„Ja tyram jak wół, a mąż wydaje fortunę na herbatki z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nasz związek wrze jak woda w czajniku”
„Wstaję o szóstej. Robię sobie kawę – sypaną, nie z żadnego rytualnego czajnika – i patrzę, jak mój mąż siedzi na macie w salonie, owinięty w pled, popijając „napar z serca kamelii” za sto osiemdziesiąt złotych. Czasem się zastanawiam, czy jeszcze mieszkam z człowiekiem, czy już z jakimś porcelanowym guru”.

- Redakcja
Mam trzydzieści sześć lat i dwie prace – jedna to sklep spożywczy, druga to wieczorne sprzątanie biura w centrum. Nie, nie dlatego, że kocham pracować – po prostu ktoś musi płacić rachunki. A Patryk... Patryk odnalazł zen. Wstaję o szóstej. Robię sobie kawę – sypaną, nie z żadnego rytualnego czajnika – i patrzę, jak mój mąż siedzi na macie w salonie, owinięty w pled, popijając „napar z serca kamelii” za sto osiemdziesiąt złotych. Czasem się zastanawiam, czy jeszcze mieszkam z człowiekiem, czy już z jakimś porcelanowym guru.
Patryk kiedyś był grafikiem – dobrym zresztą. Ambitnym. Robił kampanie dla dużych marek, zarabiał więcej ode mnie. A teraz? Rzucił wszystko, bo „czuł, że wypala się energetycznie”. I tak od dwóch lat siedzi w domu, zamawia kadzidła z Nepalu i mówi o duchowym przebudzeniu. Ja w tym czasie myję kibelek w firmie farmaceutycznej, żebyśmy mieli na światło.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmialiśmy. Kiedyś... owszem. Kiedyś potrafiliśmy usiąść na kanapie i oglądać głupie komedie, jedząc pizzę z kartonu. Byliśmy wtedy szczęśliwi. Teraz on już nie chce niczego oprócz ciszy, przestrzeni i... nowych czajników.
– Jak ty to w ogóle znosisz? – zapytała mnie dziś Basia, gdy wypiłyśmy kawę na zapleczu sklepu. – Ja bym chyba dostała szału.
– Już chyba nie znoszę – odpowiedziałam cicho, mieszając plastikową łyżeczką w styropianowym kubku. – Już chyba naprawdę nie.
Patrzyła na mnie tak, jakby chciała mnie złapać za rękę. Ale nic nie powiedziała. I dobrze. Bo nie miałam siły się tłumaczyć. Że jeszcze wczoraj myślałam, że może on po prostu potrzebuje czasu. A dziś... dziś wiem, że ja już więcej czasu nie mam.
Mąż doznał duchowego przebudzenia
Wróciłam zmęczona, jak zawsze po drugiej zmianie. W sklepie jakiś dzieciak rozwalił butelkę keczupu, szef rzucał mięsem, a jedna z klientek stwierdziła, że wyglądam, jakbym miała zaraz umrzeć. W domu unosił się zapach bergamotki, a z salonu sączyły się dźwięki tybetańskich gongów. Patryk siedział na poduszce, otulony szalikiem, z zamkniętymi oczami. W milczeniu przeszłam do kuchni i zdjęłam płaszcz. Po chwili usłyszałam, jak wchodzi za mną.
– Kiedyś zrozumiesz, że to wszystko ma sens – powiedział, stając w drzwiach z uśmiechem pełnym tej jego nowej, nienaruszalnej łagodności.
– Co znowu? – spytałam, nie patrząc na niego.
– Kupiłem coś. Coś wyjątkowego. Zestaw do parzenia herbaty. Ręcznie robiony, japoński. Ceramika raku, oryginalna. Zobaczysz, zmieni twoje postrzeganie smaku i chwili.
Odwróciłam się powoli. Stał, trzymając w dłoniach kartonowe pudełko, z którego wystawała cienka warstwa bambusowej wyściółki.
– Ile? – zapytałam krótko.
– Ewa... To inwestycja w spokój ducha, w rytuał...
– Ile?!
– Dwa tysiące. Ale to z przesyłką.
Patrzyłam na niego i nie poznawałam człowieka, z którym dzieliłam życie od ośmiu lat.
– Nie mam już spokoju – powiedziałam. – Bo mam na głowie rachunki. I ciebie.
– Ale przecież ja... ja jestem w procesie. Transformuję się. Oczyszczam.
– Transformujesz się z kogo w kogo, Patryk? Z męża w dekorację salonu?
W końcu wybuchłam. Wyrzuciłam mu wszystko – że od miesięcy nie dorzuca się do rachunków, że zamawia jakieś dziwaczne kadzidła, że nie interesuje go, czy mamy na czynsz, że ja padam na twarz, a on siedzi i kontempluje parę znad czajnika. On próbował coś mówić, mówił że duchowy rozwój to też praca, że nie doceniam jego drogi. Ale ja już nie słuchałam. Poszłam do sypialni i zaczęłam się pakować. Spakowałam kilka ubrań, kosmetyczkę, szczoteczkę do zębów. Wzięłam torbę, płaszcz, buty i wyszłam. Nie powiedziałam „żegnaj”. Tylko „nie dzwoń”. Stał w korytarzu z tym swoim czajnikiem w ręku. I tyle go widziałam.
Nie mogę tego dłużej tolerować
Przez pierwsze trzy noce nie mogłam spać. Wynajęłam mały pokój u znajomej Basi, tej samej, z którą pracowałam w sklepie. Jej mąż jeździł na tirach i bywał w domu tylko w weekendy, więc miała wolny pokój. Zgodziła się bez wahania.
– Będziesz spała tyle, ile chcesz. Rano zrobię ci jajecznicę – powiedziała, kiedy przyszłam z torbą w ręku.
Ale ja nie spałam. Leżałam i słuchałam, jak grzejniki szumią. Nie płakałam. Nawet nie byłam wściekła. Raczej pusta. Jakby ktoś wyjął mi ze środka coś ciężkiego, co nosiłam od dawna, i teraz nie umiałam się odnaleźć bez tego balastu. Pierwszy tydzień był najtrudniejszy. Chciałam wrócić, a jednocześnie wiedziałam, że jeśli to zrobię, to już nigdy nie wyjdę. Potem zaczęłam powoli przyzwyczajać się do nowego rytmu. W pracy mówiłam niewiele, ale czułam, że Basia cały czas mnie obserwuje. Wiedziała, że jeszcze nie czas, żeby o tym rozmawiać. Zaczęłam brać więcej zmian, żeby nie siedzieć sama. Wieczorami, kiedy wracałam, Basia czasem czekała z herbatą. Normalną, z torebki.
– W końcu jesteś spokojniejsza – powiedziała pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy razem przy kuchennym stole.
– Bo wiem, że nie wrócę do domu i nie zobaczę go z czajnikiem za dwa tysiące – odpowiedziałam.
Roześmiała się, a ja razem z nią. Pierwszy raz od wielu tygodni. Z czasem przestałam sprawdzać telefon. Przestałam myśleć, co robi Patryk, czy sobie radzi. Czasem przychodziła fala niepokoju. A jeśli coś mu się stało? Jeśli potrzebuje pomocy? Ale zaraz potem pojawiała się myśl: ja też potrzebowałam pomocy. Przez dwa lata. I jakoś sobie poradziłam. Zaczęłam chodzić na długie spacery. Znów jadłam kolacje przy stole. Znów kupowałam kwiaty do wazonu. Tylko cisza była inna.
Cicha naprawdę, bez gongów
Telefon zadzwonił w sobotę rano. Numer znałam na pamięć, choć usunęłam go z kontaktów. Przez chwilę tylko patrzyłam na ekran. Potem odebrałam.
– Ewa... to ja – powiedział cicho Patryk. – Wiem, że nie powinienem, ale... nie mam już nic.
Milczałam.
– Sprzedałem wszystko – mówił dalej. – Nawet twój pierścionek. Ten zaręczynowy. Zostałem sam, nie mam za co żyć. Potrzebuję kilku dni. Chcę się ogarnąć. Mogę wrócić? Choćby na chwilę?
Nie odpowiedziałam. Już nic nie czułam. Ani złości, ani współczucia. Tylko zmęczenie. Oddychałam równo, spokojnie. W słuchawce przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszałam dźwięk zakończonego połączenia. Wstałam z łóżka, poszłam do kuchni i nastawiłam wodę. Wyjęłam z szafki torebkę zwykłej herbaty. Nie potrzebowałam czajników z Japonii. Potrzebowałam ciepła i spokoju, który nie kosztuje dwóch tysięcy. Wróciłam do pokoju z kubkiem w ręku. Usiadłam na łóżku i spojrzałam przez okno. Było szaro, jak zazwyczaj. Ale we mnie było spokojnie. Cicho. Bez dźwięków gongów. Bez fałszywej duchowości. Tylko herbata. I cisza, którą sama wybrałam.
Rozmowa z matką
Wieczorem zaczęło padać. Siedziałam przy stole w kuchni i słuchałam deszczu, kiedy zadzwoniła mama. Odbierałam z wahaniem, bo wiedziałam, że temat nie zejdzie na pogodę.
– I jak tam? – zapytała od razu. – Co u was?
Westchnęłam.
– Nie ma już żadnego „u nas”, mamo. Wyprowadziłam się.
– Co ty mówisz, Ewa? Dlaczego?
– Bo już nie dawałam rady. Wszystko było na mojej głowie. A on... On sobie siedział, pił herbatki i opowiadał o „energii przestrzeni”.
– Może potrzebuje tylko wsparcia? – powiedziała cicho, prawie szeptem.
Zamilkłam na chwilę. Patrzyłam przez okno na mokre podwórko i myślałam o tym, ile razy sama sobie to powtarzałam. Że trzeba go wspierać. Że przecież mu ciężko. Że on przechodzi przez coś ważnego.
– A ja? – zapytałam w końcu. – Ile ja jeszcze mam go wspierać?
Po drugiej stronie zapadła cisza. Zawsze miała w sobie ten głos pokolenia, które wszystko znosiło. Matka, żona, opoka. Ale ja już nie chciałam być opoką. Chciałam być sobą. Zwykłą kobietą, która po pracy może usiąść i nie czekać, aż ktoś jej poda fakturę za czajnik. Wieczorem, kiedy zasypiałam, przypomniałam sobie pierwsze miesiące z Patrykiem.
Stanęłam jak wryta
Byliśmy młodzi, trochę naiwni, ale pełni planów. On miał w sobie wtedy światło – coś, co przyciągało. Coś prawdziwego. Ale to światło zgasło. I zgasło razem z nim coś we mnie. Nie chodziło o to, że przestał zarabiać. Chodziło o to, że przestał chcieć. Przestał się starać. I chyba właśnie wtedy odszedł – zanim ja spakowałam torbę.
Spotkałam go przypadkiem, w drogerii na rogu. Stał przy półce z szamponami, zmarnowany, w za dużym płaszczu, którego kiedyś nie założyłby nawet na spacer z psem. W dłoni trzymał puszkę jakiegoś najtańszego piwa. Zobaczył mnie od razu, jakby przeczuwał, że wejdę.
– Ewa... – odezwał się cicho, jakby mnie zawołał, a jednocześnie próbował się ukryć.
Stanęłam jak wryta. Nie dlatego, że było mi go żal. Po prostu nagle zrozumiałam, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. Stał przede mną ktoś obcy. Ktoś, z kim kiedyś spałam, jadłam kolacje i dzieliłam życie, ale teraz nie miałam w sobie ani kawałka przestrzeni na to spotkanie.
– Tylko chciałem porozmawiać – zaczął niepewnie. – Naprawdę. Ja wiem, że wszystko zawaliłem, ale... może jeszcze mógłbym... jakoś...
– Nie mam siły – przerwałam mu spokojnie. – Nie mam miejsca. Zajęłam je sobą.
Zamilkł. Patrzył na mnie jak ktoś, kto właśnie zdał sobie sprawę, że drzwi, które trzymał uchylone, właśnie się zamknęły. I nie były zatrzaśnięte w złości. Tylko spokojnie, bez emocji. Jakby już nie były potrzebne. Wyszłam, zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze. Nie obejrzałam się. Wiedziałam, że patrzy.
Ewa, 36 lat
Czytaj także:
- „Mój mąż zupełnie zdziwaczał. Znosi do domu akwaria, robaki i inne fanaberie. Po co? Dla dobra jego serca
- „Po 40-tce nabrałem chęci na nowe, dorosłe hobby. Chciałem zaimponować kumplom i żonie. Gorzko tego pożałowałem”
- „Mąż wolał spędzać czas z krowami niż ze mną. Jeśli myślał, że może traktować mnie jak powietrze, to był w błędzie”