Reklama

Nie wiem, co mnie bardziej wkurzało – zapach stęchlizny, który przesiąkł moją kurtkę, czy dźwięk kapania z nieszczelnej rury nad zlewem. Ale przecież to było moje miejsce. Moja niezależność. Moja wywalczona kawalerka z odrapanymi ścianami i grzejnikiem, który działał tylko wtedy, kiedy sąsiad z dołu akurat włączał swój.

Reklama

Oparłam łokcie o kuchenny blat i patrzyłam na talerz ryżu. Znowu. Ryż z kostką rosołową. Czasem z odrobiną cebuli, jak osiągałam luksus smażenia. Dwa tygodnie temu wyliczyłam, że przy dobrym gospodarowaniu i bez nieprzewidzianych wydatków, powinnam przeżyć do końca miesiąca. Ryż był tani. No i nie trzeba go było jakoś specjalnie przyrządzać – sam się bronił, kiedy nie było nic innego. Mama oczywiście dzwoniła. Pisała. Czasem nawet przysyłała zdjęcia swoich obiadów, jakby to miało mnie pocieszyć. A ja? Odpowiadałam raz na tydzień, od niechcenia. Bo nie po to wyprowadziłam się z domu, żeby znów jeść jej zupki i słuchać wykładów o oszczędzaniu.

– Dam radę. Muszę – mówiłam sobie, zakładając kolejną parę grubych skarpetek.

Nie chciałam być tą, która wraca na kolanach, z siatką brudnych ubrań i pustym portfelem. Lepiej już milczeć, znosić samotność, przymknąć oczy na kurz w kątach i udawać przed sobą, że to właśnie tak wygląda dorosłość. Bo przecież wygląda. Nie?

Wolałabym, żeby mama krzyczała

Zadzwoniła do drzwi akurat wtedy, kiedy wylewałam wodę z przypalonego ryżu do zlewu.

– Otworzysz w końcu? – usłyszałam znajomy głos zza drzwi.

Zamarłam. Serce mi stanęło. Mama. Otworzyłam powoli, jeszcze w rozciągniętym swetrze i bez makijażu. Stała tam w kurtce, z torbą w ręku, z uśmiechem, który miał udawać, że to przypadek.

– Byłam w okolicy – rzuciła tym swoim tonem, który nigdy nie był tylko przypadkiem.

W tej okolicy nic nie ma – bąknęłam, wpuszczając ją do środka.

Zaczęła się rozglądać. Z kuchni jeszcze unosił się zapach przypalonej cebuli.

– Ale tu… skromnie – mruknęła, zdejmując płaszcz. – Zrobiłabyś herbaty?

Zaparzyłam. Przełknęłam wstyd razem ze śliną, kiedy sięgnęła po łyżkę i bez pytania zajrzała do garnka.

– Ty naprawdę tylko to jesz? – spytała, wpatrując się w resztki ryżu, jakby to była trucizna.

– No, ryż dobry na wszystko. Na żołądek, na nerwy, na… rachunki – zaśmiałam się nerwowo.

Nie odpowiedziała. Po prostu usiadła przy stole i zaczęła płakać. Cicho, bez słów. A ja stałam jak idiotka, z tą łyżką w ręku, z uczuciem, że właśnie zostałam rozebrana do naga.

– Boże… moje dziecko – powiedziała w końcu, a ja wolałabym, żeby krzyczała. Krzyk byłby łatwiejszy niż ta jej cisza.

Nie patrzyłam na nią. Patrzyłam na ścianę, na której kiedyś planowałam powiesić obraz, ale przecież nawet na porządny haczyk nie było mnie stać.

Nie chciałam żadnej litości

Telefon zadzwonił dwa dni po wizycie. Mama. Nie miałam ochoty odbierać, ale odebrałam. Głównie po to, żeby mieć to z głowy.

Przelałam ci trochę pieniędzy – zaczęła od razu, bez „cześć”, bez pytania, jak się czuję. – Na zakupy. I wysłałam paczkę. Pewnie dojdzie jutro albo pojutrze.

– Po co to zrobiłaś?! – wybuchłam. – Prosiłam cię o coś takiego?

– Nie musiałaś – odpowiedziała spokojnie. – Wystarczy, że widziałam, jak żyjesz. To nie jest życie, Anka.

– Wiesz co? – syknęłam. – Może i nie jest, ale to moje życie. I nie chcę twojej litości.

– Litości?! – teraz ona podniosła głos. – Ja też kiedyś nie miałam co jeść, ale nie udawałam, że jest dobrze! Nie grałam dumnej bohaterki w swoim własnym dramacie!

– To, czemu robisz ze mnie jakąś ofiarę?! Ja sobie radzę!

– Ty się dusisz w tej kawalerce, dziecko. I udajesz przed sobą, że to jest życie.

Zamilkłam. Dłonie mi drżały, a oczy piekły od łez, których nie chciałam płakać. Nie przy niej. Nie przez telefon. Bo wtedy znów byłabym tylko jej małą córeczką, która nie daje rady.

– Zajmij się swoim życiem, mamo. Moje cię nie dotyczy – rzuciłam i się rozłączyłam.

Usiadłam na podłodze i oparłam się plecami o drzwi. Przez chwilę nienawidziłam jej. A potem siebie. Za to, że miałam ochotę przyjąć ten przelew. Za to, że byłam aż tak bardzo samotna.

Nie chciałam być ciężarem

W nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując w tykanie zegara i kapanie kranu. Myślałam o mamie. O tych jej głupich łzach przy stole. O tym, jak mnie rozbroiła jednym spojrzeniem. Ale też… o sobie. O Sylwii. Jak wróciła któregoś wieczoru i zastała mnie w kuchni – roztrzęsioną, po awanturze z Patrykiem. Chciała przytulić. A ja ją odepchnęłam. Dosłownie. Odepchnęłam i powiedziałam: „Nie potrzebuję pocieszenia, tylko ciszy”. Trzy tygodnie później się wyprowadziła. Wciąż mam jej kubek w szafce. Pęknięty, ale nie umiem wyrzucić. I o Patryku. Jak krzyczał kiedyś:

– Nie potrzebujesz nikogo, co? Nawet jak się topisz, wolisz zatonąć sama, byle nie z moją ręką!

Zamknęłam oczy. Nie umiem kochać jak mama – hałaśliwie, z ciepłem, z roztrzepaniem. Ja kocham… po cichu. Z dystansu. Tak, żeby nikt nie zauważył. Po południu wsiadłam w tramwaj. Bez planu. Bez telefonu. Bez dumy. Wysiadłam pod starym blokiem. Jej blokiem. Drzwi otworzyła szybko, jakby czekała. Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Ten sam obrus, co zawsze. Herbata malinowa. Cisza.

– Myślałam, że mnie już nie kochasz – powiedziała w końcu.

– Nie umiem kochać jak ty – odpowiedziałam. – Ja tylko… nie chcę być ciężarem.

Mama pokręciła głową. Wzięła moją dłoń i powiedziała cicho:

– Ciężarem jesteś tylko dla siebie.

Nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Ale pierwszy raz od dawna – nie w samotności.

Chciałam być silna

Siedziałyśmy przy herbacie jeszcze długo po tym, jak przestałam płakać. Mama coś tam mówiła o pogodzie, o tym, że lepiej się ubrać, bo ma wiać. A ja… słuchałam. Po raz pierwszy od miesięcy naprawdę słuchałam.

– Wiesz – zaczęła nagle, mieszając łyżeczką, jakby to była ważna czynność – kiedy byłam w twoim wieku, miałam już ciebie i ojca, który pił.

Zamarłam. O tacie rzadko mówiła. A już nigdy w takim tonie.

– Jadłam wtedy chleb z wodą. Nie, nie żartuję. Mieszałam wodę z margaryną, żebyś nie zauważyła, że nie ma masła. I wiesz co? Wstydziłam się. Jak cholera. Przed sąsiadką, przed ekspedientką w sklepie, przed sobą.

Spojrzała na mnie z takim ciepłem, że coś mi się w środku rozpuściło.

– Myślałam, że dam ci lepsze życie – szepnęła. – A ty chcesz wszystko przeżyć dokładnie jak ja…

Chciałam być silna – odpowiedziałam. Głos mi się łamał.

– Silna nie znaczy samotna – powiedziała.

I wtedy dotarło do mnie, że całe życie myliłam jedno z drugim. Myślałam, że rezygnując z bliskości, wygrywam niezależność. Że słabość to porażka. A przecież najsilniejsi ludzie to ci, którzy mają odwagę poprosić o pomoc, kiedy toną. Siedziałam w jej kuchni, pachnącej zupą i starym płynem do naczyń i po raz pierwszy od dawna czułam coś, czego nie umiałam nazwać. Nie ulgę. Nie spokój. To była przestrzeń. Przestrzeń na bycie człowiekiem, nie projektem do zrealizowania.

Nie wiedziałam, co dalej

Gotowałam zupę. Prawdziwą. Nie kostkę rozpuszczoną w wodzie, tylko cebulę smażoną na maśle, marchew, ziemniaki, liść laurowy. W garnku coś bulgotało, a ja, pierwszy raz od miesięcy, czułam zapach, który nie był smętnym przypalonym ryżem. Mama siedziała przy stole i obierała czosnek.

– Pamiętasz, jak kiedyś spaliłaś barszcz, bo zakochałaś się w listonoszu? – zapytałam.

Roześmiała się tak głośno, że aż łyżka wpadła jej do miski.

– Nie w listonoszu, tylko w sąsiedzie z drugiego piętra! Tylko udawał, że roznosił listy, żeby ciotka nie gadała!

Wybuchłam śmiechem. Tak po prostu, bez udawania. W tamtej chwili nie było długów, niepewnej pracy, wstydu. Byłam tylko ja i ona. Dwie kobiety, które po swojemu chciały być silne. Zupa nie była wybitna. Trochę za słona, ziemniaki się rozgotowały. Ale kiedy podałam ją w dwóch starych miskach i usiadłyśmy razem przy tym moim małym stole, mama spojrzała na mnie jakoś inaczej.

– Nie wiem, co dalej – przyznałam cicho. – Ale mogę dziś nie udawać.

– Na początek to wystarczy – odpowiedziała równie cicho.

Nie obiecałam, że się zmienię. Nie rzuciłam pracy, nie wróciłam do domu, ale pierwszy raz od dawna pozwoliłam komuś być blisko. I siebie też dopuściłam bliżej. Choćby na chwilę. I choć wciąż nie miałam oszczędności ani planu na życie, tego wieczoru po raz pierwszy poczułam, że naprawdę mogę coś zbudować – na tej krzywej podłodze, w tej chłodnej kawalerce, przy tym rozklekotanym stole. Od początku. Od zupy.

Anna, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama