Reklama

Mam na imię Natalia. Trzydzieści pięć lat, dwójka dzieci, jeden mąż – Tomek – i freelancing, który raz daje poczucie wolności, a raz wpycha człowieka w najciemniejszy kąt samotności. Siedzę w domu, odpalam komputer, kiedy dzieci śpią i przeklinam cicho pod nosem, kiedy ktoś znowu nie zapłaci mi w terminie.

Reklama

Z Tomkiem jesteśmy razem od ośmiu lat. I choć czasem się mijamy w drzwiach albo milczymy zbyt długo przy kolacji, to myślę, że w gruncie rzeczy się rozumiemy. On – stabilny, przewidywalny, nieco zbyt lojalny wobec swojej matki. Ja – chaotyczna, emocjonalna, niecierpliwa. I właśnie ta lojalność Tomka, to jego bezkrytyczne oddanie Helenie, mojej teściowej, jest jak cierń w moim sercu.

Z Heleną to zawsze była wojna na gesty i słowa. Nigdy nie padło „nie lubię cię”, ale między „czy dzieci znowu są chore?” a „a ty nie wyglądasz ostatnio na wypoczętą” zawsze wisiał w powietrzu jeden wielki zarzut: „nie jesteś wystarczająco dobra dla mojego syna”. Uśmiech na zawołanie, gotowanie pod linijkę, dzieci ubrane jak z katalogu – nie jestem kimś takim i nigdy nie będę.

Dlatego, kiedy Tomek zaproponował wspólne, uroczyste śniadanie wielkanocne u nas, prawie zakrztusiłam się herbatą. Pierwszy raz od pięciu lat – wszyscy razem przy jednym stole. Teściowa, jej nowy partner Janusz, ciotka z Gdańska, kuzynostwo. Miałam nadzieję, że będzie normalnie. Że chociaż na te kilka godzin schowamy dumę do kieszeni. Ale w głębi duszy… już wtedy wiedziałam, że to się nie uda.

Teściowa mnie upokorzyła

– Dzieci, rączki umyte? – zawołałam z kuchni, chociaż odpowiedź znałam już po dźwiękach tupotu po schodach.

Stół wyglądał jak z katalogu. Biała serweta, bazie w wazonie, mazurek z lukrowanym napisem „Wesołego Alleluja”, jajka nadziewane na trzy sposoby. Helena oczywiście przyniosła swój pasztet i wniosła go do salonu z taką miną, jakby to był puchar za pierwsze miejsce w konkursie kulinarnym. Uśmiechnęła się do mnie ciepło, ale w jej oczach już tańczyły iskierki.

– No to dzielimy się jajeczkiem – powiedział Tomek, wstając od stołu.

Zaczęło się klasycznie. „Dużo zdrowia, miłości, sukcesów w pracy” – szło gładko. Dzieci biegały wokół stołu, kuzynka robiła zdjęcia. A potem przyszła kolej na teściową.

– Natalio, życzę ci, żebyś wreszcie nauczyła się rozsądnie gospodarować budżetem. Bo jak się ma dwójkę dzieci, to nie wypada kupować nowego telefonu za ostatnie pieniądze.

Zamarłam. Zamarł też śmiech dzieci. Wszyscy spojrzeli na mnie. Nawet Janusz przestał żuć.

– Nie wiem, o czym mówisz – wycedziłam, próbując nie spojrzeć na Tomka.

– Oj kochanie, przecież wszystko dla twojego dobra – dodała z uśmiechem. – Dobrze radzę, bo życie to nie Instagram, tylko rachunki, ZUS i podatki.

Wstałam od stołu i poszłam do kuchni. W sercu zagotowało się wszystko. Skąd ona to wie?

Spojrzałam przez okno. Śnieg mieszał się z deszczem. Typowy kwiecień plecień. A ja wiedziałam jedno – ktoś musiał jej powiedzieć. I byłam niemal pewna, kto.

Zawiódł moje zaufanie

Zamknęłam drzwi kuchni i oparłam się o nie plecami. Ręce mi się trzęsły. Nie z nerwów, tylko z upokorzenia. Przez chwilę wpatrywałam się w zlew pełen brudnych naczyń, jakby to one były winne. I wtedy wszedł Tomek.

– Możesz mi wytłumaczyć, co to było?! – syknęłam.

– Natalia, nie teraz, goście...

– Teraz. Właśnie teraz. Bo ja się chyba zaraz uduszę. Powiedz mi, skąd twoja matka wie o naszym budżecie? O telefonie? O... wszystkim?

Zamilkł. Na chwilę spuścił wzrok, jakby szukał wymówki pod stołem. W końcu westchnął.

Wygadałem się kiedyś. Tylko raz. Wspomniałem jej o zaległości w ZUS-ie. Martwiłem się, Natalia...

– A ja się teraz czuję jak idiotka przy wszystkich! Wiesz, jak na mnie spojrzała ciotka Danuta? Jakby zaraz miała mi wręczyć kupon do Caritasu!

– Przepraszam. Nie chciałem... – próbował mnie dotknąć, ale odsunęłam się o krok.

– To był nasz problem. Nasz! A teraz wszyscy myślą, że jestem rozhisteryzowaną babą, która kupuje gadżety, zamiast spłacać rachunki.

– Wcale tak nie jest...

– Nie? To sobie posłuchaj tych szepty zza drzwi. One już tam wiedzą wszystko. Tylko wyciągu z naszego konta jeszcze nie mają. Ale może twoja mama im pokaże, skoro taka jest troskliwa?

Tomkowi zadrgała powieka. Znałam ten tik. To był jego sposób na nerwy. Ale mnie to już nie obchodziło.

– Nie ufam ci, Tomek. Wiesz? Nie ufam ci od dziś. I nie wiem, czy jeszcze chcę.

Miałam tego dość

Wróciłam do salonu jak na pole bitwy. Dzieci siedziały już na dywanie, grając w „Piotrusia”. Dorośli rozmawiali o czymś cicho, ale ich spojrzenia skakały między mną a Heleną. Nie czekałam. Podeszłam do niej, z uśmiechem, który drżał mi na twarzy jak galareta.

– Mamo, możemy porozmawiać? – spytałam, wskazując głową drzwi balkonowe.

– Oczywiście – odparła z promiennym uśmiechem, jakby właśnie spełniła dobry uczynek i zaraz miała dostać medal.

Wyszłyśmy na taras. Chłód przeszywał powietrze, ale to było lepsze niż dusić się wśród spojrzeń. Stanęłam naprzeciwko niej, ręce splecione na piersi.

– Czy naprawdę uważasz, że Wielkanoc to dobry moment na publiczne upominanie mnie?

– Ja tylko życzyłam ci... rozsądku – powiedziała słodko. – Naprawdę, Natalia, nie ma się o co obrażać. Rodzina powinna sobie mówić prawdę.

– Prawdę? A może swoją wersję prawdy? – uniosłam brwi. – Bo nie pamiętam, żebyś była z nami, kiedy podejmowaliśmy decyzje. Nie pamiętam, żebyś spłacała z nami raty albo siedziała po nocach, kiedy dzieci gorączkowały.

– Ale ja się martwię – rzuciła, z tą swoją charakterystyczną nutką pobłażliwości. – Bo Tomek nie miał łatwo. A ty... no cóż. Nie jesteś typem żony, o jakim może marzyć matka syna.

Zrobiło mi się zimno. Ale nie od wiatru. Od tej jednej, wystrzelonej jak z kuszy frazy.

– W takim razie proszę się więcej nie martwić. Bo ja nie będę się starała, żeby zasłużyć na twoje uznanie.

Zostawiłam ją tam. Z ustami lekko rozchylonymi ze zdziwienia.

Miałam mętlik w głowie

– Chodźcie, dzieciaki. Idziemy na spacer – powiedziałam, zaskakując nawet siebie.

Założyłam kurtkę, wrzuciłam do kieszeni paczkę chusteczek i zapięłam buty z tą przesadną starannością, jakby od tego zależał mój wewnętrzny porządek. Tomek coś mówił za mną, chyba pytał, gdzie idziemy, ale nie odpowiedziałam. Zamknęłam za sobą drzwi.

Szliśmy przez park w ciszy. Dzieci zbierały gałązki i goniły się po trawniku, a ja tylko patrzyłam przed siebie. Szarość drzew koiła, jakby przyroda też miała dość rodzinnych dramatów.

Zatrzymałam się przy ławce. Dzieci zajęły się patykową bitwą, a ja objęłam się ramionami. W głowie kłębiło się za dużo myśli.

Czy ja w ogóle pasuję do tej rodziny? Do tej roli? Żony. Synowej. Matki, która musi się wiecznie tłumaczyć, że jej wybory są inne, ale przecież to nie znaczy, że gorsze.

Zawsze starałam się być „w porządku”. Dla Tomka, dla dzieci, nawet – o zgrozo – dla teściowej. Ale dziś miarka się przebrała. Dziś zobaczyłam, że w tym całym staraniu się zgubiłam siebie.

„Może rzeczywiście nie pasuję do tej rodziny. Ale czy to znaczy, że mam być popychadłem?” – pomyślałam.

Poczułam łzy pod powiekami, ale nie pozwoliłam im spaść. Dzieci mnie obserwowały. Nie mogłam się rozpaść. Jeszcze nie.

Wróciliśmy powoli. Z zimnymi policzkami, ale z większym spokojem w sercu. W domu było cicho. Może to była cisza przed burzą, a może po niej. Sama nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale wiedziałam, że już nic nie będzie takie samo.

Czułam się osamotniona

Dom był pogrążony w półmroku. Goście się rozeszli, dzieci poszły spać. Ja wciąż miałam na sobie kurtkę, jakby to miało mnie ochronić przed rozmową, która wisiała w powietrzu.

Tomek siedział w kuchni przy zimnej herbacie. Spojrzał na mnie z tym swoim smutnym wyrazem twarzy, który rezerwował na momenty porażki. Usiadłam naprzeciwko. Przez chwilę milczeliśmy.

– Przepraszam – powiedział w końcu. – Chciałem dobrze. Ale wszystko zepsułem.

– Tomek, to nie chodzi tylko o śniadanie. Nie chodzi nawet o twoją matkę. Chodzi o to, że ja jestem sama przeciwko wszystkim.

Spojrzał na mnie niepewnie.

– Przecież jesteśmy razem...

– Na pewno? Bo jak ja coś przeżywam, to ty milczysz. Jak coś mnie boli – uciekasz w pracę. A kiedy matka mnie upokarza, ty nie stajesz po mojej stronie, tylko mówisz „daj spokój, ona taka jest”.

– Kochanie, ja naprawdę nie chciałem...

– Wiem. Tylko że dobre intencje nie leczą ran. Ja się czuję niewidzialna. Jakbym była tylko dodatkiem do twojego życia.

Westchnął. Pokiwał głową. W końcu powiedział:

– Chcę być po twojej stronie, ale czasem czuję się między młotem a kowadłem.

– A ja czuję się jakbym była w tym zupełnie sama.

Znowu cisza. Ale tym razem nie była duszna. Była potrzebna.

– Porozmawiam z nią – powiedział cicho. – Ale nie wiem, czy to coś zmieni.

– Ja też nie wiem. Ale ja już nie zamierzam się cofać.

Zostały mi gorzkie słowa

Zmywałam naczynia w rytmie kapiącego kranu. Każdy talerz przypominał mi o jednym spojrzeniu. O jednym słowie. O jednej chwili, w której poczułam się osamotniona i upokorzona. Wróciły do mnie szeptane komentarze, odwrócone głowy, cichy śmiech teściowej, gdy ja wychodziłam z pokoju.

Tomek przyszedł późno do sypialni. Wsunął się bez słowa pod kołdrę. Położył dłoń na moim biodrze, jakby to miało wystarczyć. Nie odsunęłam się. Ale też nie odwzajemniłam dotyku.

Nie rozmawialiśmy już o teściowej. Ani o śniadaniu. Ani o tym, co będzie dalej. Słodki mazurek już dawno się skończył. Ale gorzkie słowa jeszcze długo będą brzmiały w mojej głowie.

Natalia, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama