Reklama

Byłam kobietą, która zawsze wierzyła w domowe wypieki i tradycyjne smaki. Lata 80., mimo całej szarzyzny PRL-u, wspominam z nostalgią – wtedy, żeby coś upiec, trzeba było się postarać. Kakao z Pewexu, mąka z kartkami i ser kupowany od sąsiadki. Dzisiaj wszystko jest na wyciągnięcie ręki, ale smak... To nie to samo. Dlatego, kiedy zaproponowałam rodzinny piknik w parku, od razu zapaliłam się do pomysłu. Pogoda miała być piękna, wnuki już się cieszyły, a ja zaczęłam planować menu jak na wesele. Powiedziałam Marcie, mojej synowej, żeby przyniosła coś słodkiego.

Reklama

– Zrób swoje muffinki, te jagodowe. Są najlepsze – rzuciłam przez telefon.

A ona tylko się zaśmiała i powiedziała, że oczywiście, że upiecze. Nie wiem czemu, ale miałam dziwne przeczucie. Może to wiek? A może po prostu znam ludzi lepiej, niż im się wydaje.

Spojrzałam na nią znad serwetki

Rozłożyliśmy koc pod rozłożystym dębem, niedaleko placu zabaw. Mój mąż niósł termos z kawą, wnuki biegały z piłką, a ja układałam pasztet, ogórki małosolne i domową sałatkę jarzynową na plastikowych talerzykach. Syn zajął się rozstawianiem krzesełek turystycznych, a Marta... no właśnie. Synowa pojawiła się z pudełkiem. Blaszane, lekko powgniatane pudełko.

– Co tam niesiesz? – zapytałam niby niewinnie, choć już coś mi się nie zgadzało.

– Twoje ulubione muffinki! – zaśmiała się, siadając obok mnie. – Jagodowe, jak chciałaś.

Otworzyła wieczko z teatralnym gestem i zaczęła wykładać babeczki na paterę. Wszystkie jednakowe. Jak spod sztancy. Ani jednego pęknięcia, ani jednej przypieczonej krawędzi.

– Patrzcie państwo – mruknęłam do siebie. – Jak z reklamy.

Wzięłam jedną. Pachniała... nijako. Wzięłam kęs. Była słodka. Poprawna. Ale bez duszy.

– Smakują? – spytała Marta z nadzieją.

Spojrzałam na nią znad serwetki.

– Czuć, że nie twoje.

Zachichotała nerwowo.

– Oj tam, może mi wyjątkowo równo wyszły?

– Albo kupne – odpowiedziałam z uśmiechem.

Marta spojrzała na mnie, próbując się uśmiechnąć, ale jej policzki zrobiły się czerwone jak buraki. Ja za to ukroiłam kawałek pasztetu i zajęłam się swoim talerzykiem. Wiedziałam, że temat jeszcze wróci.

Musiałam to skomentować

Synowa udawała, że nie słyszy, ale ja już się rozpędzałam. Westchnęłam teatralnie i wzięłam kolejny kęs – tym razem ogórka.

– Wiesz, jak się piekło babeczki w latach osiemdziesiątych? – zapytałam, niby do niej, niby do wszystkich.

– Z trudem? – rzucił mój syn, który znał mnie aż za dobrze.

– Nie z trudem, tylko z sercem – poprawiłam go. – Jajka od ciotki z PGR-u, jagody z lasu, masło za dolary, bo w sklepie był tylko mix tłuszczowy. A piekarnik? Albo nie trzymał temperatury, albo kopcił, albo jedno i drugie. Raz całe ciasto mi wybuchło, bo żarówka w piekarniku pękła i prysnęła w środek!

– Naprawdę? – zapytała Marta, robiąc duże oczy.

– A co ja ci będę bajki opowiadać? Sąsiadka z dołu myślała, że wybuchła butla z gazem. Ale jak poczuła zapach babeczek, to, zamiast dzwonić po straż, przyniosła talerzyk.

Dzieciaki się śmiały, mąż kiwał głową z uśmiechem, a Marta siedziała jak na rozżarzonych węglach. Z każdym słowem była coraz bardziej zawstydzona.

– Kiedyś to wypieki miały duszę. Nie były idealne, ale były nasze. I smakowały jak niedziela u babci. A teraz? – wskazałam na babeczkę. – Smak jak z proszku.

– Może już nie te czasy – powiedziała cicho.

– Czasy się zmieniają, ale ciasto? Ciasto musi być szczere – odpowiedziałam.

Zapytałam z przekąsem

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Dzieci wróciły z piłką i domagały się muffinek. Marta rozdała im po jednej, uśmiechając się nerwowo, a potem sięgnęła po swoją, ale tylko ją obracała w palcach.

– Mamusiu, a czemu ty swojej nie jesz? – zapytała Zosia.

Marta zerknęła na mnie, potem na dzieci, potem znowu na mnie. Wzięła głęboki wdech, a potem wypuściła go z westchnieniem, które zabrzmiało jak kapitulacja.

– Dobra. Powiem prawdę. Kupiłam je w cukierni – rzuciła nagle. – Przełożyłam do moich foremek. Nie miałam czasu piec. Dzieci marudziły, Zosia miała gorączkę w nocy, a ja... – zawiesiła głos. – No i uznałam, że tak będzie najłatwiej.

Spojrzała na mnie ze wstydem, jakby czekała, aż ją osądzę. Jakby szykowała się na wykład o wartościach i uczciwości.

– Tylko nie mów Kubie – dodała szybko. – On myśli, że piekłam całą noc.

Patrzyłam na nią przez chwilę w ciszy. A potem… tylko się uśmiechnęłam.

– Dobrze, że chociaż przełożyłaś je do foremek. Wiesz, ile punktów za prezentację? – zapytałam z przekąsem.

– Pięć?

– Pięć z minusem. Ale za szczerość... masz dziesięć.

Marta uśmiechnęła się z ulgą. Chyba pierwszy raz od rana naprawdę szczerze.

Żartowałam z synową

Pochyliłam się do niej i teatralnym szeptem rzuciłam:

– Wiesz co? A ja też kupiłam pasztet.

Marta zamrugała.

– Co?

– Nie wyrobiłam się. Wzięłam z delikatesów na rogu. Tylko ogórki są moje – dodałam i mrugnęłam do niej konspiracyjnie.

Synowa parsknęła śmiechem.

 Myślałam, że mnie zjesz razem z tymi muffinkami – powiedziała.

– Oj, już dawno przestałam się złościć o takie rzeczy. W życiu i tak trzeba się nagimnastykować, to po co jeszcze wymagać od siebie bycia perfekcyjną panią domu?

– Ale ty zawsze wszystko robisz sama.

– Tak ci się tylko wydaje. A tak naprawdę, to raz na jakiś czas też się potykam. I co z tego? Pasztet to pasztet. Jak smaczny, to niech sobie będzie i kupny.

– Czyli nie jestem najgorszą synową?

– Nie. Jesteś całkiem znośna – powiedziałam z uśmiechem. – Jak na kogoś, kto mnie okłamał w sprawie wypieków.

Marta roześmiała się jeszcze głośniej. Kuba spojrzał z boku i tylko pokręcił głową.

– Co wy tam knujecie?

– Tajemnice kuchenne – odparłam. – Ale jak chcesz, mogę ci powiedzieć, kto w dzieciństwie zjadał całe opakowanie lodów, jak nikt nie patrzył.

– Mamo!

– No co? Też mam swoje asy w rękawie.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem

Piknik powoli dobiegał końca. Dzieci domagały się lodów, mój mąż przysypiał w foteliku, a Marta wciąż siedziała obok mnie i obracała w rękach pustą papilotkę po muffince.

– Wiesz, ja się naprawdę starałam – powiedziała po chwili. – Plan był ambitny: kupić jagody, rozbić jajka, włączyć piekarnik… Ale życie postanowiło inaczej.

– I co zrobiłaś?

– Zadzwoniłam do cukierni. Pani Ania powiedziała, że ma kilka jagodowych, co jej zostały z poranka. No to kupiłam. A potem... włożyłam do moich foremek i udawałam, że to moje.

Pokiwałam głową.

– I dobrze, że przyszłaś. Bo czasem nie chodzi o to, co się przynosi. Chodzi o to, że się jest.

– I nie masz mi tego za złe?

– Nie. Ale następnym razem jak kupisz, to przynajmniej powiedz mi wcześniej. To chociaż nie będę się kompromitować z moimi „wyjątkowymi kubkami smakowymi”.

– Umowa stoi. A ty mi powiedz, gdzie kupiłaś ten pasztet. Bo jeśli kiedyś wybuchnie ci piekarnik, to też muszę mieć plan B.

– Delikatesy na rogu. Ale to też nasza tajemnica.

Roześmiałyśmy się obie. A potem zgodnie postanowiłyśmy – następnym razem kupujemy wszystko. I tylko ogórki zrobimy same.

Zrobiło mi się ciepło na sercu

Nie każda kobieta musi być mistrzynią kuchni. I nie każda teściowa musi być surowa jak stara nauczycielka z podstawówki. Życie nauczyło mnie jednego – że odrobina udawania to jeszcze nie koniec świata. Czasem wręcz przeciwnie – to dowód, że komuś zależy. Tego dnia Marta zbliżyła się do mnie bardziej niż przez ostatnie dwa lata. Przestała być „tą od mojego syna”, a zaczęła być... po prostu człowiekiem. Z bałaganem w kuchni, popsutym piekarnikiem i kupnymi muffinkami. I jakoś tak cieplej mi się zrobiło na sercu, jak zobaczyłam ją śmiejącą się razem ze mną, a nie ukradkiem wycierającą ręce o sukienkę w stresie, czy ciasto wyrosło.

A ja? Zrozumiałam, że muffinki, nawet te kupne, mogą smakować całkiem dobrze – jeśli tylko podane są z dobrym sercem. Zwłaszcza jeśli ktoś wcześniej zarwał noc, próbując ogarnąć życie. A potem jeszcze znalazł czas, żeby usiąść na kocu, pod dębem, obok zrzędliwej teściowej z sentymentem do czasów, gdy piekarniki miały dwie temperatury: „za gorąco” i „wcale”. To był naprawdę udany piknik. I chyba pierwszy, na którym więcej było śmiechu niż przypalonych spodów.

Weronika, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama