„Jakiś żartowniś zostawiał mi liściki na wycieraczce. Gdy pojawił się kosz truskawek, już wiedziałam, kim on jest”
„Pomyślałam, że znów się nie zjawi. Wtedy usłyszałam ciche skrzypnięcie. Delikatne, prawie niezauważalne. Mężczyzna w brązowej kurtce, nieco zgarbiony, z lekko siwym zarostem, właśnie sięgał do kieszeni. Otworzyłam drzwi tak szybko, że aż podskoczył”.

- Redakcja
Mieszkam na trzecim piętrze zwykłego bloku z wielkiej płyty. I chociaż samotność potrafi dopaść mnie znienacka, to przeważnie jest cicho, spokojnie. Poranna kawa, spacer na ryneczek, podlewanie kwiatów na działce. Lubię to. Od niedawna coś się jednak zmieniło. Na wycieraczce zaczęły pojawiać się... liściki. Niewinne, krótkie wiadomości na małych, kwadratowych karteczkach samoprzylepnych: „Miłego dnia, Pani Wando”. Albo: „Czy dziś zakwitła już róża przy furtce?” Z początku pomyślałam, że to psikusy wnuczki.
– To ty mi zostawiasz te karteczki? – zapytałam ją, kiedy przyszła do mnie na herbatę.
– Jakie karteczki? – roześmiała się i sięgnęła po pierniczka z talerza. – Babciu, serio myślisz, że mam czas bawić się w listonosza? Ja nawet śniadania nie jem w domu, tak się spieszę.
– A może jakiś sąsiad...? – podsunęłam niepewnie.
– Może masz adoratora! – zawołała z przesadnym entuzjazmem.
Pokręciłam głową, ale w głębi duszy zrobiło mi się... ciepło. Niepokojąco ciepło. Bo choć to tylko słowa na papierze, ktoś je przecież pisał. Myślał o mnie. Obserwował. Wieczorami, kiedy siedziałam w kuchni z kubkiem melisy, patrzyłam przez okno i próbowałam sobie wyobrazić, kto za tym stoi. Czy to ktoś z mojego bloku? Ktoś z działki? A może ktoś zupełnie obcy? Coś mnie w środku poruszyło, chociaż nie umiałam tego nazwać. I wtedy postanowiłam, że muszę się dowiedzieć. Kim jest mój tajemniczy adorator?
Serce mi zabiło szybciej
Przez kilka kolejnych dni nie dostawałam żadnych karteczek. Już zaczęłam się zastanawiać, czy może ten ktoś zrezygnował. Może zorientował się, że mnie to niepokoi, albo... po prostu się zniechęcił. Aż któregoś poranka, kiedy wracałam z piekarni, zobaczyłam nowy liścik, przyklejony delikatnie do drzwi. „Dzisiaj jest idealny dzień na posadzenie bratków. Widziała Pani, jak pięknie zakwitły te obok furtki?”. Serce mi zabiło szybciej. Furtka. To znaczy, że on był na działce. Obserwował. Postanowiłam działać.
Następnego dnia wstałam wcześniej, zarzuciłam na siebie sweter i usiadłam w kuchni, nasłuchując. Nic. Minęła siódma, ósma, dziewiąta. Pomyślałam, że znów się nie zjawi. Wtedy usłyszałam ciche skrzypnięcie. Delikatne, prawie niezauważalne. Zerknęłam przez judasza. Mężczyzna w brązowej kurtce, nieco zgarbiony, z lekko siwym zarostem, właśnie sięgał do kieszeni. Otworzyłam drzwi tak szybko, że aż podskoczył.
– A więc to pan... – powiedziałam, przyglądając mu się uważnie.
– Przepraszam. Nie chciałem przestraszyć. To chyba nie było zbyt rozsądne z mojej strony – zaczął się plątać.
Poznałam go od razu. Janek, sąsiad spod piątki. Widywałam go na klatce, czasem w ogrodzie, ale nigdy nie zamieniliśmy więcej niż grzecznościowe „dzień dobry”. Miał w oczach coś ciepłego, nieśmiałego.
– To pan pisał te wszystkie wiadomości? – zapytałam, choć odpowiedź była oczywista.
– Tak. Tak, ja. Pani codziennie przechodzi koło moich drzwi, czasem niesie siatkę z sadzonkami, czasem słoik kompotu. Zawsze się pani uśmiecha. Pomyślałem, że... że chciałbym się jakoś odezwać. Ale nie wiedziałem jak – spuścił wzrok.
Zamiast się złościć, uśmiechnęłam się. Nie było we mnie gniewu, tylko zaskoczenie.
– To niech pan już nie pisze na kartkach. Może... zapraszam na herbatę. Na działkę. Mam nową mieszankę z lipy, sama suszyłam – powiedziałam, sama się sobie dziwiąc.
– Naprawdę? To zaszczyt. Dziękuję – odpowiedział, a jego uśmiech był tak serdeczny, że nie potrafiłam już dłużej się dziwić.
Tego dnia poszłam do ogrodu z lekkim sercem.
Czułam się nieswojo
Umówiliśmy się na niedzielne popołudnie. Przyniosłam herbatę w termosie i ciasto drożdżowe, które jeszcze rano piekłam z myślą, że dobrze by było, gdyby wyszło jak dawniej – miękkie, puszyste, lekko waniliowe. Janek przyniósł mały bukiet stokrotek, nieporadnie związany sznurkiem.
– Sam zerwałem – powiedział cicho, jakby się tłumaczył.
Usiedliśmy pod jabłonią, w cieniu, który koił od gorącego słońca. Początkowo rozmawialiśmy ostrożnie. Trochę o pogodzie, trochę o tym, jak w tym roku plonują pomidory. Janek wspomniał o swoim psie, który odszedł kilka lat temu i o tym, jak od tamtej pory nie potrafi wpuścić do mieszkania żadnego innego stworzenia.
– Było pusto. Jakby coś ucichło na zawsze – powiedział.
Opowiedziałam o kotce, którą miałam z mężem. Umarła miesiąc po nim. I wtedy, po raz pierwszy, spojrzeliśmy na siebie inaczej. Nie przez sąsiedzką uprzejmość, ale z takim rodzajem cichego zrozumienia, który nie potrzebuje wielu słów.
– Moja żona... też była ogrodniczką. Kiedyś mieliśmy działkę na drugim końcu miasta. Sama robiła sadzonki pelargonii. Kiedy zmarła, zamknąłem ten rozdział – powiedział, obracając w palcach kubek z herbatą.
– Mój Józef miał dwie lewe ręce do roślin, ale za to robił najlepszy kompost w okolicy. Nawet sąsiedzi do niego przychodzili po porady – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.
Zaczęliśmy spotykać się częściej. Janek przynosił swoje przetwory – ogórki, śliwki w occie, konfitury. Ja częstowałam go zupą z młodej botwinki, ciastem z jabłkami, a czasem po prostu siedzieliśmy razem i słuchaliśmy radia. Lubił słuchać moich opowieści o wnuczce. A ja słuchałam, jego opowieści o pracy w zakładzie, o czasach, kiedy wszystko wydawało się prostsze, chociaż przecież łatwo nie było. Zauważyłam, że czekam na te popołudnia. Kiedy nie przychodził, spoglądałam w stronę furtki. Gdy przychodził – udawałam, że akurat pielęgnuję grządki.
Nie rozmawialiśmy o uczuciach. Nie wypowiadaliśmy wielkich słów. Kiedy któregoś dnia Janek poprawił zamek w mojej furtce bez pytania i powiedział tylko: „Teraz będzie pani bezpieczniej”, poczułam, że coś się zmieniło. Że nie jestem już tylko sąsiadką z trzeciego piętra. I że on przestał być tylko tym z piątego. Czułam się nieswojo. Miałam w sobie niepewność, jaką pamiętałam sprzed wielu lat. Czy miłość w tym wieku też się skrada, nieproszona, na miękkich nogach?
Zamyśliłam się
Minął rok. Ogród rozkwitał jak nigdy wcześniej, a ja wiedziałam, że to zasługa nie tylko pogody. Janek co tydzień przynosił nowe sadzonki. Niektóre popołudnia przypominały dawne niedziele z Józefem, inne były czymś zupełnie nowym. Był ciepły, choć nie mówił wiele. Potrafił godzinami naprawiać coś przy domku narzędziowym, potem siadał naprzeciwko mnie, z kubkiem herbaty i w milczeniu podawał mi kawałek ciasta. Lubiłam to milczenie. Czasem wydawało mi się, że jesteśmy jak stare małżeństwo, tylko bez ślubu i bez wspólnych zdjęć w albumie. Dobrze mi było z nim. Tak zwyczajnie, spokojnie. I pewnie nigdy bym nie zapytała, gdyby tamtego dnia nie spojrzał na mnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale znów zabrakło mu odwagi.
– Dlaczego dopiero teraz? – zapytałam. Siedzieliśmy na ławce, herbata parowała jeszcze z filiżanek, a ja patrzyłam na niego bez żadnego uśmiechu. – Dlaczego przez tyle lat się pan tylko przyglądał?
Janek odchrząknął. Widziałam, że szuka słów. W końcu odłożył filiżankę i spojrzał w ziemię.
– Bo wcześniej nie miałem odwagi... i wolnego serca – powiedział. – Żona chorowała długo. Nie miałem w sobie miejsca na nic więcej. A później, gdy już mogłem, nie umiałem zacząć. Aż któregoś dnia zobaczyłem, jak wraca pani z Jagodą. I pomyślałem: jeśli teraz nic nie zrobię, już nigdy nic nie zrobię.
Nie odpowiedziałam od razu.
– Myśli pan czasem o tym, co by było, gdybyśmy poznali się wcześniej? – zapytałam po chwili.
– Czasem. Może wtedy byśmy się nie dogadali. Może byłem wtedy zbyt dumny, a pani zbyt zamknięta. Może to właśnie teraz jest nasz czas – odpowiedział cicho.
Zamyśliłam się. Może miał rację. Może właśnie teraz jest nasz czas.
Pozwoliłam sobie na chwilę zapomnienia
Wieczorem wróciłam do mieszkania. Cisza przywitała mnie jak stary znajomy. Zdjęłam płaszcz, odwiesiłam go na ten sam haczyk. W kuchni, w szufladzie ze ściereczkami, trzymałam małe pudełko, w którym zachowałam jeden z pierwszych liścików. Ten z różą przy furtce. Wyjęłam go ostrożnie i przeczytałam jeszcze raz. „Czy dziś zakwitła już róża przy furtce?” Takie proste pytanie, a wtedy potrafiło zatrzymać mnie w miejscu. Usiadłam przy stole i pozwoliłam sobie na chwilę zapomnienia. Myślałam o herbacie, o ciastach, które piekłam z myślą o Janku. O milczeniu, które nie bolało. O spojrzeniach, które znaczyły więcej niż słowa. I o tym, jak to możliwe, że coś tak cichego mogło stać się tak ważne.
Czułam spokój, ale też coś w rodzaju niedosytu. Tyle lat mieszkania drzwi w drzwi, a dopiero teraz przyszło nam się spotkać. Z drugiej strony – przecież mogliśmy się nie spotkać wcale. Mogliśmy przejść obok siebie do samego końca, zbyt nieśmiali, zbyt zamknięci. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Czy za rok nadal będziemy pić herbatę pod jabłonią, czy znowu wszystko się zmieni? Pierwszy raz od dawna pozwoliłam sobie na chwilę zapomnienia. Byłam wdzięczna. Za liścik, za tę rozmowę, za to, że ktoś w końcu zapukał. Miłość w tym wieku to coś innego. Nie jest jak ogień, raczej jak światło w oknie – ciche, pewne, trwałe. Potrzeba odwagi, by do niego podejść. Potrzeba czasu, by je zauważyć. I potrzeba serca, by je przyjąć, nawet jeśli bije już trochę wolniej.
Wanda, 67 lat
Czytaj także:
- „Od rana czekałem na wizytę dzieci, ale widocznie nie jestem już dla nich ważny. Dzień Ojca nic dla nich nie znaczy”
- „Życie rzuciło mnie na kolana, a mąż okazał się łgarzem i krętaczem. Ale dla dzieci musiałam dać z siebie wszystko”
- „Zapach żółtej fasolki szparagowej przyciągnął ciekawskiego sąsiada. Od tamtego dnia wpadał nie tylko w porze obiadowej”