„Ja byłem nieudacznikiem, a teść cwaniakiem. Gdy wkręcił mnie w durną transakcję, w końcu nie wytrzymałem”
„Kto żył w latach 60. ubiegłego wieku, na pewno wie, jakim deficytowym towarem były wtedy dziecięce wózki. Ja musiałem zdobyć ten cenny sprzęt dla syna. Gdy w to zadanie włączył się teść, nie wiedziałem, że jego >>metoda biznesowa
- Tadeusz, lat 76
To był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy, a my żyliśmy – jak to później określił trafnie znany wówczas satyryk Jerzy Dobrowolski – „w coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości”. Dzisiaj kupić wózek to prosta wyprawa do sklepu, byle mieć parę groszy. I można wybrzydzać – kolorystyka i gadżety dla chłopca czy dla dziewczynki, koła duże czy małe, zamieniany w spacerówkę, czy tylko na pierwszy okres życia… Wówczas gdyby człowiek zdobył nawet czarny z karawaniarskimi zdobieniami, aby tylko nowy, byłby zachwycony. No i w obecnych czasach można ten skomplikowany sprzęt nabyć dosłownie w ostatniej chwili, kiedy już na pewno wiadomo, jaka płeć urośnie w siłę na świecie, a nawet po narodzinach. Lecz wówczas, ledwie Weronika zaszła w ciążę, trzeba było zacząć działać. Tyle że to działanie niespecjalnie mi wychodziło.
Już miałem na końcu języka pytanie
Nie umiałem, jak to się za PRL-u nazywało, „zorganizować” towaru. Poszedłem oczywiście w pierwszej kolejności do sklepu z artykułami dla dzieci. Jak w większości placówek handlowych, i tu towaru było niewiele. Rozpasany wczesny i środkowy Gierek był dopiero pieśnią nieznanej przyszłości. Ale za to zobaczyłem stojące w rzędzie wózki! Chyba z dziesięć!
– Chciałbym kupić wózek! – oznajmiłem radośnie sprzedawczyni. – Ten bordowy albo tamten z granatowym… – mówiłem coraz wolniej, tracąc pewność siebie na widok spojrzenia kobiety.
Patrzyła na mnie, jakby zobaczyła przybysza z obcej planety, któremu z głowy wystaje pokaźna antenka. Potem porozumiała się wzrokiem z koleżanką, ćmiącą papierosa przy uchylonych drzwiach.
– Kochany – odezwała się wreszcie. – Jaki wózek? To jest tylko ekspozycja zakładu produkcyjnego! Nie na sprzedaż.
– Wszystkie? – jęknąłem. – Nie da się kupić ani jednego?
– Gdyby się dało kupić, już by ich nie było – odparła stanowczo i popatrzyła z politowaniem na człowieka, który nie zna podstawowych zasad rządzących wszechświatem. – Tych sprzedawać nie możemy.
– A kiedy będzie dostawa?
Przewróciła oczami.
– Nie wiem. Trzeba by w centrali pytać, ale i tam pewnie nie powiedzą. Jak będzie dostawa, to będzie. A jak nie będzie, to nie. – Żelaznej logiki nie mogłem kobiecie odmówić.
Już miałem na końcu języka pytanie, po co komu ekspozycja wózków, których nie można kupić, ale ugryzłem się w język. Już dość się skompromitowałem.
– A nie wie pani, gdzie mógłbym kupić w ogóle wózek? – spytałem zrezygnowany.
Odpowiedziało mi wzruszenie ramion. Kiedy wychodziłem, tej z papierosem chyba zrobiło się żal mnie, nieszczęsnego, bo powiedziała:
– Nie znajdzie pan teraz wózka w zwykłym obrocie. Dużo dzieci się rodzi, wie pan, wyż demograficzny. Normalnie z wózkami jest problem, a jeszcze teraz…
Machnęła ręką, strącając przy tym popiół na mój płaszcz.
A co ma piernik do wiatraka?
Po tej spektakularnej porażce nie wiedziałem, co robić. Poszedłem na targ, ale tam albo ceny były takie, że mógłbym równie dobrze kupić wózek za dolary w Peweksie, albo handlarze próbowali mi wetknąć obiekty muzealne, co się zowie. Największe wrażenie zrobił na mnie wehikuł wzorowany chyba na latach trzydziestych, o szprychowych kołach, wyglądający jak ford t w pomniejszeniu. Może zresztą w ogóle pochodził z tamtej epoki. Ale spodobał mi się, cena okazała się przystępna, już wyobrażałem sobie, co powie żona, kiedy przytargam do domu to cudo. Kwestia pozostawała tylko jedna – czy ja znajdę się pierwszy na parterze, czy wózek. Przecież miał być nowy dla pierworodnego, całkiem przecież nowiutkiego dziecka.
Na jakiś czas zaprzestałem poszukiwań, bo miałem naprawdę sporo pracy na uczelni. Mój przewód doktorski przeciągał się, jako że na kierownika katedry naciskano z podstawowej organizacji partyjnej wydziału, aby utrudnić życie elementowi niepewnemu ideologicznie, czyli mnie. I jakoś tak wyszło, że zaczęło się robić późno, do rozwiązania pozostały niecałe dwa miesiące, a ja byłem w lesie z załatwianiem wózka. Wtedy Weronika straciła wreszcie cierpliwość.
– Zadzwoniłam do ojca – oznajmiła, kiedy wróciłem po południu z wykładów. – On nam wózek załatwi.
Skrzywiłem się. Mój teść był człowiekiem niezmiernie zaradnym, z tych przedsiębiorczych ludzi, o których zwykło się mawiać „chachmęt”. Nie żebym go nie lubił, ale zawsze wprawiał mnie w zakłopotanie tą swoją przedsiębiorczością. Tym bardziej że konsekwentnie próbował mnie wprawiać w kompleksy. Tym razem nie było inaczej.
– Ech, dzieciaku, dzieciaku – westchnął już w progu. – Może i jest z ciebie naukowiec, ale o życiu to ty nic nie wiesz.
Zauważyłem ostrzegawcze spojrzenie żony, dlatego darowałem sobie ciętą ripostę. Miała rację. Nowy wózek był ważniejszy niż moja podrażniona ambicja. Przypomniałem sobie słowa Weroniki: „Ojciec jest, jaki jest, ale załatwić potrafi wszystko. Pamiętasz, jak zdobył sędziemu K. talon na warszawę? Wszyscy mówili, że mu się nie uda, a on wydobył ten papierek spod ziemi!” Tak, mój teść był geniuszem kombinowania i radzenia sobie w warunkach nienormalnych, czyli kraju socjalistycznego. Teraz też zabrał się z zapałem do dzieła.
– No to zaczynamy. Najpierw trzeba załatwić pięć pasków klinowych do wartburga i pięć do trabanta.
Wytrzeszczyłem na niego oczy.
– A co ma piernik do wiatraka? – spytałem i zaraz tego pożałowałem, bo popatrzył na mnie z jeszcze większym politowaniem niż sprzedawczyni w sklepie z wózkami.
– Ma, i to więcej, niż myślisz – odparł. – Zresztą, to głupie powiedzenie, bo piernik robi się z mąki, a w wiatraku mieli się ziarno.
Machnąłem ręką na jego filozoficzno-językoznawcze wymądrzanie się. Skoro teść już został zaangażowany, nic go nie mogło powstrzymać.
Wielki mi pan fizyk!
Na początku wyruszyliśmy jego samochodem do podwrocławskiego Kiełczowa, do jakiegoś jego znajomego rolnika. To znaczy dokładniej pojechaliśmy syreną, którą nazywać samochodem mogli tylko najwięksi optymiści. W końcu silnik tego pojazdu został skonstruowany na bazie mechanizmu napędowego strażackiej motopompy.
Kiedy zajechaliśmy pod chylącą się ku ruinie poniemiecką stodołę, teść zatrzymał samochód i wysiadł, każąc mi zostać w środku.
Wrócił po jakimś kwadransie.
– Będą tulipany, ale ten gość potrzebuje dobrych baniek na mleko.
– Jakie tulipany? – przyznam, że zupełnie zgłupiałem.
– A co, nie mówiłem ci? Żebyśmy dostali paski klinowe, trzeba najpierw załatwić cebulki tulipanów dla faceta, który ma piekarnię.
– Nie mówiłeś – mruknąłem. Nie pytałem przezornie, co ma do rzeczy piekarz w tej sprawie.
– No to teraz już wiesz. Słuchaj, nie orientujesz się przypadkiem, gdzie by można zdobyć bańki na mleko?
O czym jak o czym, ale o takich rzeczach nie miałem pojęcia.
– Wiedziałem, że pożytku z ciebie nie będzie – burknął teść. – Niby naukowiec, niby pracujesz w tym tam jakimś… jak mu tam… Nigdy nie mogę spamiętać.
– W Instytucie Niskich Temperatur – podpowiedziałem, doskonale wiedząc, że złośliwiec doskonale zna nazwę.
– Nieważne. W każdym razie ten człowiek potrzebuje baniek na mleko, minimum dwóch, bo stare mu już szlag trafia. Bez tego nie będzie tulipanów. Jedziemy.
W domu teść siedział przy stole ponury i zamyślony. Siorbał głośno herbatę, zdając sobie sprawę, że drażni to okropnie zarówno mnie, jak i Weronikę.
– Na nic się nie przydaje ta twoja praca – warczał. – Wielki mi pan fizyk, ale jak trzeba załatwić zwykłe bańki na zwykłe mleko, to nic nie umie zrobić. Dobra, jutro podjedziemy do tego piekarza, powiem mu, że sprawę się załatwia, a potem polecimy do sklepu spożywczego.
Nie pytałem, po co do kolekcji potrzebny jest sklep spożywczy. Nie miałem odwagi.
Lata świetlne od wózka
Rzeczywiście, następnego dnia gościliśmy w piekarni. Utytłany w mące mężczyzna po czterdziestce kręcił niezadowolony głową.
– Trzeba się śpieszyć – mówił. – Niedługo trzeba sadzić te cebulki!
– Wszystko będzie załatwione! – powiedział z mocą teść. – Proszę się nie martwić.
A kiedy wyszliśmy, zaklął i powiedział:
– Nikt nie ma tych cholernych baniek na mleko! Normalnie nikt! Dzwoniłem do tysiąca ludzi i nic!
Nie wiem, dlaczego, ale poczułem się winny. Zupełnie jakbym osobiście był odpowiedzialny za brak tych baniek i w ogóle nieustających przejściowych trudności. A potem pojechaliśmy do sklepu spożywczego. Na widok teścia sprzedawczyni rozjaśniła się i zawołała:
– Pani kierowniczko! Pan Pawełek przyszedł!
Z zaplecza wyszła chuda, wysoka kobieta, przywabiła nas gestem.
– Co z tą mąką? – spytała.
– Będzie, kochaniutka, będzie. A co z konserwami?
– Czekają, kochaniutki, czekają – przedrzeźniła teścia. – Ale musi się pan pośpieszyć, bo mamy za tydzień niezapowiedzianą kontrolę. Towar nie może leżeć.
Przyznam, że w tej chwili zakręciło mi się w głowie. Od baniek na mleko, przez cebulki tulipanów i mąkę dotarliśmy do konserw. A kiedy zdobędziemy paski klinowe? Znów bałem się zapytać.
– No dobra – powiedział teść, kiedy wylądowaliśmy już po zmroku w domu. – Jak tylko zdobędziemy bańki, w parę godzin załatwimy paski.
Weronika z dość ponurą miną parzyła herbatę i robiła kanapki. Spojrzała na mnie pytająco, ale pokręciłem głową. Od wózka dzieliły nas jeszcze chyba lata świetlne.
Znał wszystkich, których znać warto
Olśnienie przyszło w nocy. Obudziłem się w całkowitych ciemnościach. We śnie zjeżdżałem z teściem jego syrenką trasą narciarską z Kasprowego Wierchu. Teść puścił kierownicę i twierdził, że jego dzielny samochód sam sobie poradzi, żebym się nie martwił. Na tylnym siedzeniu jechała ciężarna Weronika. Milczała, ale to milczenie ciążyło mi bardziej, niż gdybym dźwigał na barkach trzytonową kotwicę. Jak to we śnie, mniej się przejmowałem szaleńczą jazdą ku pewnej zagładzie, a bardziej tym znaczącym milczeniem. Lecz za to po przebudzeniu miałem rozwiązanie!
Następnego ranka pomknąłem do instytutu, do kierownika gospodarczego.
– Pozbywamy się starych butli do ciekłego azotu, prawda? – spytałem.
– Przecież pan wie. – starszy mężczyzna zmarszczył brwi. – Przyszły nowe, profesor L. załatwił, zanim go... – zawiesił znacząco głos. Profesor musiał wyemigrować do Izraela po wydarzeniach marcowych.
– A co zrobimy ze starymi? – spytałem.
– Jak to co? To, co zawsze. Protokół kasacji i złomowanie.
– Panie Józefie – powiedziałem błagalnie. – Proszę mi pozwolić wziąć ze cztery trzydziestolitrowe. Bo pięćdziesiątek nie mamy?
– Nie mamy – potwierdził. – Ale po co to panu?
– Trudno w to uwierzyć, ale dzięki nim będę mógł kupić nowy wózek dla dziecka.
– Nie rozumiem… – kierownik spojrzał na mnie dziwnie.
– Nie jest pan w tym niezrozumieniu zupełnie sam, panie Józefie. Ale od tego zależy los właśnie tego wózka.
Teść na wieść o pojemnikach na ciekły azot najpierw zrobił kwaśną minę.
– I co, mleko można w tym trzymać?
– Ależ oczywiście! – zapewniłem.
– Jedźmy do instytutu. Dostałem zgodę na cztery, musimy tylko podstawić coś stalowego podobnej wagi. Ma tato chyba jakieś żelastwo?
– Ja nie. Ale jeden znajomy pytał niedawno, czy bym nie chciał wybrakowanych felg.
Czy ten człowiek znał wszystkich i wiedział o każdej okazji w mieście? Taka myśl przeleciała mi przez głowę. A potem przyszła oczywista odpowiedź. Znał wszystkich, których znać warto i z którymi da się robić interesiki. Znał takich samych spryciarzy, jak on sam.
– Nie jest tak źle, jeśli da się coś załatwić. Źle jest, jak się nie da – rzekł filozoficznie, kiedy jechaliśmy po pojemniki.
Tak, to było jego credo życiowe. Przypuszczam, że kombinowałby niezależnie od ustroju, w którym przyszłoby mu funkcjonować.
No to wózek jest już nasz!
Na butle, które pan Józef wytoczył z magazynu, patrzył z dużą dozą nieufności.
– Może się zdadzą, może nie – mruknął. – Chłopu mogą się nie spodobać.
– Dlatego teraz pójdę z tobą i opowiem mu, jak działają. Na pewno będzie zadowolony.
– A co ty tam się rozumiesz na gospodarce wiejskiej! – zaśmiał się teść.
– Na gospodarce niewiele, ale na fizyce dość dobrze.
Pokręcił tylko głową i machnął ręką.
Miałem rację. Rolnik od razu docenił informację, że pojemniki są lepsze od najlepszego termosu.
– Panie – szepnął mi na boku – trza było przedwczoraj od razu przyjść, tobym panu te tulipany dał na słowo. Panu Pawełkowi nie, bo łońskiego roku miesiącami na obiecane rzeczy czekałem.
To mnie w ogóle nie zdziwiło. Mogłem się już przecież przekonać, w jaki sposób działa mój szanowny teść, jak wstawia kit kolejnym kontrahentom. Miałem dziką satysfakcję, kiedy widziałem jego wzrok, gdy hodowca kwiatów ściskał mi dłoń i zapewniał, że jest niezmiernie wdzięczny za pojemniki.
– Mogliśmy za te twoje cuda zażądać więcej cebulek – burknął, kiedy siedzieliśmy w syrenie. – Nie umiesz ty robić interesów.
Mogliśmy, oczywiście, ale umowa była taka i należało się jej trzymać. Teść dobrze o tym wiedział, lecz nie mógł sobie darować okazji, żeby mi dogryźć.
To była prawdziwa karuzela. Z cebulkami pojechaliśmy do piekarza. Oczy mu się zaświeciły na widok roślin. Załadował nam do bagażnika dwa worki mąki i cztery na tylne siedzenie. Z tą mąką wylądowaliśmy pod sklepem spożywczym. Kierowniczka kazała zajechać od tyłu i wnieść towar. Otworzyła jeden z worków, roztarła w palcach mąkę, spróbowała i skrzywiła się.
– No, niech będzie – westchnęła. – Ale najlepszy sort to nie jest.
– A pani chciała amerykańską z UNRY? – zaśmiał się teść. – Już nie te czasy! Trzeba brać, co jest i nie grymasić.
Dwa pudła konserw wylądowały w pobrudzonym mąką bagażniku. Teraz jechaliśmy już po paski klinowe. W każdym razie miałem taką nadzieję. Zwątpiłem w to jednak, kiedy zobaczyłem, że nie zajeżdżamy pod sklep motoryzacyjny czy warsztat samochodowy. Teść zatrzymał syrenkę przed zakładem kamieniarskim.
– A tutaj co mamy do załatwienia? – spytałem.
Nie odpowiedział, bo na nasze spotkanie wyszedł facet po trzydziestce.
– Ojca nie ma – powiedział – ale mówił, że może pan przyjechać z konserwami.
– Powiedział, co w zamian? – upewnił się teść.
– Powiedział, powiedział. Proszę do środka.
Weszliśmy do pracowni, niosąc pudełka z puszkami. Mężczyzna kazał je postawić na marmurowym nagrobku, który właśnie szlifował.
– Świetnie – orzekł po przeliczeniu towaru. – Zaraz dam to, co ojciec zostawił.
Podszedł do dużej szafy, stojącej w kącie pomieszczenia. Pomyślałem, że konsekwentnie powinniśmy teraz dostać od kamieniarza jakieś narzędzia w stylu młotków, przecinaków czy tarcz polerskich. Ale dosłownie opadła mi szczęka, kiedy zobaczyłem zawartość szafy. W środku były bowiem części samochodowe, ułożone równo na półkach.
Kamieniarz wyjął dwie papierowe torby i podał teściowi.
– Podpisane, co do czego – rzekł. – Polecamy się na przyszłość.
Wróciliśmy z łupem do domu. Szczerze mówiąc, miałem dość tej bieganiny, za to teść wyglądał, jakby go ktoś na sto koni wsadził. Promieniał po prostu.
– No to wózek jest już nasz! – zawołał do Weroniki, unosząc nad głowę torby z paskami klinowymi. – Szykujcie pieniążki, bo trzeba będzie trochę dopłacić do interesu.
W tym momencie nie wytrzymałem
Usiadłem przy stole w kuchni, oparłem brodę na złączonych dłoniach. Nie chciało mi się nawet mówić.
– To co, jutro podjedziecie po wózek? – ucieszyła się moja żona.
Jej radość okazała się przedwczesna.
– Nie tak szybko – uśmiechnął się teść. – Jutro Robercik pójdzie z tym do takiego ślusarza, co ma zakład na Lelewela. Sam musisz iść – zwrócił się do mnie – bo ja mam tam u niego nieuregulowane sprawy i nie chcę się tłumaczyć. Tam dostaniesz za te paski dużą gwintownicę. Trzeba będzie dołożyć parę złotych, ale to się zamortyzuje przy kupnie wózka.
– I z tą gwintownicą do kogo po wózek?
– Jeszcze nie po wózek – zaprotestował teść. – Z tą gwintownicą pojedziemy do ZURT-u przy Świerczewskiego i tam…
W tym momencie nie wytrzymałem. Wstałem i wyszedłem z domu. Ta cała kołomyjka z wymianą towarów zaczęła mnie przyprawiać o chorobę morską. A poza tym, zacząłem podejrzewać, że teść wcale nie zamierza załatwić tego wózka, tylko uruchomił coś w rodzaju perpetuum mobile, w którym byłem tylko marnym trybikiem, podczas gdy on spogląda sobie z boku i cieszy się sukcesem.
Następnego dnia poszedłem na targ. Miałem nadzieję, że handlarz z wózkiem w typie forda t jeszcze tam będzie. Był.
Kiedy wtoczyłem wózek do przedpokoju, Weronika na widok wehikułu przewróciła oczami i już zamierzała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Nie dziwiłem się – musiałem wyglądać jak dżin, który właśnie wyrwał się z butelki po tysiącach lat uwięzienia i właśnie zamierza albo zburzyć jakieś miasto, albo wznieść pałac, jak to rozwścieczone dżiny mają w zwyczaju.
Tak też się zresztą naprawdę czułem.