Reklama

Poranek w dniu komunii Antka był dla mnie jak egzamin, do którego przygotowywałam się miesiącami. Siedząc przed lustrem, patrzyłam na swoje odbicie z mieszaniną nadziei i wstydu. Chciałam być piękna. Chciałam, żeby Paweł mnie zobaczył i gorzko pożałował. Nowa sukienka opinała moje ciało, upięte włosy miały dodać mi powagi. A jednak czułam, że drżę w środku, jakbym zaraz miała się rozpaść na kawałki. Gdzieś obok biegał Antek, a ja prawie nie zwracałam na niego uwagi. Dziś nie miałam być tylko matką. Dziś miałam wreszcie odzyskać siebie.

Reklama

Byłam wściekła na cały świat

– Antoś, wyprostuj się! – syknęłam, poprawiając mu biały kołnierzyk pod szyją. – I pamiętaj, masz się uśmiechać, rozumiesz?

Antek skrzywił się i odsunął ode mnie ręką.

– Nie chcę się uśmiechać. Chcę iść do taty – mruknął pod nosem.

Serce ścisnęło mi się boleśnie, ale na zewnątrz zareagowałam zupełnie inaczej, niż powinnam. Chwyciłam go za ramię mocniej, niż zamierzałam.

– Co ty gadasz?! – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Twój tata zaraz tu będzie, wszyscy się na nas będą patrzeć. Musisz być grzeczny!

Antek wbił wzrok w brukowany chodnik. Widziałam, jak przygryza wargę, jak walczy ze sobą. Mój mały chłopczyk, dziś w białej albie, wyglądał jak ktoś zupełnie obcy.

– Wolałbym być z tatą i Sandrą... – wydukał.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch. Sandra. Oczywiście, że o nią chodziło. Młoda, zawsze uśmiechnięta, niepokryta warstwą pudru i łez. Nachyliłam się do niego, tak blisko, że prawie dotykałam jego policzka.

– Naprawdę chcesz mi to zrobić dzisiaj, Antek? W taki dzień? – wyszeptałam z goryczą.

Spojrzał na mnie z niepokojem, a ja nagle zobaczyłam w jego oczach coś, co wolałabym ignorować: strach. Cofnęłam się, zła na siebie, na niego, na Pawła, na cały świat. I przede wszystkim – zawstydzona tym, że walczę właśnie z własnym dzieckiem.

Jakbyśmy nigdy nie byli rodziną

Gdy tylko ich zobaczyłam, poczułam, jak serce mi zamiera. Paweł, w granatowym garniturze, wyglądał dokładnie tak, jak pamiętałam – nonszalancko pewny siebie. A obok niego Sandra – młoda, szczupła, z lekko zaróżowionymi policzkami i uśmiechem, który aż raził w oczy.

– Cześć, Marta – powiedział Paweł, podchodząc bliżej. – Antek wygląda super.

Sandra posłała mi szybki, wymuszony uśmiech.

– Dzień dobry – rzuciła cicho.

– Cześć – odpowiedziałam chłodno, próbując utrzymać pion, choć wszystko we mnie wrzało.

Spojrzałam na Pawła. Ani śladu skrępowania, żadnego zawahania. Jakbyśmy nigdy nie byli rodziną. Jakby nic się nie wydarzyło.

– Antek, przywitaj się ładnie – dodałam, bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.

Mój syn podbiegł do ojca i przytulił się do niego, jakby mnie nie było.

– Świetnie wyglądasz, mały – zaśmiał się Paweł, poczochrał go po włosach i zerknął na Sandrę. – Sandra przygotowała ci prezent, co nie, kochanie?

„Kochanie?”, pomyślałam z goryczą, patrząc na nią jak na intruza, który ukradł mi wszystko, co miałam najcenniejszego.

Uśmiechnęłam się, z całych sił starając się, żeby nie było po mnie nic widać. W środku jednak czułam się tak, jakbym stała naga na środku placu – zupełnie przezroczysta, upokorzona, przegrana.

Chciałam za wszelką cenę wygrać

W kościele było duszno od kadzidła i emocji. Siedziałam w ławce, udając skupienie, ale tak naprawdę nie słuchałam ani słów księdza, ani śpiewu dzieci. Cały czas czułam na sobie spojrzenia. Patrzą na mnie. Na tę samotną rozwódkę. Na tę, której nawet własne dziecko woli ojca. Kątem oka zerkałam na Pawła i Sandrę. Szeptali coś do siebie, uśmiechając się cicho. Wyglądali, jakby byli z innego świata – młodsi, beztroscy, jakby nic ich nie dotyczyło. Jakby ta cała komunia była dla nich tylko kolejną okazją do wspólnego wyjścia. Mocniej ścisnęłam torebkę w dłoniach. „Nie patrz tam”, karciłam się w myślach. „To nie jest twój dzień. To dzień Antka”.

Spojrzałam na mojego syna, który właśnie podchodził do ołtarza. Biała alba, rączki złożone do modlitwy, a na twarzy... smutek. Zupełnie nie ten wyuczony, wymuszony uśmiech, o który go prosiłam rano. Serce mi zadrżało. Czy ja w ogóle pomyślałam dziś o nim? O tym, czego on chce? Czy liczyło się tylko to, by wygrać z Pawłem? By udowodnić coś, czego nikt już nie chciał oglądać? Łzy napłynęły mi do oczu, ale szybko je zamrugałam. Nie teraz. Nie tu. Jeszcze muszę wytrzymać.

To miał być mój triumf, a było załamanie

Przyjęcie miało być moim triumfem. Wynajęłam najładniejszą salę, zamówiłam najlepszy catering w mieście, udekorowałam stoły peoniami i hortensjami, jakby to było jakieś wesele. I przez pierwsze pół godziny naprawdę grałam rolę idealnej gospodyni. Śmiałam się za głośno, wznosiłam toasty za Antka, flirtowałam z kelnerem, który podawał mi wino. Dookoła gwar, śmiechy, a ja czułam się jak na jakimś przedstawieniu, w którym zapomniałam tekstu. Gdzieś wśród gości zauważyłam Pawła i Sandrę. Siedzieli z boku, jakby chcieli być jak najmniej widoczni. A potem, gdy tylko wręczyli Antkowi prezent, zaczęli się zbierać.

– Już wychodzicie? – zapytałam, starając się, by mój głos zabrzmiał obojętnie.

– Tak, musimy jeszcze wpaść do rodziców Sandry – odparł Paweł, ledwo patrząc mi w oczy.

Skinęłam głową. Wino w mojej dłoni nagle stało się ciężkie jak ołów.

Antek podszedł do mnie nieśmiało, szarpiąc mnie za ramię.

– Mamo... mogę iść z tatą? Na chwilę? Proszę...

Coś we mnie pękło. Z trzaskiem.

– A idź sobie! – wyrzuciłam, czując, jak głos mi drży. – Skoro i tak wolisz być z nimi!

Chłopiec cofnął się, jakby dostał policzek. Goście ucichli. Wszyscy patrzyli. Złapałam kieliszek, wypiłam jednym haustem i odwróciłam się plecami do całego świata. Niech sobie idą. Wszyscy. Ja już nie mam siły.

Zawiodłam synka i siebie

Po przyjęciu w domu panowała cisza, od której bolały mnie uszy. Siedziałam na kanapie w salonie. Antek był już u Pawła. Nie odezwał się do mnie ani słowem, zanim wyszedł. Oparłam głowę o dłonie. Co ja zrobiłam? Próbowałam przypomnieć sobie choć jedną chwilę z dzisiejszego dnia, kiedy naprawdę patrzyłam na Antka – a nie na siebie, nie na Pawła, nie na Sandrę. Nie znalazłam ani jednej. Chciałam mu stworzyć piękny dzień. Zamiast tego urządziłam spektakl własnej desperacji. Wstałam z trudem i podeszłam do lustra. W odbiciu zobaczyłam kobietę, której sama się bałam: rozmazany makijaż, zamglone spojrzenie, kurczowo zaciskające się dłonie.

– Wspaniale, Marta – powiedziałam na głos, z ironią. – Naprawdę jesteś wzorem do naśladowania.

W kącie salonu stało puste krzesełko Antka. Na stole jeszcze leżała jego mała, biała świeca. Zawinięta w celofan, który szeleścił przy każdym podmuchu wiatru. Podeszłam, dotknęłam jej ostrożnie. Jakbym dotykała czegoś, co może mnie poparzyć. Wiedziałam jedno: zawiodłam. Jego, siebie, wszystko, w co jeszcze wierzyłam.

Od dziś walczę o mojego syna

Kilka dni później siedzieliśmy razem w samochodzie. Odwoziłam Antka do szkoły. Droga była krótka, a jednak czułam, że dzieli nas dystans, którego nie potrafię pokonać. Patrzył przez okno, trzymając plecak kurczowo na kolanach. Jakbym mogła go w każdej chwili zranić – znowu.

– Antek... – zaczęłam niepewnie. – Wiem, że cię wtedy zawiodłam...

Nie odpowiedział. Nie odwrócił głowy. Ale widziałam, jak jego ramiona drgnęły lekko.

– Przepraszam, kochanie. – Głos mi się łamał. – Tak bardzo chciałam... nie wiem już nawet, co. Wyszło źle. Wyszło... najgorzej.

Wjechaliśmy pod szkołę. Spojrzał na mnie krótko. W tych oczach nie było nienawiści. Ale była ostrożność. Rezerwa, której wcześniej nie znałam.

– Muszę już iść – powiedział cicho.

Skinęłam głową. Patrzyłam, jak wysiada, jak poprawia pasek od plecaka i idzie w stronę budynku szkoły. Nie obejrzał się. Siedziałam za kierownicą jeszcze długo po tym, jak jego sylwetka zniknęła mi z oczu. Wiedziałam, że odbudowanie tego, co zniszczyłam w jednej chwili, będzie trudniejsze niż wygranie jakiejkolwiek walki z Pawłem. Ale pierwszy raz od dawna nie czułam w sercu wściekłości. Czułam żal. I decyzję, twardą i nieodwołalną. Już nie walczę z Pawłem. Od dziś walczę o mojego syna.

Marta, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama