Reklama

Mieszkam w dużym mieście, jestem po trzydziestce i... utknęłam. Praca w korporacji, której nie znoszę, długie dojazdy i samotne wieczory z pilotem w ręku, bo na randkach z aplikacji tracę już nadzieję. Mężczyźni, którzy mają „dystans do siebie” i „szukają tylko pozytywnych wibracji”, okazują się zazwyczaj albo nieogarnięci, albo żonaci. Albo jedno i drugie.

Moja codzienność to nieustanny szum – maili, deadline’ów, drobnych pretensji i wiecznego udawania, że wszystko ogarniam. Kiedy więc przyjaciółka rzuciła pomysł, żebym rzuciła wszystko i pojechała w góry, zgodziłam się, zanim zdążyłam pomyśleć. Zarezerwowałam tydzień w małym pensjonacie i – chyba z nudów – zapisałam się na lekcje snowboardu. Nigdy wcześniej nie stałam na desce, ale pomyślałam: a co mi tam, spróbuję czegoś nowego.

Już pierwszego dnia go zauważyłam. Bartek. Instruktor. Opalony, pewny siebie, śmiał się głośno, miał ten bezczelny, ale magnetyczny uśmiech. Wszyscy patrzyli na niego z fascynacją – niektórzy z zazdrością, inni z pożądaniem. Ale to mnie najczęściej zagadywał. Mnie poprawiał pozycję, ze mną żartował, kiedy inni się wywracali. Wieczorem w pokoju mówiłam sama do siebie, prawie szeptem, jakby ktoś miał usłyszeć:

– Serio, Marta? Lecisz na niego?

Ale mimo tego głosu rozsądku, czułam się... inna. Lżejsza. Znowu kobieca. Przez chwilę znów ktoś na mnie patrzył z tym błyskiem w oku. I wcale nie czułam się z tym głupio. Czułam się... żywa.

Chciałam, żeby ten dzień się nie kończył

Zaczęło się niewinnie. Było zimno. Wypożyczyłam deskę, dostałam numer grupy i po raz pierwszy stanęłam na śniegu w butach, które ledwo dawały się zgiąć. Wokół mnie inni kursanci – trochę dzieciaków, kilku facetów w moim wieku, pary, które wyglądały na szczęśliwe. Z zazdrością patrzyłam na dziewczynę, która tuliła się do chłopaka. A ja co? Sama, z czerwonym nosem i obawą, że zaraz coś sobie zwichnę.

Bartek pojawił się punktualnie. Przywitał się luźno, jakbyśmy wszyscy byli jego kumplami. Rozdzielił grupę, powiedział parę żartów, które rozbawiły połowę ludzi, a mnie bardziej zdziwiły, że ktoś może mieć tak wyluzowaną energię o ósmej rano. Podszedł do mnie, poprawił wiązanie, pochylił się nisko i rzucił:

– A ty łapiesz wszystko za szybko. Może masz talent. A może świetnego nauczyciela?

Uśmiechnęłam się i odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić:

– A może po prostu dobrze mi się uczy przy kimś, kto patrzy na mnie tak, jak ty.

Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę. Nic nie powiedział, tylko uniósł lekko brwi i zaśmiał się cicho. Potem odsunął się i ruszył do kolejnego kursanta, a ja poczułam się, jakbym coś przestawiła w tej scenie – jakbyśmy nie byli już tylko instruktorem i kursantką.

Przy wyciągu staliśmy obok siebie. Zimne metalowe krzesełko, dłoń, którą podał mi, żeby pomóc wsiąść, i jego spojrzenie, gdy opowiadałam, że pracuję w mieście i mam tydzień wolnego. Nie mówiłam za dużo. On też nie. Ale to, jak mnie słuchał, wystarczyło. Gdy zjeżdżałam po raz pierwszy i on szedł obok, gotowy mnie łapać, poczułam, że jeśli się przewrócę, to raczej specjalnie.

Pomagał mi przy butach, coś poprawił przy wiązaniu, położył dłoń na moich plecach, mówiąc: „Spokojnie, masz dobrą pozycję”. Przez sekundę nie wiedziałam, czy chodzi mu o technikę jazdy, czy o to, gdzie teraz jestem – sama w górach, z obcym mężczyzną, który patrzy na mnie z jakimś rodzajem zainteresowania, którego już dawno nie czułam.

I kiedy wieczorem wróciłam do pensjonatu, wcale nie byłam dumna z tego, że udało mi się przejechać dwadzieścia metrów bez upadku. Nie. Myślałam tylko o jego spojrzeniu, o dłoni na moich plecach i o tym, jak bardzo chciałabym, żeby ten dzień się nie kończył.

Wiadomość od Bartka

Po całym dniu jazdy byłam wykończona, ale to było to dobre zmęczenie. Takie, które czułam w mięśniach, ale które w głowie robiło miejsce na coś innego. Nie było tam już tyle hałasu, jak zwykle. Tego dnia nie sprawdzałam maila, nie odpisywałam nikomu. Zamiast tego siedziałam na łóżku, z mokrymi włosami po prysznicu, gdy przyszła wiadomość od Bartka. Krótka, bez żadnego zbędnego wstępu. „Masz siłę na coś mocniejszego?”

Nie myślałam długo. Odpisałam tylko: „Pewnie. Gdzie?” Spotkaliśmy się na parkingu przed pensjonatem. Miał na sobie bluzę, której kaptur zakrywał połowę twarzy, ale rozpoznałam go od razu. Uśmiechnął się, kiwnął głową w stronę swojego auta i bez słowa otworzył mi drzwi. W drodze nie włączył radia. Mówił coś o tym, że zwykle nie zaprasza kursantów, że to niby nieprofesjonalne, ale śmiał się przy tym i patrzył na mnie kątem oka. Ja też się śmiałam, choć gdzieś w środku miałam ten znajomy głos rozsądku, który powtarzał, że to głupie, że przecież nie po to tu przyjechałam. Tylko że nie potrafiłam go słuchać. Nie chciałam.

Zanim zdążyłam odpiąć pas, pochylił się w moją stronę. Nie zapytał. Nie czekał. Po prostu mnie pocałował. Zaskakująco pewnie, a jednocześnie spokojnie, jakby wiedział, że tak właśnie trzeba. Odpowiedziałam od razu, nawet się nie zawahałam.

– Wiesz, że na to czekałem od wczoraj – powiedział, dotykając mojego policzka.

– A ja nawet nie udaję, że jestem zaskoczona – szepnęłam i znowu się pocałowaliśmy, tym razem dłużej, bardziej zachłannie.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy zdecydowaliśmy, że nie jedziemy do baru. Po prostu pojechaliśmy dalej, w milczeniu, aż dojechaliśmy do jakiegoś drewnianego domu na uboczu. Zasłony były zaciągnięte, światło ciepłe, ciche.

Zostałam na noc. Bez oporów. Bez pytań. Kiedy kładłam się obok niego, czułam się, jakbym nagle przestała być tą samą osobą, która jeszcze tydzień temu pisała raporty i udawała, że wszystko w porządku. Byłam ciepłem jego dłoni i tym napięciem, które jeszcze nie opadło.

Co ja sobie wyobrażam?

Drugą noc spędziłam u niego bez planu. Po prostu tak wyszło. Dzień na stoku zleciał szybko, śmialiśmy się, trochę wygłupialiśmy, a wieczorem znowu nie chciałam wracać do zimnego pensjonatu, w którym nikogo nie znałam. Znów jego auto, jego dłonie na kierownicy, ciepło, którego szukałam od dawna.

Rano obudziłam się wcześnie, nie ruszałam się przez kilka minut. Leżałam, patrząc na niego – spał na brzuchu, z ramieniem przerzuconym przez mój brzuch. W świetle poranka wyglądał łagodniej. Albo może to ja czułam się starsza niż zwykle. I nagle przyszła myśl, której nie chciałam mieć. To nie miało sensu. To było zbyt intensywne, zbyt szybkie. Co ja sobie wyobrażam? Że wrócę do miasta z historią do opowiadania na spotkaniach z koleżankami? Że może on też czegoś szuka? Nagle zrobiło mi się zimno.

Leżałam cicho, próbując poskładać myśli. Może to tylko flirt. Przygoda. Tylko dlaczego budził się obok mnie tak, jakby robił to już setki razy? Czemu znał te wszystkie gesty, które sprawiały, że czułam się spokojna? Może właśnie dlatego.

– A robisz jutro? – zapytałam cicho, gdy już się przeciągał i szukał ręką telefonu.

Odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Ten jego uśmiech, który wszystko rozbrajał.

– Nie pytaj. Jutro mam kolejną grupę. Ty jesteś z dzisiejszej.

Uderzyło mnie to mocniej, niż powinno. Może dlatego, że powiedział to z taką lekkością. Jakby nie miał złych intencji, tylko mówił prawdę. I właśnie to było najgorsze – że mówił ją bez mrugnięcia okiem. Nie odpowiedziałam. Skinęłam głową, odwróciłam się plecami, udając, że szukam czegoś w torbie. Nie spojrzał już na mnie, tylko wstał i poszedł zrobić kawę.

Tamta chwila przy stole – on, z kubkiem, który trzymał obiema dłońmi, i ja, z oczami spuszczonymi na blat – była cichsza niż cała noc. Wiedziałam, że już się skończyło. A jednak siedziałam tam, jakby jeszcze dało się to zatrzymać.

Jutro będzie inna...

Wracałam do pensjonatu pieszo, mimo że Bartek proponował, że mnie podrzuci. Powiedziałam, że chcę się przejść, choć tak naprawdę nie chciałam już z nim dzielić ani jednej minuty. W nogach czułam ból, który wcale nie był fizyczny. Szłam powoli, co jakiś czas zerkając na swoje rękawiczki, jakby w nich miała się kryć odpowiedź na pytanie, co właściwie się wydarzyło.

W pokoju usiadłam na łóżku i przez chwilę tylko siedziałam, nieruchomo, z kurtką jeszcze na ramionach. Czułam się dziwnie lekka, jakby coś ze mnie wyciekło, jakby to, co było wczoraj wieczorem, wydarzyło się komuś innemu. Nie płakałam, bo to nie był ten rodzaj smutku. To było coś cichszego. Pustka, której się nie spodziewałam, bo przecież wiedziałam, że to nie potrwa.

Cały dzień spędziłam bez celu. Poszłam na spacer po okolicy, zajrzałam do sklepu. Patrzyłam na zachód słońca, który z każdą minutą tracił kolor, aż wszystko stawało się chłodnym granatem.

Mówiłam wtedy do siebie, cicho, prawie bezgłośnie:

– I co teraz? Miał rację. Jestem z dzisiejszej. Jutro już inna. Ale przez chwilę... czułam się prawdziwa.

Nie chciałam zapomnieć. Wbrew wszystkiemu, chciałam to pamiętać. Nie dlatego, że było pięknie, ale dlatego, że przez krótką chwilę nie byłam tą samą Martą, która wiecznie wszystko analizuje i nie pozwala sobie na spontaniczność. Wieczorem spojrzałam w lustro. Widziałam w nim kobietę, która wiedziała, że to się tak skończy, a mimo to pozwoliła sobie uwierzyć. Nie w niego. W to, jak się przy nim czuła.

Chciałam go jeszcze raz zobaczyć

Ostatniego dnia postanowiłam wyjść wcześniej. Nie chciałam już stać z grupą, w której ktoś inny będzie teraz śmiał się z jego żartów. Mimo to coś mnie ciągnęło na stok. Chciałam go jeszcze raz zobaczyć. Nie, żeby coś mu powiedzieć. Po prostu... zobaczyć.

Stałam z boku, przy drzewach, w kurtce zapiętej pod samą szyję, z dłońmi w kieszeniach. Był tam. Uśmiechnięty, pewny siebie, jak zawsze. Miał na sobie tę samą bluzę, a jego gesty były te same – lekkie dotknięcie ramienia nowej kursantki, szybkie poprawienie ustawienia nóg, komentarz wypowiedziany z uśmiechem. Patrzyłam, jak kiwa głową, jak się pochyla, jak jej pomaga zapiąć buty. Ona się zaśmiała i uniosła wzrok. I już wiedziałam. Robił to nie po raz pierwszy. I nie ostatni.

Zazdrość przyszła nagle, bez zapowiedzi. Ale równie szybko ustąpiła. Zastąpiło ją coś w rodzaju rozbawienia. Przez chwilę poczułam się, jakbym znów była dzieckiem, które uwierzyło, że jest wyjątkowe tylko dlatego, że ktoś powiedział mu coś miłego. Odwróciłam się i zaczęłam schodzić powoli. Po drodze mijałam innych – grupy, dzieciaki, pary, samotnych narciarzy. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. I dobrze. Nie potrzebowałam już niczyjego spojrzenia.

W drodze powrotnej nie słuchałam muzyki, nie patrzyłam w telefon. Siedziałam cicho, z twarzą przy szybie autobusu, obserwując krajobraz, który coraz bardziej przypominał miasto. Z każdą minutą czułam się bardziej sobą. Tą starą wersją siebie. Ale coś się we mnie zmieniło. Niewiele. Tyle, że nie mogłam już udawać, że nie chcę nic więcej od życia. Może o to właśnie chodzi w takich krótkich historiach. Są jak zjazd ze stoku – zanim się obejrzysz, jesteś na dole.

Marta, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama