Reklama

Każdego ranka budzik wyrzucał mnie z łóżka o szóstej. Szybka kawa, chleb z pasztetem i do roboty. Na budowie nie ma miejsca na zmęczenie – tu liczą się ręce do pracy. A ja harowałem, jakby od tego zależało moje życie. Może trochę zależało. Dźwigałem worki, układałem cegły, przycinałem deski, wchodziłem na rusztowania – to samo, dzień w dzień. Na koniec roboty plecy bolały tak, że czasem zasypiałem na siedząco, ale kasa była potrzebna. Rachunki same się nie zapłacą, a Ola... Ola to inna historia.

Reklama

Ona zawsze była tą rozsądną: "Tomek, nie wydawaj, Tomek, oszczędzaj, Tomek, myśl o przyszłości". Tak jakby praca na budowie po dziesięć godzin dziennie była tą wymarzoną przyszłością. Ale ja chciałem czegoś więcej.

Mój kumpel Bartek pokazał mi, że można inaczej.

– Stary, ja rzuciłem etat i patrz! Własna firma, dobre zlecenia, wolność! – kusił mnie, a ja mu wierzyłem. Wierzyłem tak mocno, że postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Nawet jeśli miałoby mnie to kosztować więcej, niż się spodziewałem.

Chciałem być szefem i zainwestowałem

Długo myślałem, jak to zrobić. Miałem przed oczami Olę i jej minę, gdyby się dowiedziała. „Zwariowałeś?! To nasze oszczędności na dom!” – pewnie by krzyczała, a ja nawet bym nie próbował się bronić. Może i miała rację, może było w tym szaleństwo, ale ja nie chciałem całe życie tynkować cudzych ścian. Chciałem być szefem, mieć coś swojego, czego nie mógłby mi zabrać żaden kierownik z mordą czerwoną od wrzasku.

Wyszedłem z banku spocony, ale zadowolony. Pieniądze zostały przelane na firmowe konto. Wraz z Bartkiem wynajęliśmy małe biuro – nie wyglądało imponująco, ale na początek było wystarczyło. Kupiliśmy sprzęt, zamówiliśmy ulotki, a ja patrzyłem na to wszystko z ekscytacją, której nie czułem od dawna. Moje nazwisko na pieczątce, mój numer telefonu pod napisem „Profesjonalne remonty i wykończenia wnętrz”. Teraz trzeba było tylko czekać na klientów.

Pierwsze dni były jak spełnienie marzeń. Telefon dzwonił, ludzie pytali o wyceny, pojawiły się pierwsze zlecenia. Odpalałem samochód i jechałem na spotkania, tłumaczyłem klientom, co trzeba zrobić, jaką farbę kupić, ile materiałów zamówić. Czułem się jak prawdziwy biznesmen.

Ale w domu zaczęło się robić gorąco. Ola zauważyła, że coś jest nie tak.

– Matko, gdzie są wszystkie oszczędności? – spytała pewnego wieczoru, siedząc z laptopem przy stole.

Zamarłem. Próbowałem się uśmiechnąć, udawać spokój.

– No… wydałem trochę.

– Trochę? – jej wzrok był zimny jak stal. – Wszystko zniknęło! Co ty zrobiłeś?!

Serce waliło mi jak młot. Wiedziałem, że nie ma sensu kłamać.

– Założyłem firmę – wyrzuciłem z siebie.

Ola przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Jakby próbowała przetrawić te słowa, ale nie mogła.

– Co zrobiłeś?! – krzyknęła. – Za nasze pieniądze? Bez mojej zgody?!

– To inwestycja! – próbowałem ją przekonać. – Ola, ja nie chcę całe życie robić u kogoś. Bartek mi pomógł, mamy biuro, klientów…

– I co, myślisz, że nagle będziesz milionerem?! – przerwała mi. Jej oczy były czerwone od wściekłości. – Bo twój kolega tak powiedział?

– Nie jestem głupi! – uniosłem się. – To się opłaci, zobaczysz!

– A jak się nie opłaci? – jej głos zadrżał. – Co wtedy? Tomek, my mieliśmy plany. Dom, stabilność… Jak ja mam ci ufać, skoro podejmujesz takie decyzje za moimi plecami?!

Nie odpowiedziałem. Nie miałem dobrych argumentów. Tamtej nocy spałem na kanapie. Patrzyłem w sufit i powtarzałem sobie, że to się uda. Musi się udać.

Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo się myliłem.

Problemy zaczęły się piętrzyć

Pierwsze miesiące dawały mi nadzieję, że to była dobra decyzja. Telefony dzwoniły, podpisywaliśmy umowy, klienci byli zadowoleni. Pracowałem jak wół, ale przynajmniej dla siebie. Tylko że im dłużej to trwało, tym częściej coś zaczynało się sypać. Zaczęło się od opóźnień. Sklep budowlany nie dowiózł płytek na czas, hydraulik się nie pojawił, klient narzekał, że wszystko za długo trwa. Potem był problem z płatnościami: „Wie pan, żona w szpitalu, mogę przelać połowę, a resztę za miesiąc” – słyszałem raz po raz. A ja nie miałem jak zapłacić swoim ludziom.

Najgorszy jednak okazał się wspólnik. Człowiek, którego Bartek przedstawił mi jako „sprawdzonego fachowca z doświadczeniem”. Nazywał się Krzysiek i miał ogarniać finanse oraz zaopatrzenie. Wydawał się solidny, miał kontakty, znał rynek. I rzeczywiście, na początku radził sobie świetnie. A potem… zniknął.

Najpierw wyparowała zaliczka od jednego klienta. „Może się pomylił w przelewie” – tłumaczyłem sobie. Potem Krzysiek zaczął unikać telefonów. W końcu poszedłem do biura i znalazłem tam tylko puste kartony po dokumentach.

– Krzysiek nas oszukał – powiedział Bartek ponuro.

Poczułem, jak robi mi się gorąco.

Wróciłem do domu i usiadłem przy stole, nie wiedząc, co powiedzieć Oli. Czułem, jak narasta we mnie panika.

– Powiedz mi prawdę – usłyszałem jej głos. – Jakie mamy długi?

Milczałem.

– Tomek! – krzyknęła.

Podniosłem wzrok.

– Wszystko straciłem – wyszeptałem.

Jej oczy napełniły się łzami.

– Jak mogłeś mi to zrobić…? – szepnęła.

Firma upadła, wpadłem w rozpacz

Próbowałem ratować sytuację. Dzwoniłem do klientów, szukałem nowych zleceń, obiecywałem terminowe realizacje. Ale to było jak próba gaszenia pożaru kubkiem wody. Pieniądze wyparowały, długi rosły, a telefony przestały dzwonić.

Któregoś dnia pojechałem na budowę, ale na miejscu czekał na mnie wkurzony klient.

– Panie, gdzie są materiały?! – krzyczał. – Zapłaciłem zaliczkę i co? Nic nie ma!

Nie miałem odpowiedzi. Krzysiek zniknął razem z kasą, a ja zostałem z pustymi obietnicami.

– Oddasz mi te pieniądze albo zgłaszam sprawę do sądu! – zagroził.

Wróciłem do biura, ale nawet nie miałem siły otworzyć drzwi. Oparłem się o ścianę i zacisnąłem powieki. Wiedziałem, że to koniec.

W domu Ola czekała na mnie w milczeniu.

– I co? – zapytała chłodno.

Nie miałem siły kłamać.

– Nic. To koniec.

Patrzyła na mnie długo, a potem wstała.

– Możemy stracić dom, wiesz o tym? – powiedziała drżącym głosem.

Nie odpowiedziałem.

Patrząc na nią, zrozumiałem, że to nie pieniądze były moją największą stratą.

Komornik mnie ścigał

Pismo od komornika przyszło w poniedziałek rano. Patrzyłem na nie, jakby mogło samo się spalić w moich rękach. Ola nawet nie zapytała, co tam jest – chyba wiedziała. Nie odwróciła się do mnie. Wstała, wzięła płaszcz i wyszła. Nie zapytałem dokąd. Nie było już firmy, nie było oszczędności, nie było nawet wiary, że jakoś to odkręcę. Jedno było pewne – musiałem wrócić na budowę.

Zadzwoniłem do starego kierownika.

– Tomek, nie spodziewałem się, że do mnie wrócisz – mruknął. – Ale dobra, jest robota. Stawka jak kiedyś, może odpracujesz swoje marzenia.

Zacisnąłem zęby i powiedziałem:

– Będę jutro.

Praca na budowie bolała bardziej niż kiedykolwiek. Nie tylko fizycznie – dłonie przyzwyczajone do innej roboty znów zaciskały się na łopacie, a plecy paliły od dźwigania worków. Bolało mnie też to, że wróciłem do punktu wyjścia, ale z dodatkowym bagażem – długami i rozpadającym się małżeństwem.

Ola prawie się do mnie nie odzywała. Wciąż mieszkała w naszym mieszkaniu, ale była jak duch. Wracała późno, jadła w milczeniu, a potem zamykała się w sypialni. Ja spałem na kanapie.

Pewnego wieczoru, gdy znów wróciłem zmęczony i brudny, zastałem ją przy stole. Miała przed sobą walizkę.

– Wyjeżdżam do matki – powiedziała.

Usiadłem ciężko na krześle.

– Na długo?

Ola wzruszyła ramionami.

– Nie wiem.

Czy mogłem to naprawić?

Mieszkanie było puste. Nawet powietrze wydawało się cięższe bez Oli. Przeszedłem się po pokoju, dotykając rzeczy, które jeszcze pachniały jej perfumami. Nie wzięła wszystkiego – na wieszaku wciąż wisiał jej płaszcz, w łazience stała szczoteczka. Jakby sama nie była pewna, czy to koniec.

Na budowie pracowałem jak maszyna. Dni mijały, a ja dźwigałem, tynkowałem, układałem kafle. Ktoś rzucił: „To ten, co chciał być biznesmenem”, ale nie odpowiedziałem. Nie miałem już siły się bronić.

Po dwóch tygodniach wróciłem do pustego mieszkania i znalazłem kopertę na stole. Od Oli. "Tomek, nie wiem, co dalej. Chciałam cię nienawidzić, ale nie umiem. Może potrzebuję czasu. Może potrzebujemy. Nie dzwoń. Jeśli będę gotowa – sama się odezwę."

Zgniotłem list w dłoni. Powinienem czuć ulgę, że nie zamknęła drzwi na zawsze. Ale czułem tylko pustkę. Usiadłem na kanapie i spojrzałem na stare ogłoszenia firm remontowych. Kiedyś było tam moje nazwisko. Teraz zostało tylko zmęczenie.

Czy da się to naprawić? Nie wiedziałem. Ale po raz pierwszy od miesięcy miałem ochotę spróbować.

Reklama

Tomek, 35 lat

Reklama
Reklama
Reklama