Reklama

Pamiętam doskonale pewną rozmowę z koleżankami. Studiowałyśmy marketing i zarządzanie – bardzo modny wówczas kierunek. A rozmawiałyśmy o przyszłości. Większość z moich znajomych opowiadała głównie o tym, że niedługo wyjdzie za mąż i będzie mieć dzieci. Nie mogłam tego zrozumieć. Wszystkie dużo się uczyłyśmy, świetnie zdawałyśmy egzaminy, a one zamiast mówić o karierze, myślały o dzieciach. Zirytowana powiedziałam, że bycie matką Polką to nie dla mnie. Chciałam pracować w dużej firmie, podejmować ważne decyzje, znaczyć coś w świecie biznesu. Wolałam wysokie obcasy od kapci i uważałam, że to się nigdy nie zmieni.

Reklama

Po studiach udało mi się dostać pracę w korporacji. Wciągnęła mnie ta machina. Byłam zaangażowanym i oddanym pracownikiem. Zostawałam po godzinach, uczestniczyłam w szkoleniach i wykonywałam więcej zadań niż przewidywał mój zakres obowiązków. Szybko zostałam doceniona i awansowana na lidera zespołu. Byłam z siebie dumna. Robiłam to, o czym marzyłam.

Pewnego dnia podczas lunchu siedziałam sama, bo moja koleżanka, z którą jadałam była na urlopie.

– Mogę? – usłyszałam nad sobą męski głos.

Spojrzałam w górę i przyjemny dreszcz przeszedł mi po plecach. To był Mariusz z działu prawnego. Znałam go z widzenia, ale nigdy nie zamieniliśmy słowa. Bardzo mi się podobał. Był wysoki, świetnie zbudowany, nosił eleganckie garnitury i okulary w delikatnych oprawkach. Co tu dużo mówić, mężczyzna z klasą. W moim rodzinnym mieście nie spotkałabym kogoś takiego.

Zobacz także

Oczywiście wskazałam na krzesło, dając znać, że może się dosiąść. Zaczęliśmy od konwencjonalnej wymiany zdań na temat sytuacji w firmie i nowych, ciekawych projektów. Szybko jednak zauważyłam, że Mariusz ma dość ironiczne poczucie humoru i nie podchodził ze zbyt wielką powagą do korporacyjnych zasad. Tym samym pokazał mi, że nie muszę być przy nim tak zachowawczo grzeczna i formalna. Pozwoliłam więc sobie na kilka żartów i zauważyłam w jego oczach błysk. To było miłe.

Nie miałam zbyt wiele czasu, więc się pożegnałam i wróciłam do pracy, ale jeszcze długo myślałam o naszej rozmowie. Nie mogłam się skupić…

Wraz z miłością przyszła myśl o dziecku

Następnego dnia podczas lunchu zaczęłam go wypatrywać, choć nie miałam wielkiej nadziei na to, że znów do mnie dołączy. Okazało się jednak, że spodobało mu się jedzenie w moim towarzystwie, bo przysiadł się nie tylko tego dnia, ale następnego i kolejnego… Rozmawialiśmy bardzo swobodnie. Dużo się śmialiśmy i miałam nadzieję, że może być z tego coś więcej niż firmowy niewinny flirt. Gdy moja koleżanka wróciła, zaczęła czuć się przy nas jak piąte koło u wozu.

– Wyjechałam na dwa tygodnie, a ty już znalazłaś sobie kogoś w zamian! W dodatku takiego przystojniaka… Jak ja mam z nim konkurować? – żartowała.

Mariusz chyba zauważył, że rozmowy we trójkę nie są już taką frajdą, więc zaprosił mnie po pracy na drinka. Zgodziłam się bez wahania, choć wiedziałam, że w prostej linii doprowadzi mnie to do romansu z kolegą z pracy, a to nie jest mile widziane w korporacyjnym świecie. Mariusz jednak tak bardzo mi się podobał, że nie miałam zamiaru odpuszczać.

Miłość rozkwitła szybciej, niż bym się mogła spodziewać. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę i byliśmy sobą totalnie zauroczeni. To był pierwszy raz, kiedy w głowie zaświtała mi myśl o dziecku. Później nie dawała mi już spokoju. Wciąż śniło mi się, że jestem w ciąży, że karmię piersią, że zgubiłam gdzieś dziecko i nie mogę go znaleźć. Instynkt macierzyński szalał. Bałam się powiedzieć Mariuszowi o tych snach i myślach. Spotykaliśmy się zaledwie od kilku miesięcy. Współczesnych mężczyzn tak łatwo zniechęcić zbyt wielkim zaangażowaniem i planami nad wyrost… Bałam się, że Mariusz ucieknie, gdy usłyszy, że chciałabym mieć dziecko.

Poza tym, mimo że nie jestem tradycjonalistką, zawsze wyobrażałam sobie, że najpierw wezmę ślub! Teraz jednak nie miało to dla mnie wielkiego znaczenia. Chciałam mieć dziecko. A czekanie na pierścionek zaręczynowy i organizowanie wesela tylko by wszystko opóźniło. Miałam trzydzieści dwa lata. To był najwyższy czas na takie decyzje. Kiedy minął rok naszej znajomości, postanowiłam przełamać strach i powiedzieć Mariuszowi.

– Dziecko?! Ale jak to?! Przecież pracujemy codziennie do dziewiętnastej. Jak ty sobie to wyobrażasz? Że będzie cały dzień z nianią? Nie będzie nas widywało!

– Wezmę urlop macierzyński.

– Przez rok! A co dalej?! Chcesz zrezygnować z kariery i przerzucić się na pranie pieluch?!

– Jakich pieluch?! Teraz nie pierze się pieluch. Zresztą nieważne. Nie chcesz, to nie! Nie było tematu! – warknęłam.

Nie tak wyobrażałam sobie naszą rozmowę. Byłam przekonana, że Mariusz będzie piał z zachwytu, bo to właśnie jego wybrałam na ojca swojego dziecka. Przecież wciąż deklarował, że bardzo mnie kocha i myśli o nas poważnie. Nie wyglądał jednak na zachwyconego.

Przez kilka kolejnych dni ten temat wisiał nad nami. Unikanie go nie miało sensu, a mimo to staraliśmy się do niego nie wracać. Nie mogłam przestać myśleć o dziecku. Widząc kobietę w ciąży czy słodkie śpioszki w sklepie, dostawałam wypieków na twarzy. Mariusz śmiał się ze mnie, ale widziałam, że sam nie może przestać myśleć o mojej propozycji.

Pewnego dnia zaprosił mnie na kolację do bardzo romantycznej włoskiej knajpki. Było cudownie i w pewnym momencie uklęknął i się oświadczył.

– Wiem, że wolałabyś smoczek od pierścionka, ale wszystko po kolei – zaśmiał się.

Byłam wzruszona. Trafiłam na mężczyznę, który był moim ideałem i jeszcze miał poukładane w głowie. Wzięliśmy ślub. Tylko z udziałem najbliższych. Nie chciałam wesela i szaleństwa przygotowań. Chciałam mieć męża i rodzinę. W pracy aż huczało od plotek. Nie zamierzaliśmy się ukrywać, ale nasz cichy ślub sprawiał wrażenie, jakbyśmy się wstydzili. Mój szef wezwał mnie na rozmowę.

– Słyszałem, że mam czego gratulować. Zwykle nie słucham plotek, ale obrączka sugeruje, że są prawdziwe. Wyszłaś za Mariusza?

Skinęłam głową. Trochę się wystraszyłam, że będzie mi prawił morały na temat zachowania profesjonalizmu w pracy, ale całe szczęście powstrzymał się i tylko mi pogratulował. Myślę, że próbował wyczuć, czy nie jestem w ciąży i czy dam radę doprowadzić do końca zadania, których się podjęłam. Nie zamierzałam mu się jednak tłumaczyć. Poza tym nie było z czego. Przynajmniej na razie.

Od chęci do możliwości droga jest daleka

Za zgodą Mariusza odstawiłam tabletki antykoncepcyjne. Nie staraliśmy się szczególnie ani nie sprawdzaliśmy dni płodnych. Mimo to miałam nadzieję, że wkrótce będę mogła cieszyć się błogosławionym stanem. Mijały miesiące i nic się nie działo. W końcu zaczęłam baczniej obserwować swój cykl. Pilnowałam czasu jajeczkowania, żeby nie przeoczyć szansy. Mimo to wciąż nie zachodziłam w ciążę. W końcu poszłam do ginekologa. Zaczęłam myśleć, że może trzeba było zacząć się starać wcześniej, bo teraz jest już za późno. Lekarz jednak zapewnił, że wszystko jest w porządku.

– Jak długo starają się państwo o dziecko?

– Od dwóch lat – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Jeśli trzeba zastosować hormony albo inną terapię, na wszystko się zgadzam.

– A czy mąż się badał? – kontynuował doktor.

Zaprzeczyłam. Dopiero teraz dotarło do mnie, że problem może leżeć po stronie Mariusza. Wróciłam do domu i powiedziałam mu o wizycie i sugestii lekarza.

Spojrzał na mnie rozbawiony.

– Ja się mam badać? Jestem zdrowy, nic mi nie jest – parsknął.

Wcale mnie to nie bawiło. Miałam już dość czekania. Postawiłam sprawę jasno. Ja się badałam, on też powinien.

– Już dobrze – przytulił mnie.

Poszedł do kliniki, zrobił, co należało i po dwóch dniach zadzwoniono do nas z informacją, że są wyniki. Musieliśmy odebrać je osobiście. Kiedy weszliśmy do gabinetu, lekarz z poważną miną oznajmił, że nie ma dobrych wieści.

– Niestety, w pana nasieniu nie ma plemników.

– Słucham? – Mariusz był wyraźnie oburzony.

– Bardzo mi przykro.

Zrobiło mi się słabo. Dotarło do mnie, że to koniec, że moje marzenia o dziecku nigdy się nie spełnią.

– Czy to pewne? – zapytałam, a lekarz tylko skinął głową.

Opuściliśmy gabinet załamani. Mariusz milczał przez całą drogę do domu. Widziałam, że jest wściekły. Ja czułam już tylko bezsilność. Wybrałam mężczyznę, który nie może dać mi dziecka.

Dwa kolejne tygodnie męczyliśmy się ze sobą. On wybuchał bez powodu, ja bałam się mu na cokolwiek zwrócić uwagę, bo reagował jak przewrażliwione dziecko. Kilka razy powiedział, że mogę od niego odejść, skoro nie spełnia moich oczekiwań. Nie mogłam tego słuchać. Kochałam go. Trudno było mi się jednak pogodzić z nową sytuacją. Z tym, że będziemy już zawsze tylko we dwoje. W końcu postanowiliśmy, że czas rzeczowo przedyskutować naszą sytuację.

– Mamy dwie opcje: adopcję albo skorzystanie z banku nasienia – oświadczył Mariusz.

– To loteria. Wiesz o tym. Nie chcę dziecka alkoholika albo narkomana – wyszeptałam moje najskrytsze obawy.

– Domiś, jeśli chcesz dziecko, to jedyna możliwość. Ja ci go nie mogę dać. Chyba że chcesz mieć je z kimś innym. Zrozumiem, jeśli odejdziesz.

– Przestań tak mówić!

Męczyłam się z tą myślą długi czas. Nie przypuszczałam, że podjęcie decyzji będzie takie trudne.

Nawzajem możemy dać sobie szczęście

Jednak pewnej nocy miałam sen, który wszystko rozjaśnił. Zobaczyłam w nim małego chłopca o smutnym spojrzeniu. Siedział w piaskownicy, był brudny jak nieboskie stworzenie.

– Budujesz zamek? – spytałam go.

– Nie, buduję dom, bo go nie mam. A pani ma dom?

– Mam dom. Ale pusty. Potrzebuję małego chłopca, który w nim trochę narozrabia.

Obudziłam się i popatrzyłam na moje piękne mieszkanie. Idealnie urządzone, czyste i zimne. „A przecież jakiemuś dziecku mogę odmienić życie. Byłam egoistką, myśląc tylko o tym, czy ono mnie uszczęśliwi. Najważniejsze, by to ono mogło odnaleźć ciepły dom i kochających rodziców. Moglibyśmy sobie nawzajem dać szczęście”.

Mariusz właśnie robił dla nas kawę w kuchni. Podeszłam do niego i się przytuliłam.

Pojedźmy dziś do domu dziecka – powiedziałam.

– Jesteś pewna?

– Tak.

Kiedy minęliśmy bramę, zauważyłam w oddaleniu piaskownicę. Wyglądała jak ta z mojego snu.

– Zapomniałem telefonu, poczekasz? – Mariusz wrócił do auta, a ja podeszłam do piaskownicy i usypałam z piasku małą górkę.

– Co pani buduje? Zamek? – usłyszałam za sobą głos dziecka.

– Nie… dom – odpowiedziałam i odwróciłam się.

Stała przede mną mniej więcej sześcioletnia dziewczynka. Podeszła do mnie i usiadła obok.

– Mogę zbudować go z panią?

Mariusz wrócił i spojrzał na nas z uśmiechem. Dyrektorka domu dziecka przeprowadziła z nami długą i rzeczową rozmowę na temat formalności, procesu weryfikacji, szkoleń i rozmów z psychologiem. Mimo że starałam się skupić na tym, co mówi, mój wzrok wciąż uciekał za okno, gdzie widziałam dziewczynkę bawiącą się w piaskownicy.

– Jak ma na imię ta dziewczynka? – zapytałam, wskazując za okno.

– Adela. Ma sześć lat. Jej rodzice zginęli w wypadku. Od razu mówię, że ma jeszcze młodszego brata. Nie rozdzielamy rodzeństwa.

Reklama

Uśmiechnęłam się na samą myśl. Dwójka to jeszcze lepiej niż jedno. Minęły dwa lata, odkąd zaczęliśmy proces adopcyjny. Adelka i Stefek mieszkają już z nami. Kochamy ich ponad wszystko i choć początki były trudne, nigdy nie żałowaliśmy decyzji o adopcji. Warto było przejść tę drogę, żeby trafić na nasze słoneczka.

Reklama
Reklama
Reklama