracja we mnie rosła. Przecież nie chciałam fortuny. Chciałam, żeby dotrzymał słowa. Żeby potraktował mnie jak partnera. Jak człowieka. A tymczasem... zaczynałam mieć wrażenie, że właśnie zamykają mi drzwi przed nosem.

Ze wszystkiego się wycofał

Czekałam. Tydzień. Dwa. Trzy. W końcu coś we mnie się przełamało. Bez pukania weszłam do jego gabinetu. Siedział w fotelu, wpatrzony w ekran, jakby właśnie odkrywał tajemnice wszechświata.

– Jacek. Musimy pogadać.

Uniósł wzrok, zaskoczony.

– Jasne, siadaj. Co tam?

Usiadłam. Nie miałam przygotowanej przemowy, ale słowa same zaczęły mi się wylewać z ust.

– Pracowałam nad tym projektem trzy miesiące. Dniami, nocami. Dowiozłam. Kampania przyniosła rekordowy wynik. I nie chodzi mi nawet o to, że nie usłyszałam „dziękuję”. Chodzi o to, że obiecałeś mi premię, awans. Sam to powiedziałeś.

Jacek wyprostował się w fotelu. Jego uśmiech zniknął.

– Anka... Ja cię bardzo cenię, naprawdę. Ale... nie przypominam sobie, żebym cokolwiek obiecywał. Przecież to był twój zakres obowiązków. Robiłaś kampanię, bo to twoja praca.

Poczułam, jak robi mi się gorąco. Ściskałam dłonie, żeby nie zaczęły mi drżeć.

– Naprawdę? Miałeś czelność patrzeć mi w oczy i powiedzieć, że zasługuję na coś więcej. I teraz mówisz, że niczego nie obiecywałeś?

– Jeśli czegoś oczekiwałaś, powinnaś to uzgodnić pisemnie. Taka jest procedura. Nie jesteśmy w przedszkolu, Anka. Biznes to biznes.

Patrzyłam na niego, jakby mówił w obcym języku. Przez chwilę nie mogłam nic powiedzieć.

– Zrobiłam to wszystko, bo ci ufałam – powiedziałam cicho.

– I na tym polega twój błąd – odpowiedział chłodno.

Wyszłam stamtąd z pustką w głowie. Przez korytarz przeszłam jak duch. Nagle wszystko zaczęło się rozpadać. Nie projekt. Nie firma. Tylko moje poczucie wartości.

Dałam się oszukać pięknymi słowami

Siedziałyśmy z Olą w kuchni, wpatrując się w kubki z herbatą, które od dawna zdążyły już wystygnąć. Świetlówka nad nami brzęczała, jakby też miała mnie dość.

– I co? – zapytała w końcu. – Pogadałaś z nim?

Pokiwałam głową. Oczy miałam mokre, ale jeszcze się trzymałam.

– Powiedział, że niczego nie obiecywał. Że to był mój obowiązek. Że… że „biznes to biznes”.

Na tych słowach głos mi się załamał. I wtedy się zaczęło – łzy, które wstrzymywałam przez cały dzień, wreszcie znalazły ujście. Zasłoniłam twarz dłońmi i zaczęłam szlochać. Ola przysunęła się bliżej i objęła mnie ramieniem.

– Ej, spokojnie… ja wiem. Też przez to przechodziłam.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Co?

– Tak. Też mi coś „obiecał”. Rok temu. Dostałam tylko uścisk dłoni i tekst: „wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć” – prychnęła. – I wtedy obiecałam sobie, że nigdy więcej.

– Czemu mi nie powiedziałaś?

– Bo widziałam, że jesteś przekonana, że tym razem będzie inaczej. I… nie chciałam gasić twojego zapału.

W ten wieczór, po pracy, poszłyśmy do mnie. Wino, koc, cisza. Siedziałyśmy na podłodze i analizowały każdą scenę z ostatnich tygodni.

– Nie jestem naiwna – powiedziałam. – Tylko... po prostu wierzyłam, że można być uczciwym.

To nie twoja wina – szepnęła Ola. – Po prostu trafiłaś na kogoś, kto umie żerować na cudzej pasji.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: może pora odejść. Tylko... co jeśli wszędzie jest tak samo?

Tego było już za wiele

Napisałam maila do Marka, dyrektora generalnego naszej filii. Zwięźle, rzeczowo – bez emocji. Poprosiłam o spotkanie w sprawie mojego zaangażowania w projekt i obietnicy, którą złożył mi Jacek. Czekałam dwa dni. W końcu sekretarka zaprosiła mnie na poniedziałek, godzina 13:00.

Weszłam do jego gabinetu jak na egzamin. Marek był uprzejmy, jak zawsze, ale chłodny.

– Aniu, doceniamy twoją pracę. Naprawdę świetnie sobie poradziłaś. Projekt był ważny i dzięki tobie odniósł sukces. Ale…

I wtedy padło to, czego się obawiałam:

– Ale to nie miejsce na emocje. Wiem, że czasem padają różne hasła motywacyjne. Ale jeśli nie ma tego w systemie, nie mogę nic zrobić.

– Hasła motywacyjne? – powtórzyłam. – On mi to obiecał. I to nie było „motywacyjne”. To było konkretne. Po to się poświęciłam.

Marek westchnął, skrzyżował dłonie na biurku.

– Wiem, że to trudne. Ale radzę ci potraktować to jako lekcję. W przyszłości… zawsze proś o wszystko na piśmie. Tak na wszelki wypadek.

– A może właśnie dlatego wszystko tu gnije – powiedziałam cicho, ale wyraźnie. – Bo nikt nie mówi wprost, a lojalność traktuje się jak słabość.

Marek już nic nie odpowiedział. Wiedziałam, że rozmowa dobiegła końca.

Dzień później złożyłam wypowiedzenie. Jacek nawet nie próbował mnie zatrzymać. Ola przytuliła mnie, gdy wychodziłam z biura z kartonem swoich rzeczy.

– Jesteś odważna – powiedziała. – Ja jeszcze nie mam tyle siły.

Ja nie czułam się odważna. Czułam się zmęczona. I… wolna.

Nie dam się wykorzystywać

Ostatniego dnia w pracy spojrzałam jeszcze raz na open space. Na biurko, na którym spędziłam tyle dni i wieczorów. Na ludzi, którzy – jak ja kiedyś – wierzyli, że wystarczy się starać, żeby zostać zauważonym. Ale ja już nie wierzyłam.

Wyszłam na zewnątrz i po raz pierwszy od dawna poczułam, że mogę oddychać pełną piersią. Nie wiedziałam, co dalej. Może nic spektakularnego. Może zwykła praca, gdzieś indziej, z innym szefem. Ale wiedziałam jedno – już nigdy nie dam się nabrać na piękne słowa. Nie chodziło o pieniądze. Chodziło o szacunek. O słowo, które coś znaczy.

Anna, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama