Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało. Może wtedy, gdy zrezygnowałam z wyjazdu na studia do Warszawy, żeby zostać przy Adamie. Może wtedy, kiedy on znowu nie przyszedł na moje urodziny, bo „coś wyskoczyło w pracy”. Albo może wtedy, kiedy bez wahania uznałam, że jego potrzeby są ważniejsze od moich. Na pewno nie było to jednego dnia, nie po jednej kłótni. To się sączyło latami. Ale przecież byłam zakochana. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Reklama

– Dzień dobry, panno młoda! – zawołała mama, wchodząc do kuchni z bukietem kwiatów.

– Mamo, jeszcze nie jestem panną młodą – rzuciłam z wymuszonym uśmiechem.

Zawiesiła na mnie spojrzenie.

– Coś się stało? Bo wyglądasz, jakbyś szła na pogrzeb, nie ślub – powiedziała, wkładając kwiaty do wazonu.

– Nic się nie stało – odpowiedziałam za szybko. Zbyt szybko.

– Kochanie... – podeszła do mnie i położyła dłoń na moim ramieniu – Ja wiem, że to twoja decyzja. Ale jeśli czujesz, że coś jest nie tak, to nie musisz...

– Mamo, przestań – przerwałam jej. – Wszystko jest dobrze. To po prostu... stres.

To kłamstwo weszło mi w nawyk. Adam mnie kochał. W swój sposób. Tak sądziłam. Tylko że jego „sposób” coraz bardziej bolał.

Wieczorem przed ślubem zadzwoniła Kaśka, moja przyjaciółka z liceum.

– No i co, gotowa na wielki dzień? – zapytała z entuzjazmem, który ledwo mogłam znieść.

– Wiesz... chyba tak – powiedziałam niepewnie.

– Maja, słuchaj... – urwała. – Ja wiem, że to twój wybór i nie chcę być tą osobą, ale... nie wydaje ci się, że Adam trochę cię... przygasza?

Zamilkłam.

– Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa. A czasami wyglądasz, jakbyś się kurczyła przy nim.

On jest po prostu... skomplikowany – odpowiedziałam, jak zawsze.

– A ty? Ty też masz prawo być skomplikowana. I kochana za to, a nie mimo to.

Potem długo leżałam w łóżku, patrząc w sufit i słysząc w głowie te słowa. A obok łóżka, na komodzie, leżał mój welon. Jak ciężka obietnica.

To był ostatni dzień przed ślubem

Adam spóźniał się na próbę generalną. Znów. Stałam w pustym kościele, patrząc na zegarek i ściskając w dłoni bukiet, który pani florystka wręczyła mi z uśmiechem. Z każdą minutą mój oddech robił się płytszy.

Może utknął w korku – próbowała mnie pocieszyć siostra, Anka. – Albo zgubił garnitur, wiesz, jaki on jest.

– Wiem. Zawsze coś – odpowiedziałam, uśmiechając się nerwowo.

Pół godziny później Adam wpadł zdyszany, z telefonem przy uchu.

– No przecież mówiłem, że będę! Korki były jak cholera, a potem jeszcze musiałem skoczyć po buty, bo te stare... – przerwał, widząc moją minę.

– Adam, to ostatnia próba przed ślubem. Wszyscy czekają. Ksiądz czeka.

– Maja, nie przesadzaj, przecież jestem. Znowu robisz aferę z niczego?

Zrobiło mi się gorąco. Spojrzałam na niego, jakby był kimś obcym. Jego słowa nie bolały. To, że nie bolały, bolało jeszcze bardziej.

W drodze do domu jechaliśmy w ciszy. Dopiero w połowie drogi odezwałam się:

– Adam, czy ty w ogóle tego chcesz?

– Ślubu?

– Nas razem.

– No weź, znowu zaczynasz? Zawsze coś ci nie pasuje. Może to ty powinnaś się nad sobą zastanowić.

Spojrzałam przez okno. Warszawa pędziła za szybą. A ja czułam się, jakbym stała w miejscu.

Wieczorem Anka usiadła na moim łóżku.

– Pamiętasz, jak byłaś mała i zawsze ustępowałaś? Jak mama cię uczyła, że trzeba być grzeczną dziewczynką?

– Pamiętam.

– Może już nie musisz nią być.

Milczałam. Ale jej słowa zapadły mi głęboko w pamięć.

Był jak obcy człowiek

W pokoju hotelowym było duszno. Siedziałam przed lustrem, próbując zapanować nad makijażem i myślami. Kiedy szwagierka zawołała, że Adam już jest na dole, poczułam ucisk w żołądku.

Przyszedł bez garnituru. W zwykłej koszulce i dresie, jakby wybierał się na spacer, nie na własny ślub.

– Co jest? – zapytał, kiedy weszłam do łazienki i spojrzałam na niego zimno.

– Adam, czemu nie masz garnituru? Za dwie godziny mamy ślub.

– Maja, serio? Przyszedłem na chwilę, żeby cię zobaczyć. Garnitur mam u siebie, przecież się przebiorę. Ty zawsze robisz z igły widły.

Zamknęłam oczy.

– Adam, ja... ja się denerwuję. To ma być nasz dzień. A ja czuję, że...

– Że co? Że znowu ci coś nie pasuje?

Spojrzałam mu w oczy. I wtedy on to powiedział.

– Wiesz, Maja, może i cię kocham, ale siebie bardziej – westchnął. – Dlatego nie robię wszystkiego tak, jak ty chcesz.

Słowa spadły na mnie jak kamień. Nie było w nich złości. Była czysta prawda, wypowiedziana z obojętnością.

Zamrugałam szybko.

– A co ze mną?

Wzruszył ramionami.

Nie mogę się zatracić w tym wszystkim. Mam też swoje życie, swoje potrzeby.

– Nie muszę być na pierwszym miejscu – powiedziałam cicho. – Ale nie chcę być ostatnia.

Zapanowała cisza. Patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy nie wiedzieli, kim właściwie jesteśmy. Potem wyszedł. Bez słowa. Jakby nic się nie stało. A ja zostałam z welonem w dłoni. I myślą, która nie chciała się uspokoić.

Nagle wiedziałam, co mam robić

Zegar na ścianie pokazywał 12:43. Za godzinę miałam stać na środku kościoła w białej sukni, patrzeć Adamowi w oczy i przysięgać mu coś, czego już nie czułam.

Patrzyłam w lustro. Moja twarz – starannie umalowana – wyglądała jak maska. W oczach pusto. Dłoń drżała, gdy próbowałam poprawić welon.

– Pięknie wyglądasz, kochanie – powiedziała mama, wchodząc cicho do pokoju.

Odwróciłam się. Próbowałam się uśmiechnąć, ale nie wyszło.

– Mamo... on powiedział, że kocha siebie bardziej.

Na chwilę zamarła.

– Co?

– Tak po prostu. Że może i mnie kocha, ale siebie bardziej.

Mama usiadła na brzegu łóżka.

– Wiesz, nie musisz tego robić. Nikomu nic nie jesteś winna.

– Wiem – szepnęłam.

Cisza. Tylko tykanie zegara. Wstałam. Zdjęłam welon. Powoli, ostrożnie, jakby był z lodu. Podeszłam do walizki, wyjęłam dżinsy i bluzę. Zaczęłam się przebierać.

– Maju, co ty robisz? – zapytała mama, wstając.

– Nareszcie coś dla siebie.

Chwyciłam torebkę i wyszłam. Szłam korytarzem hotelowym, obok pokoi pełnych ludzi, którzy przyszli świętować naszą miłość.

Na schodach minęłam świadkową. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Tylko zrobiła krok w bok, jakby instynktownie wiedziała, że nie da się mnie już zatrzymać.

Na zewnątrz wsiadłam do pierwszej taksówki.

– Gdzie jedziemy? – zapytał kierowca.

– Na razie nie wiem – powiedziałam, zamykając za sobą drzwi – byle daleko stąd.

Uciekłam i nie wracam

Minęły trzy dni. Siedziałam na kanapie u Kaśki, owinięta kocem, z kubkiem herbaty w dłoniach. Nie rozmawiałyśmy za wiele. Czasem w tle grało radio, czasem tylko zegar tykał jak metronom.

Telefon leżał na stole. Milczący. Wiedziałam, że przychodzą wiadomości. Nie czytałam żadnej. Nie byłam jeszcze gotowa.

– Chcesz coś zjeść? – zapytała Kaśka z kuchni.

Nie jestem głodna.

– Od trzech dni „nie jesteś głodna”.

Wzruszyłam ramionami. Wzięłam do ręki stary album, który znalazłam w pudle z rzeczami. Zdjęcia z dzieciństwa. Ja z lizakiem. Ja w przebraniu księżniczki. Ja tuląca kota z sąsiedztwa.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że miłość to coś oczywistego. Że wystarczy być dobrą, wyrozumiałą i wszystko się ułoży.

Zawsze chciałaś, żeby ktoś cię wybrał – powiedziała cicho Kaśka, siadając obok. – Ale ty nigdy nie wybrałaś siebie.

Popatrzyłam na nią. W jej oczach nie było litości. Była siła.

– Nie jesteś egoistką, Maja. Po prostu przestałaś być ofiarą.

Telefon zawibrował. Spojrzałam na ekran. Adam.

– Odbierzesz?

Potrząsnęłam głową. Cisza była bardziej potrzebna niż jego głos.

Wieczorem wyszłam sama na spacer. Wiatr rozwiewał mi włosy, a liście kręciły się wokół stóp. Szłam bez celu. Ale pierwszy raz od dawna czułam, że to ja wybieram kierunek.

Wybrałam siebie

Było chłodne popołudnie, kiedy usiadłam na ławce w parku. Obok mnie młoda para karmiła gołębie, a kawałek dalej ktoś śmiał się do telefonu. Świat szedł dalej, jakby nic się nie wydarzyło.

Spojrzałam potem na swoje dłonie. Bez pierścionka. Bez ciężaru. Czułam smutek. Nie taki łamiący, rwący od środka. Raczej cichy, oswojony. Jak wspomnienie czegoś, co kiedyś bolało, ale już nie rwie przy każdym oddechu.

Obok na ławce usiadła starsza kobieta z psem. Zaczęła do niego mówić łagodnym tonem. Uśmiechnęłam się mimowolnie.

Było we mnie coś nowego. Coś, co jeszcze nie miało kształtu, ale już kiełkowało. Myśl, że nie muszę wiedzieć wszystkiego teraz. Że nie muszę być idealna, zakochana ani gotowa. Wystarczy, że jestem.

Jeszcze tego samego wieczoru kupiłam bilet. Na pociąg do Gdańska. Zawsze chciałam tam pojechać sama. Usłyszeć fale, nie dzielić ich z nikim. Wstać rano i iść przed siebie, nie pytając nikogo o pozwolenie.

Nie wiedziałam, co mnie tam czeka. Ale po raz pierwszy nie bałam się nie wiedzieć. W końcu zrozumiałam coś bardzo prostego. Może i cię kochałam, Adamie. Ale siebie – teraz – kocham bardziej.

Maja, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama