Reklama

Gdy mąż dostał pracę w innym mieście, postanowiliśmy się przeprowadzić. Nie stanowiło to dla mnie problemu, poza niedogodnościami związanymi z samymi przenosinami, ponieważ wykonuję swoją pracę zdalnie.

Reklama

Zamieszkaliśmy w wynajętym domu, w sympatycznej, pełnej zieleni okolicy. Nie ukrywam, doskwierała mi samotność. Leszek, chcąc wywrzeć dobre wrażenie w firmie, mocno się zaangażował i późno wracał do domu. A wszyscy starzy znajomi zostali daleko. Kontakt przez telefon czy media społecznościowe to jednak nie to samo co osobiście. No ale sąsiadów do zapoznania wokół nie brakowało. Choćby tuż za płotem mieszkała trzypokoleniowa rodzina: starszy pan, małżeństwo w średnim wieku i ich nastoletnia córka. Ponieważ byli najbliżej, właśnie z nim postanowiłam się zaprzyjaźnić.

I trafiłam na mur. Wszelkie próby nawiązania dłuższej pogawędki, wychodzącej poza „dzień dobry” i „chyba będzie padać”, kończyły się porażką. Jako otwarta, pogodna osoba, do tego gadatliwa, zwykle nie miałam większych trudności w budowaniu relacji z bliźnimi, a teraz czułam się niemal jak natręt. Było mi przykro i z tego poczucia krzywdy oraz odrzucenia zaczęłam ich podpatrywać. Czyżby mieli coś do ukrycia? Dlatego moje zainteresowanie tak bardzo było im nie na rękę?

U sąsiadów działy się niepokojące rzeczy

Ktoś powie, że towarzyska porażka i nieoswojona nuda zrobiły ze mnie „wścibską babę”. Ale naprawdę z mojego punktu widzenia – zza okna i zza płotu – działy się u sąsiadów niepokojące rzeczy. Moją podejrzliwość dodatkowo podsyciła ulotka miejskiego ośrodka pomocy społecznej, która przypadkiem wpadła mi w ręce.

Autentycznie zszokowała mnie jej treść, dotycząca przemocy wobec osób starszych. Szczerze mówiąc, nie miałam wcześniej świadomości, jak bardzo seniorzy mogą być krzywdzeni. Fizycznie, psychicznie, finansowo. Zaczęłam się zastanawiać, czy w przypadku moich sąsiadów rodzinna laurka to też tylko pozory szczęścia, pod którymi kryją się nieprzyjemne szczegóły

Zobacz także

Sama nigdy w życiu nie doświadczyłam przemocy. Co nie znaczy, że ten temat był mi obcy. Wiele się teraz mówi i pisze o agresji wobec kobiet, dzieci, o przemocy rówieśniczej w szkołach. Natomiast złe traktowanie osób starszych jest trochę tematem tabu w naszym społeczeństwie. Sporo się trąbi o regularnych przestępcach polujących na seniorów, ostrzega się ich przed wyłudzeniami na wnuczka, na policjanta i tak dalej, ale o tym, co się dzieje w czterech ścianach, w normalnych rodzinach – nie w żadnej patologii – już niespecjalnie. Ta ulotka uzmysłowiła mi, że przemoc może mieć wiele obliczy…

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to rytuał odbierania emerytury. Za każdym razem, gdy zjawiał się listonosz, starszemu panu towarzyszył młodszy mężczyzna i to on brał pieniądze. Nie wiem, czy był jego synem czy zięciem, w każdym razie staruszek miał obstawę, jakby odbierał miliony. Nie wydawał się z tego powodu zadowolony, ale też nie protestował. Może bał się reperkusji, gdyby głośno się pożalił?

W ulotce jak byk stało, że jednym z rodzajów przemocy wobec seniorów jest właśnie przemoc ekonomiczna, a do jej przejawów zaliczyć można odbieranie emerytury. Próbowałam wybadać listonosza.

– Nie widzi pan w tym nic nagannego, że pan Stefan nie dostaje do rąk własnych pieniędzy? Może przydałoby się więcej empatii, a mniej znieczulicy?

– Że co? Co mi tu pani…? – obruszył się listonosz. – Przecież dostaje! Podpisuje się za każdym razem, że odbiera! Ja nikogo nie okradam ani nie oszukuję!

Cholera, źle zaczęłam.

– Nie mówię, że pan oszukuje. Ale ten drugi stoi przy nim jak cerber i pilnuje. I to on bierze do rąk pieniądze…

– Jaki znowu cerber? Syn to jest. Widać tak im wygodnie.

– A może starszy pan nie protestuje, bo go zastraszają?

Listonosz wzruszył ramionami, mruknął coś pod nosem i poszedł. A moja interwencja miała ten skutek, że przestał mi się kłaniać. Trudno. Nie zamierzałam się tym przejmować. Czułam, że w tej całej przykrej sprawie to ja mam, niestety, rację. Za płotem dochodziło do chorych zachowań.

Kilka dni po rozmowie z listonoszem zauważyłam, jak pan Stefan wyszedł z domu. Chciałam z nim zamienić kilka słów, ale nim się ogarnęłam, odszedł już zbyt daleko. Przecież nie będę go gonić. Zresztą niebawem wrócił. Tyle że nie sam, lecz w towarzystwie synowej. Odniosłam wrażenie, że staruszek wcale nie ma ochoty na powrót do domu, dość mocno się opierał, jednak kobieta trzymała go pod ramię i niemal na siłę ciągnęła za sobą. Po jakimś czasie sąsiadka znowu wyszła, dokładnie zamykając na klucz drzwi i furtkę.

Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie; raz starszego pana przyprowadzał syn, raz synowa. Próbował coś im tłumaczyć, ale żadne go nie słuchało. Ostatecznie skończyło się na tym, że pan Stefan całe dnie, od rana do popołudnia, przesiadywał w jednym pokoju, prawdopodobnie zamknięty. Biedak. Gdy patrzyłam przez okno, z którego miałam widok na dom sąsiadów, staruszek tkwił tam za szybą i smutno wyglądał na świat. Jak więzień, nie prawowity domownik. Nigdy też nie widziałam, żeby ktokolwiek go odwiedzał. Najwyraźniej listonosz był jedyną osobą z zewnątrz, z którą miał kontakt.

Wypisz wymaluj kolejny punkt z ulotki, czyli przemoc psychiczna polegająca na izolowaniu. Zrobiło mi się staruszka bardzo żal. Z chęcią bym mu pomogła, tylko nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Zastanawiałam się nad telefonem do opieki społecznej albo na policję, ale obawiałam się, że ich interwencja niewiele się będzie różnić od reakcji listonosza. Na dokładkę spowoduje kłopoty, bo sąsiedzi się na mnie obrażą, że nasyłam na nich służby. A jak przyprawią mi gębę kapusia, już z nikim się tu nie zaznajomię.

Rozpoczęłam akcję ratowniczą

Pewnego dnia jednak nadarzyła się idealna sposobność. Sąsiad nadal przesiadywał w swoim pokoju. Nagle otworzył okno na oścież. Trudno uznać to za dziwactwo, ale tutaj zdecydowanie nie pasowało to do wzorca. No tak, olśniło mnie, przecież sąsiadka z córką myły poprzedniego dnia okna. Domyśliłam się, że zwykle demontowały klamki, a wczoraj po prostu zapomniały.

Tymczasem senior wychylał się z okna tak mocno, że zachodziła obawa, iż z niego wypadnie. Niby parter, ale połamać się można od potknięcia na prostej drodze.

– Dzień dobry! – zawołałam do niego. – Piękny mamy dziś dzień.

– Idę do Starachowic – odparł i dalej zachowywał się tak, jakby próbował wyjść oknem.

– Daleko od nas, będzie z dwieście kilometrów. Nie wiem, czy pan dojdzie na piechotę – zażartowałam.

Nie wydawał się zrażony. Pewnie miał na myśli pociąg. A ja uznałam, że takiej okazji nie mogę przegapić.

– Niech pan chwilkę poczeka! Pomogę!

Pognałam do garażu. Wytargałam z niego drabinę. Przerzuciłam ją przez płot. Potem sama przeszłam. Podstawiłam panu Stefanowi drabinę pod parapet i pomogłam mu zejść. Miałam szczęście, że nikt mnie na tym nie przyłapał ani że sąsiedzi znienacka nie wrócili.

– Proszę. Teraz może pan jechać tam, gdzie sobie życzy.

Nie podziękował, tylko od razu potruchtał do furtki. Zamkniętej. Cholera, zapomniałam. Staruszek wyglądał na dziarskiego, całkiem zgrabnie zszedł z drabiny, jakby nieraz to robił. Jednak przez płot go nie przerzucę. Czyżby moja akcja ratownicza miała spalić na panewce?

– Kompost! – olśniło mnie. – Proszę za mną!

Pan Stefan chyba wyczuł we mnie bratnią duszę, bo bez słowa ruszył za mną. Na tyły domów, gdzie między posesjami, w rogu mojej, przy płocie, urządziłam kompostownik. Podstawiłam drabinę, wspięłam się pierwsza, zeskoczyłam na kompostownik i wyciągnęłam rękę do seniora. Zwinnie wdrapał się po stopniach i wylądował w moim kompostowniku. Drogę do naszej furtki odnalazł już sam. Kiedy przez nią wyszedł, zawołał z entuzjazmem:

– Bez przygody nie ma życia!

Dopiero po chwili coś mnie tknęło. Miał na sobie buty, nie kapcie, ale ubrany był zbyt lekko jak na te chłody. Mogłam go podrzucić na dworzec samochodem. Pobiegłam za nim, ale zniknął gdzieś w labiryncie jednokierunkowych uliczek. No nic, może pod tą bluzą miał termiczną bieliznę. Zresztą w pociągu pewnie będą grzali. Uznałam, że po całej akcji należy mi się dobra kawa i chwila odpoczynku. Piłam ją w poczuciu spełnienia dobrego uczynku. Moje samozadowolenie dotrwało ze mną do zachodu słońca, a potem rozpętało się piekło.

Żal patrzeć, co ta straszna choroba z nim robi

Zaczęło się od awantury między sąsiadem a jego żoną. Najpierw stali pod otwartym oknem, przez które uciekł pan Stefan, a potem przenieśli się przed furtkę. W zasadzie to sąsiad pokrzykiwał na żonę, a ona coś mu odpowiadała, wymachując rękami, nie mniej zdenerwowana. Gdy dołączył do nich umundurowany policjant, zrobiło mi się gorąco. Cholera jasna, niedobrze. Bez wątpienia zjawił się tu z powodu seniora na gigancie.

Czyżbym błędnie zinterpretowała zachowanie rodziny wobec niego? Skoro go szukają, może powinnam im powiedzieć, że wybrał się do Starachowic? A może lepiej nic nie mówić i pozwolić starszemu panu przeżyć swoją przygodę? Mógł też pojechać do kogoś bliskiego, prawda? By poskarżyć się, jak jest traktowany. Ucieczka z domu to przecież sposób wołania o pomoc…

Z drugiej strony… Nawet jeśli rodzina martwiła się o niego z powodu emerytury, nie powinnam zatajać tego, co wiem. Jeśli coś mu się stanie, będę współwinna! Postawiłam na dyplomację. Wyszłam na podwórko, gdy sąsiadka stała sama, blisko płotu, i w nerwach paliła papierosa.

– Dobry wieczór – zagaiłam. – Coś się stało? Mogę jakoś pomóc?

Sąsiadka pokręciła głową. Już myślałam, że mnie spławi, jak zwykle, ale chyba musiała się wygadać.

– Oj, skaranie boskie mamy z tym naszym dziadkiem – westchnęła. – Nie powinnam tak mówić, wiem, ale… Wciąż ucieka. Jest gorszy niż kotka w rui. Nie wiem, jak zeskoczył z okna i przeszedł przez płot. Co gorsza, nie możemy go znaleźć. Mąż, córka, policja… Ja zostałam tutaj, na wszelki wypadek. Boimy się, że się wyziębi, w nocy są już przymrozki…

– A sam do domu nie trafi? Przecież nie jest dzieckiem, znajdzie drogę – sondowałam dalej.

Sąsiadka machnęła ręką.

– Małe szanse. Nie pierwszy raz się zgubił. Kiedyś był taki samodzielny, energiczny, uwielbiał majsterkować, zajmować się ogrodem… Ech, żal patrzeć, co ta straszna choroba z nim robi.

Zaschło mi w gardle.

– Choroba?

– No tak, teść choruje na alzheimera i ostatnio mu się pogorszyło. Ucieka, gubi się, coraz rzadziej nas poznaje, chce wracać do Starachowic, bo stamtąd pochodzi. Nie chcemy go oddawać do domu opieki, ale… – szybko otarła oczy. – Fizycznie jest sprawny jak na swój wiek, ale umysłowo… Teraz musimy go zamykać, kiedy wychodzimy choć na chwilę. A ja zapomniałam zdemontować klamkę w oknie… Oj, Boże, Boże…

Poczułam się potwornie źle, najgorzej w życiu. Jak mogłam być taka głupia? Jak mogłam się nie zorientować, że rozmawiam z chorym człowiekiem?! Chciałam pomagać? Świetnie! Mogłam zapytać, w jaki sposób, zamiast działać samowolnie. Pomagać trzeba mądrze. Idiotka, kretynka… Co teraz? Co mam teraz zrobić?!

Milion myśli kłębiło mi się w głowie

Przyznać się, że to ja go uwolniłam? Jak się uprą, to kilka paragrafów mi przypną. Może powiem tylko, że chciał iść do Starachowic? No ale wtedy zaczną drążyć. Skąd wiem? Jak pokonał furtkę? Czemu wcześnie nic nie mówiłam?

– Też go poszukam – zaoferowałam się. – Im nas więcej, tym lepiej.

– Dziękuję pani, bardzo dziękuję – powiedziała.

Wycofałam się do domu. Złapałam torebkę, wsiadłam w samochód i pojechałam. Kluczyłam uliczkami w nadziei, że gdzieś zauważę pana Stefana, powtarzając jak mantrę: niech to się dobrze skończy, niech nic mu się nie stanie.

A jeśli jakoś dotarł na dworzec i rzeczywiście pojechał do Starachowic? Chryste! Przecież może wysiąść gdziekolwiek i zgubić się na amen! Muszę powiedzieć policji… Najpierw sama sprawdzę.

W poczekalni go nie znalazłam. Przeszłam po kolei perony. I na trzecim… Jest! Siedział na ławce. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Podbiegłam i kucnęłam koło niego. Dotknęłam jego dłoni. Zimne jak lód! Okryłam pana Stefana swoją kurtką. Uniósł na mnie wzrok.

– Dojechaliśmy do Starachowic? – spytał cicho.

– Tak, jesteśmy na miejscu. Chodźmy.

Zaprowadziłam go do poczekalni i zadzwoniłam pod 112. Byłam gotowa się przyznać, że to ja mu pomogłam w ucieczce, ale nikt mnie o to nie pytał. Nikt mnie nie podejrzewał o taką głupotę. Wystarczyła im półprawda. Włączyłam się w poszukiwania pana Stefana i coś mnie tknęło, by sprawdzić dworzec. Nikt nie podejrzewał, że mógł dotrzeć sam tak daleko. Może ktoś go podwiózł? Od niego się tego nie dowiemy. O mojej roli też wspomniał po swojemu, otóż… Anioł mu pomógł.

Reklama

Czułam się głupio, gdy sąsiedzi wylewnie mi dziękowali. I nadal nie potrafiłam wyznać całej prawdy. W zamian, w ramach cichego zadośćuczynienia, zaofiarowałam się, że mogę popilnować pana Stefana. Posłuchać o Starachowicach, pooglądać z nim stare zdjęcia, odpędzić strach, związany z tą chorobą, razem oswajać nudę i samotność…

Reklama
Reklama
Reklama