Reklama

Czy naprawdę musi dojść do jakiejś tragedii, żeby ludzie przestali zachowywać się jak niedojrzali gówniarze? Mam nadzieję, że nie…

Reklama

Anka już od dłuższego czasu namawiała mnie, żebyśmy wyszli razem do znajomych.

– Nic, tylko byś siedział w pracy, a po pracy w warsztacie – narzekała. – Ty sobie przynajmniej do ludzi wyjdziesz, porozmawiasz, a ja co? Cały dzień czekam, aż dzieci ze szkoły wrócą, bo tak to nawet nie mam do kogo gęby otworzyć!

Cóż, trochę racji miała… Nasza najmłodsza pociecha miała dopiero sześć miesięcy, no to z nią sobie Anka raczej porozmawiać nie mogła… A moja żona jest bardzo żywiołowa, towarzyska, nic więc dziwnego, że takie przymusowe siedzenie w domu dawało się jej we znaki. Szczególnie, że po odchowaniu starszych dzieciaków wróciła do pracy w salonie fryzjerskim w pobliskim miasteczku, a tam, wiadomo, jak było: cały dzień klientki, znajome, gadka szmatka, to się czegoś dowiedziała, to się z kimś pośmiała… No a teraz w domu zaczęła fiksować.

Nie mamy bliskich sąsiadów, zresztą u nikogo z maleńkim dzieckiem nie będzie przesiadywała godzinami. Do miasta też się nie miała jak wybrać, bo autem do pracy dojeżdżałem ja, a autobusem się tłuc, czekać na mrozie, czy w ogóle przyjedzie i to w dodatku z dzieckiem na ręku… Do mnie miała pretensje, że jej nie opowiadam, co się dzieje w świecie, ale skąd ja miałbym to wiedzieć? Na hali cały dzień pracują maszyny, to się przecież z chłopakami nie będziemy przekrzykiwać, a na przerwie każdy zabiera się za jedzenie, nie wymieniamy się ploteczkami. Po pracy faktycznie sporo czasu spędzam w warsztacie, ale co ja zrobię, że stolarka to moje hobby, a do tego opłacalne.

Zobacz także

Musiałem jednak przyznać Ance, że w domu to można kota z nudów dostać i rozumiałem, że biedula chciała się gdzieś wyrwać. Ale ja tak strasznie nie lubiłem tych całych imprez, gdzie się tylko siedzi przy stole, je, pije, plotkuje o nieobecnych… W końcu jednak dałem się namówić Ance na małą prywatkę u naszych znajomych. To było akurat w walentynki, w imieniny gospodarza. Już kiedy się szykowaliśmy, czułem, jak krew we mnie buzuje, bo Anka kazała mi włożyć marynarkę, chociaż doskonale wiedziała, że nie cierpię takiego stroju!

– Wszyscy będą wyglądać elegancko – przekonywała mnie. – Nie możesz odstawać od towarzystwa.

Zamiast dziękować, to się jeszcze obrazili!

Chcąc, nie chcąc, skoro już powiedziało się A… Pocieszył mnie trochę tylko widok zastawionego stołu, z koreczkami, sałatkami, mnóstwem ciast. Mniam! I do tego jeszcze ogromny wybór win! Waldek znał się na rzeczy, nawet jeździł do Francji na zbiory winogron i sporo się tam dowiedział. Zawsze umiał dobrać odpowiednie trunki. Na szczęście Anka jeszcze karmiła naszą małą, więc odpadał przynajmniej problem, które z nas będzie kierowcą. Chociaż zrobiło mi się jej trochę żal z tego powodu... W końcu to impreza.

Anka nie wyglądała jednak na zmartwioną, siedziała z koleżankami i plotkowały, aż furczało. Jakby ktoś kobietę podmienił! Uśmiechnięta, zadowolona z życia, roześmiana… Ja też się najadłem za wszystkie czasy, bo wiadomo, w domu się gotowało głównie pod dzieci, a to warzywa, a to jakieś kluski czy kasze. A człowiek, od czasu do czasu, potrzebuje coś konkretnego na ruszt wrzucić!

Przed północą zaczęliśmy się zbierać do domu, bo teściowa została z dzieciakami, a ona najchętniej chodziłaby spać z kurami. Nie tylko my zresztą wychodziliśmy, bo jeszcze kilkoro gości, którzy też mieli małe dzieci, zaczęło opuszczać imprezę. Wychodził także mój daleki kuzyn, Marek. On chyba popił jeszcze więcej niż ja, bo ledwo trzymał się na nogach.

– Nie wiedziałem, Ula, że masz prawo jazdy – zagaiłem do jego żony. – Marek chyba zadowolony, że nie musi prowadzić?

– A gdzie tam! – roześmiała się. – Ja się za kierownicę nie nadaję! Zresztą Marek powtarza, że żadna baba nie powinna prowadzić samochodu… A już na pewno nie pozwoliłby tknąć mi swojego ukochanego auta!

– To kto po was przyjedzie? – zapytałem z pewną podejrzliwością, bo Marek zaczynał kombinować coś przy drzwiach od strony kierowcy.

– Taa, jeszcze kogoś o łaskę będę prosił! – parsknął lekceważąco. – Sam pojadę!

– Chyba żartujesz! – wykrzyknąłem z niedowierzaniem. – Przecież ledwo się na nogach trzymasz, do nieszczęścia chcesz doprowadzić?!

– Jakiego znowu nieszczęścia? – wybełkotał. – Drogę znam jak własną kieszeń, całe życie nią jeżdżę, mógłbym z zamkniętymi oczami prowadzić.

– A jak ci jakaś sarna wyskoczy? – tłumaczyłem mu jak dziecku, bo w naszej zalesionej okolicy dosyć często się to zdarza i niejeden kierowca wylądował już w rowie czy ze zbitą szybą. – Przecież wiesz, że pijany nie zdążysz zareagować, i nieszczęście gotowe! Jeszcze Ulę na sumieniu chcesz mieć?

– Weź, mu daj spokój – skrzywiła się tylko Ula. – Nie pierwszy raz prowadzi w takim stanie i nic się nigdy nie stało… Nie będziemy przecież tutaj stać i marznąć.

Nie mogłem na to pozwolić! Na szczęście Marek był tak zamroczony, że nie mógł trafić kluczykami do stacyjki, więc bez problemu przechyliłem się przez siedzenie pasażera i wyrwałem mu je.

– Co się wygłupiasz?! – zdenerwował się na mnie. – Oddawaj kluczyki! Albo w ryja dostaniesz!

– Ja was odwiozę do domu – zaoferowała się Anka. – To przecież niedaleko, a jutro podskoczycie do Waldka po auto.

– No właśnie, niedaleko – Urszula obdarzyła mnie nieprzychylnym spojrzeniem. – To co takie cyrki odstawiasz, jakbyśmy co najmniej do Warszawy mieli jechać?!

Ręce mi opadły. Pijak – wiadomo, że nie rozumie, co się do niego mówi. Ale kobieta, matka trójki dzieci? Chciała się narażać? Żeby jeszcze Marek był jakiś raptus, żebym wiedział, że będzie się na niej wyżywał, jeśli go nie poprze… Ale każdy wiedział, że siedzi u Ulki pod pantoflem.

– Oddawaj kluczyki albo wezwę policję – bełkotał Marek, co było nawet dosyć zabawne, bo przedstawiciele prawa na pewno by się ucieszyli, gdyby usłyszeli, że w takim stanie chce prowadzić.

Ponieważ nie reagowałem, Marek wylazł z auta i na własną rękę chciał mi zabrać kluczyki, ale ledwo stał na nogach, więc kiedy próbował się zamachnąć, żeby mnie uderzyć, to przewrócił się na ziemię. Chwyciłem go i zataszczyłem do mojego auta. Anka wsiadła za kierownicę, a w końcu z wielką łaską dosiadła się i Ulka. Pod domem jeszcze pomogłem jej zataszczyć Marka do domu, ale nie usłyszałem za to nawet marnego „dziękuję”.

Pomyliłem się co do niego

Następnego dnia przyjechali do nas we dwoje autem, pożyczonym chyba od syna. Miałem pewne wątpliwości co do tego, czy Markowi udało już się wytrzeźwieć na tyle, żeby mógł wsiąść za kierownicę, ale trzymałem już język za zębami. Jeśli jednak liczyłem na to, że wytłumaczy jakoś swoje zachowanie albo przynajmniej podziękuje, że zabroniłem mu popełnić błąd, to się grubo pomyliłem. Nawet nie wysiadł z auta! To Ula weszła do domu.

– Mógłbyś już oddać kluczyki do naszego auta? – podkreśliła, jakbym co najmniej próbował jej go ukraść. – Chyba że Marek ma dmuchać w balonik, żeby cię przekonać, że może już prowadzić!

Reklama

Oddałem jej bez słowa kluczyki. Ale nie mam nadziei, że czegoś ją ta sytuacja nauczyła. To ja wyszedłem na tego złego. Mimo wszystko wiem, że postąpiłem dobrze.

Reklama
Reklama
Reklama