Reklama

Wszyscy potrzebowaliśmy odpoczynku. Dzieciaki nudziły się w mieście niczym mopsy. Wyjścia do pobliskiego parku, na plac zabaw, lody czy rower już dawno przestały być atrakcją. Ja czułam się jak w kieracie. Ogarnianie na co dzień pracy zdalnej, dwójki rozbrykanych maluchów i całego domu to nie lada wyzwanie. Mąż również ostatnio miał ciężki okres. Jego firma przechodziła właśnie poważne zmiany, a dyrektor wyciskał z pracowników wszystko, żeby tylko osiągnąć wyniki, którymi mógłby pochwalić się przed centralą.

Reklama

Byliśmy wykończeni

– Jeszcze chwila i chyba zwariuję – sapnęłam, wieczorem, gdy wreszcie udało się nam odpalić z Marcinem nowy odcinek serialu.

Było już po dwunastej, a ja dopiero przed chwilą skończyłam prasować i składać wczorajsze pranie. Musieliśmy coś z tym zrobić, bo zwyczajnie dalej nie dało się tak żyć. Człowiek potrzebuje jednak od życia czegoś więcej niż tylko ciągłego odhaczania domowych i zawodowych obowiązków.

– Każdemu należy się chwila przyjemności, żeby naładować akumulatory. Długo już nie wyrobisz na pełnych obrotach – powiedziała któregoś dnia Kalina, moja siostra, która wpadła na chwilę pożyczyć walizkę. Właśnie wybierali się z Hubertem na romantyczne wakacje do Włoch.

– Wiem – byłam wkurzona, że tłumaczy mi oczywistości. – Tylko niby jak mam odpocząć, skoro wcale nie zanosi się na urlop?

Kalina tylko pokręciła głową, dopiła kawę, którą jej zaparzyłam i pobiegła do swojego świata niezależnej singielki. Tego, w którym było mnóstwo czasu na podróże i świetną zabawę. A może tylko mi się tak wydawało? Może, jak to mówi stare przysłowie, „trawa u sąsiada zawsze jest bardziej zielona”, a i u mojej siostry nie było tak różowo jak to wyglądało z zewnątrz?

Marzyliśmy o wakacjach

Los jednak wysłuchał moich próśb, bo ledwie minęły trzy dni, gdy Marcin wrócił z pracy cały w skowronkach.

– Wyniki są super, centrala zadowolona – powiedział na jednym tchu.

– To coś zmienia?

– Ano zmienia, zmienia – po minie męża poznałam, że ma mi jeszcze coś do powiedzenia.

Coś o wiele ważniejszego niż rosnące słupki sprzedaży w jego firmie. I co się okazało? Otóż Marcin dostał naprawdę fajną premię i do tego propozycję urlopu.

– A u ciebie jak z urlopem? Możesz teraz wziąć wolne? – uśmiechnął się zawadiacko, a ja już wiedziałam, że coś kombinuje.

I tak zaplanowaliśmy tygodniowy wyjazd do Łeby. Może dla kogoś polskie morze to nic szałowego, ale dla nas miała to być okazja na fajny rodzinny wypoczynek. Ostatnio krucho było u nas z kasą, bo rata kredytu i rachunki znacznie nam wzrosły. Do tego robiliśmy remont łazienki, a samochód i lodówka posypały się w tym samym czasie. Jednak ta premia Marcina pozwalała nam zaszaleć.

Ucieszyłam się

Miałam dość codziennego sprzątania, gotowania i ogarniania domu, dlatego żadne domki czy kwatery prywatne nie wchodziły w grę. Wybraliśmy elegancki hotel, żeby poczuć odrobinę luksusu.

– Należy się nam za ten cały ostatni cyrk – śmiał się Marcin. – Wyobraź sobie tylko: my, basen, leżaki i drinki. Za takie luksusy naprawdę warto zapłacić jak za zboże – mrugnął do mnie.

– O, tak. I żadnego gotowania. Pyszne śniadanka w formie szwedzkiego bufetu i obiadokolacje ugotowane przez kogoś innego. Dla mnie to bajka – wczułam się w klimat.

Na zdjęciach wszystko wyglądało znakomicie. Pięknie urządzony apartament z sypialnią dla nas i dzieciaków, do tego basen, siłownia, jacuzzi, oferta masaży i zabiegów spa. No i mnóstwo ciekawych zajęć dla dzieci.

Zapowiadało się cudownie. Hotel w Łebie miał wszystko, czego potrzebowaliśmy po nerwach ostatnich miesięcy i domowej nudzie. Już widziałam siebie, czytającą zaległe książki na leżaku przy hotelowym basenie, opalającą się na plaży i kąpiącą w morzu.

Zapowiadało się wspaniale

Nie bez bólu przelaliśmy zaliczkę na konto hotelu. Ponad trzy tysiące za sześć nocy. Ale przecież wakacje są raz w roku. Nam należy się odpoczynek, a dzieci dorastają tak szybko. Takie rodzinne chwile pozwalają budować wspomnienia z dzieciństwa.

Na miejsce dojechaliśmy przed siedemnastą. Już z daleka coś mi nie pasowało. Hotel wyglądał inaczej niż na zdjęciach w internecie. Zamiast szklanych balustrad i białych leżaków był brązowy budynek rodem z PRL-u. „I to ma być klasa premium?” – przemknęło mi przez myśl, a Marcin, jakby czytając w mojej głowie, rzucił:

– Może tylko przód jest taki zaniedbany?

Ale w środku też wyglądało inaczej niż się spodziewaliśmy. Młoda recepcjonistka wręczyła nam klucze.

– Czy pokój ma balkon? Tak jak napisaliśmy w rezerwacji? – spytałam.

– Nie, mamy awarię w tej części. Ale ten drugi też jest komfortowy.

Nie mogłam uwierzyć

Pokój pachniał wilgocią albo starym mopem. Nie był to zapach luksusu.

– Mamo, tam jest pająk! – wrzasnęła Lenka.

– Kochanie, to nie pająk – starałam się ją uspokoić, ale już ciszej, tuż pod nosem, dodałam: – To jest jego starszy brat.

Poduszki były jak płaskie naleśniki, a łazienka miała kran, który niemalże krzyczał przy każdym dotyku.

– Może chociaż basen będzie super – westchnął mąż, próbując włączyć telewizor. Bez skutku. Niby był płaski, duży i nowoczesny, ale wyraźnie coś było z nim nie tak.

Zeszliśmy do strefy wellness. Jeszcze się łudziłam, że chociaż tam będzie dokładnie tak, jak w katalogu. Ale oczywiście nie było. Pani z obsługi podrapała się po głowie.

– Basen jest zamknięty do odwołania. Stało się coś z pompą i czekamy na serwis. Sauna też jest nieczynna. Ale możecie państwo usiąść sobie w strefie relaksu – dodała, jakby to miało nam wynagrodzić wszystkie niedogodności tego miejsca.

Byłam zawiedziona

Ową strefą relaksu była mała kanciapa z dwiema plastikowymi leżankami i dużą rośliną w doniczce. „No, taką strefę relaksu to ja mogłabym urządzić sobie na własnym balkonie” – pomyślałam ze złością. Dzieci zaczęły płakać, ja miałam ochotę zrobić dokładnie to samo.

Jakoś przetrwaliśmy pierwszą noc. Rano zeszliśmy na śniadanie. Miało być bogato, lokalnie i domowo. A było… No cóż, kajzerki z marketu, powidła, ser żółty w plastrach i jajka ugotowane na twardo. Dzieci spojrzały na mnie z wyrzutem, mąż wyciągnął paczkę kabanosów z plecaka. Wtedy do stołu obok podeszła starsza pani i szepnęła konspiracyjnie:

– Oni mają świetne zdjęcia w internecie, co?

Pokiwałam głową. Tak, najpewniej jeszcze z czasów poprzedniego ustroju, gdy podejmowano tutaj partyjnych dygnitarzy.

Wieczorem, po kolejnej kąpieli w ledwo letniej wodzie, dzieci pokłóciły się o to, kto śpi na mniej dziurawym łóżku. Z sufitu wyleciał duży komar, wyglądający jak skrzyżowanie owada z nietoperzem. Zeszłam do recepcji. Łzy napłynęły mi do oczu.

– Proszę pani, ja wiem, że nie ma pani wpływu na wszystko, ale ja nie mogę spędzić tu ani jednej nocy więcej. Proszę o zwrot pieniędzy za pozostałe dni i zaraz wyjeżdżamy.

– Przykro mi, ale nie mamy takiego obowiązku – odparła bez emocji recepcjonistka. – W internecie było napisane, że elementy oferty mogą się różnić.

Chcieliśmy wyjechać

Ostatecznie skróciliśmy pobyt do dwóch nocy. Znaleźliśmy mały pensjonacik na obrzeżach Łeby. Czysty i prowadzony przez miłą panią, która robiła najlepsze racuchy z jabłkami, jakie w życiu jedliśmy.

– To jak, wracacie tu za rok? – zapytała, gdy się żegnaliśmy.

– Jeśli tylko nie znajdę „lepszej” oferty w internecie – zaśmiałam się przez łzy.

Czy to był dla nas koniec świata? Nie. Czy dzieci przeżyły? Tak. I mają teraz opowieści, które będą powtarzać latami. Ale nauczyłam się, że raj nad Bałtykiem może być fikcją stworzoną w Photoshopie. I już nigdy nie zarezerwuję hotelu bez przeczytania opinii. I to nie tylko tych sponsorowanych i zamieszczonych na jego własnej stronie.

Mariola, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama