Reklama

Nie miałam w planach żadnych wielkich zmian. Żyłam dość spokojnie. Po rozstaniu z Bartkiem zamknęłam się trochę w sobie. Mówiłam znajomym, że mi dobrze samej, że to świadomy wybór. Wydawnictwo pochłaniało mnie bez reszty, a Anka, moja przyjaciółka od liceum, była jedyną osobą, z którą naprawdę rozmawiałam. I wtedy, zupełnie znikąd, przyszedł mail. Treść była pełna konkretów, ale nie miała nic wspólnego z moją pracą.

Reklama

Coś mnie tknęło

Mail był zaadresowany do kogoś zupełnie innego – do Agaty z agencji reklamowej. Ale zamiast kliknąć „usuń”, zaczęłam czytać. Było w tym coś zabawnego – forma, w jakiej się wypowiadał, jakby mówił do kogoś, kogo zna od lat. Na końcu dodał:

„Mam nadzieję, że uda nam się współpracować. Pozdrawiam serdecznie – Maks”.

Odpisałam bez większego namysłu:

„Niestety nie jestem Agatą. Chociaż mogłabym udawać – przy minimalnym wysiłku i odpowiedniej ilości kawy. Logo byłoby co najmniej niepokojące, katalog – artystyczny chaos, a baner... może nielegalny. Ale poza tym – pełen profesjonalizm”.

Nie minęła godzina, a skrzynka znów zabrzęczała:

„O rety, ale wtopa! Przepraszam za tę pomyłkę. Ale muszę przyznać, że odpowiedź była lepsza niż niejedna prezentacja, którą widziałem. Jeśli kiedyś będziesz chciała napić się kawy z grafikiem, który nie umie czytać adresów e-mail – daj znać”.

Zamiast go zignorować, odpisałam. Znów żartobliwie, choć coś mnie już wtedy tknęło. Zaczęliśmy korespondować – początkowo raz na kilka dni, krótkie wiadomości, z przymrużeniem oka. Ja opowiadałam o redakcyjnych absurdach, on odpisywał sucharami graficznymi.

– Chyba się w nim zakochuję – powiedziałam cicho i byłam tym zaskoczona.

Bałam się

Nasze maile stały się dłuższe. Pisaliśmy o tym, co nas rozśmiesza, co wkurza, co porusza. Maks opowiedział mi o swojej mamie, która mimo sześćdziesiątki wciąż uczy się języków i planuje podróż do Japonii. Pisał o ojcu – surowym, ale ciepłym mężczyźnie, który nauczył go rysować, zanim jeszcze opanował tabliczkę mnożenia. Pewnego wieczoru zdecydowałam się na szczerość. Wreszcie napisałam o Bartku.

„Byliśmy razem pięć lat. Planowaliśmy ślub, nawet miejsce mieliśmy. A potem on po prostu… wycofał się. Bez krzyku, bez dramatów. Po prostu przestał mnie widzieć”.

Miałam ochotę nacisnąć „usuń”. Ale nie zrobiłam tego. Mail poszedł. Maks odpowiedział następnego dnia. Krótko, ale tak, że musiałam go przeczytać dwa razy.

„Nie wiem, co powiedzieć, żeby nie brzmieć jak człowiek z internetowego poradnika. Ale myślę, że jeśli ktoś przestaje cię widzieć, to nie znaczy, że ty znikasz. Może po prostu stajesz się wyraźniejsza dla kogoś innego”.

Nie znałam go. Nie wiedziałam, jaki ma głos, jak się śmieje. Ale jego słowa trafiały dokładnie tam, gdzie powinny. Wieczorem zadzwoniła Anka. Opowiedziałam jej wszystko. Milczała przez chwilę, a potem powiedziała:

– Boisz się. Nie jego. Tylko tego, co się stanie, jak to się okaże prawdziwe.

Spanikowałam

Minął prawie rok od pierwszego maila. Pisałam do Maksa z każdego miejsca – z kuchni, tramwaju, łóżka, redakcyjnej toalety. Zbliżała się rocznica naszej korespondencji. I wtedy przyszedł ten mail.

„Myślę, że nadszedł ten moment. Że może powinniśmy się spotkać. Nie wiem, czy to głupi pomysł. Może zniszczy wszystko. Ale jeśli chcesz, jeśli czujesz, że warto – wybierz dzień. Ja przyjadę. Gdziekolwiek”.

Czytałam to sto razy. Zanim odpisałam, poszłam do Anki. Zawinęłam się w jej koc, jakbym mogła w nim schować całą niepewność.

I co teraz? – zapytałam cicho.

– Co czujesz?

– Panikę. I… coś więcej. Jakby to był moment, po którym wszystko się zmieni. I już nie będzie odwrotu.

– To może czas dać sobie szansę.

Patrzyłam w sufit. Co, jeśli w rzeczywistości Maks okaże się zupełnie inny? Co, jeśli to tylko słowa? W nocy długo siedziałam przy komputerze. Na pustym ekranie pojawiły się tylko trzy zdania:

„Zgadzam się. Ale tylko jeśli to będzie bez słów. Spotkajmy się i pomilczmy. Tak, jakbyśmy już wszystko powiedzieli”.

Kliknęłam „wyślij”. A potem siedziałam długo, z sercem w gardle, wpatrując się w ekran jak w zwierciadło. Byłam gotowa. Albo przynajmniej chciałam być.

Cała się trzęsłam

Wybraliśmy kawiarnię na Powiślu – neutralny grunt, blisko rzeki, trochę ukryty przed światem. Weszłam pierwsza. Miałam czarne spodnie, luźną koszulę i włosy spięte byle jak. Nie chciałam wyglądać jak ktoś, kto się stara. Choć cała się trzęsłam. Usiadłam przy oknie. Dłoń zaciskałam na filiżance, jakby to ona miała mnie uratować. Drzwi się otworzyły. Wszedł. I wystarczyło jedno spojrzenie. Był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam. Albo raczej – taki, jak go czułam. Wysoki, z lekko zmierzwionymi włosami, z nieśmiałym uśmiechem i oczami, które znały moje najgłębsze myśli, choć nigdy wcześniej nie widziały mojej twarzy. Usiadł naprzeciwko. Bez słowa. Patrzyliśmy na siebie przez długą chwilę. Czas przestał mieć znaczenie.

W mojej głowie kłębiły się myśli. Ale żadne z nas się nie odezwało. Nie musieliśmy. Nasza cisza nie była niezręczna – była pełna. Była jak echo tych wszystkich zdań, które już kiedyś padły. W końcu, po kilku minutach, on uśmiechnął się i powiedział:

Cześć.

To jedno słowo miało w sobie wszystko – niepewność, radość, wzruszenie, ulgę. Odpowiedziałam tylko uśmiechem. I wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam, że nie trzeba mówić, by być naprawdę zrozumianym. Wyciągnął rękę przez stół. Bez słowa ujęłam jego dłoń. Tak po prostu. Jakbyśmy robili to od lat.

Delektowałam się chwilą

Po tej jednej filiżance kawy wyszliśmy na zewnątrz. Szliśmy wzdłuż rzeki, bez planu, bez celu. Nie potrzebowaliśmy słów. Cisza między nami była inna niż wszystkie, jakie znałam – spokojna, miękka, zrozumiała. W pewnym momencie siadłam na murku, a on obok mnie. W końcu powiedział:

– Czasem myślę, że ludzie tworzą najbliższe relacje wtedy, gdy... Ty i ja…

Uśmiechnęłam się.

– Może dlatego, że wszystko było wprost. Bez spojrzeń, bez gestów – sama treść.

Spojrzał mi w oczy.

Myślisz, że to coś prawdziwego?

Zamilkłam na chwilę. Nie chciałam odpowiadać pochopnie.

– Myślę, że już dawno takie się stało – odpowiedziałam.

Potem usiedliśmy na ławce, obserwując ludzi, rzekę, miasto. Było naturalnie. Bez napięcia. Jakbyśmy znali się całe życie. Gdy wieczór zapadał, nie chcieliśmy się rozstawać. Nie padło jednak żadne zobowiązujące słowo, żadna deklaracja. Tylko spojrzenie, które mówiło więcej niż tysiąc słów.

Nie mogę o nim zapomnieć

Minęło kilka tygodni od naszego spotkania. Już nie wysyłamy codziennych maili. Nie musimy. Coś się zmieniło – nie na gorsze, nie na lepsze. Po prostu inaczej. Bardziej realnie. Prawdziwie. Czasem piszemy do siebie krótkie wiadomości – o porannej kawie, o tym, co nas rozbawiło albo zasmuciło. Czasem dzwoni. Ale najczęściej po prostu wiem, że jest. I to wystarcza. Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Za każdym razem było inaczej, ale równie dobrze. Nie muszę już wyobrażać sobie jego głosu – znam go. Nie muszę domyślać się tonu jego wiadomości – potrafię go usłyszeć między wierszami.

Pewnego dnia usiadłam z Anką na naszej ulubionej ławce przy redakcji.

– I co teraz? Będziecie razem? – zapytała.

Wzruszyłam ramionami, z uśmiechem.

Nie wiem. Ale pierwszy raz w życiu czuję, że ktoś mnie zna. Tak naprawdę.

To nie jest historia o wielkich deklaracjach, o miłości jak z filmu. To opowieść o słowach, które budowały most między dwojgiem ludzi. O przypadkowym mailu, który okazał się początkiem czegoś więcej. Może miłością, może przyjaźnią, a może po prostu historią, której nie da się zapomnieć. Czasem życie nie potrzebuje wielkich gestów. Czasem wystarczy kliknięcie „odpowiedz”.

Klara, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama