„Jako dziecko nienawidziłam mojego imienia, które dostałam po prababci. Okazało się, że pasuje do mnie jak ulał”
„Im bardziej protestowałam, tym mocniej znienawidzone zdrobnienie się do mnie kleiło. >>Krecia, rzuć piłkęKretka, oddaj lalkęNie chcę stać w parze z Kretem
- Lukrecja, 29 lat
Czasem zastanawiam się, czy nasza przyszłość nie jest gdzieś zapisana, i czego byśmy nie robili, przeznaczenie i tak nas dosięgnie. Mój los na przykład został przesądzony już chyba w momencie, kiedy dostałam imię po prababci. Rodzice obdarzyli mnie bowiem staroświeckim, choć słodkim, imieniem Lukrecja. Dla mnie było gorzkie. Znienawidziłam je już w przedszkolu, kiedy panie, pewnie w dobrej wierze, zdrobniały je na Krecia. Podchwyciły to dzieciaki, co stało się przyczyną niejednej bójki – bo walczyłam bez pardonu, broniąc się przed takim mianem. Oczywiście im bardziej protestowałam, tym mocniej znienawidzone zdrobnienie się do mnie kleiło. „Krecia, rzuć piłkę”, „Kretka, oddaj lalkę”, „Nie chcę stać w parze z Kretem” – takie krzyki słyszałam od rana do późnego popołudnia, kiedy mama odbierała mnie z przedszkola. W domu byłam „kwiatuszkiem” bądź „cukiereczkiem”, zupełnie jakby rodzice zrozumieli swój błąd i w ten sposób próbowali go naprawić.
W podstawówce z Kreci stałam się Lucią, w ogólniaku Luką, co wreszcie jakoś dało się przełknąć. Przed maturą długo zastanawiałam się, co chcę robić w życiu. Nie miałam żadnych głębszych pasji, które ułatwiłyby mi wybór studiów. Interesowałam się historią, sztuką, ale nie były to kierunki, które dawałyby konkretny zawód.
– Może prawo? – sugerowała mama. – To przyszłościowe.
– Ale nudne – ripostowałam. – Wkuwanie latami kodeksów i paragrafów? Nie, dzięki, to nie dla mnie.
– Może ekonomia? – podpowiadał tata. – Pracy ci nie zabraknie.
Zobacz także
– Jeszcze gorzej! – jęczałam. – Całe życie w odliczeniach, podliczeniach, bilansach, brr…
– Co więc chciałabyś robić? Prócz wybrzydzenia i narzekania, rzecz jasna – mamie zaczynały puszczać nerwy. – Dziecko, na coś się musisz zdecydować, czas ucieka, dokumenty trzeba składać.
Na germanistyce życie towarzyskie nie istniało
W końcu zdecydowałam się na filologię germańską. Miałam nadzieję, że dyplom otworzy mi drzwi do wyjazdów, spotkań z ciekawymi ludźmi, słowem, do barwniejszego życia. Liczyłam na międzynarodowe praktyki, dłuższe pobyty w Wiedniu, Monachium czy Kolonii.
Niestety studia bardzo mnie rozczarowały. Zamiast „na żywo” poznawać język berlińskiej ulicy czy wsłuchiwać się w perfekcyjną dykcję aktorów najlepszych niemieckich teatrów, siedziałam ze słuchawkami na uszach bądź zgłębiałam historię języka, i tym podobne nudziarstwa. Czasami miałam wrażenie, że uczę się wszystkiego, tylko nie tego, czego chciałam, czyli doskonałego posługiwania się językiem. Nie tego się spodziewałam po studiach, które pokolenie moich rodziców nazywało „najpiękniejszym okresem w życiu”. Na moim kierunku życie towarzyskie prawie nie istniało. Filologia była sfeminizowana wszędzie, a na moim roku na domiar złego były głównie dziewczyn z prowincji, które aby utrzymać się w uniwersyteckim mieście, łapały wszelkie fuchy i rzadko dawały się namówić na jakieś imprezy. Żal im było wydawać na balangi ciężko zarobione pieniądze.
– Te studia to porażka – żaliłam się koleżankom z liceum. – Nic tylko nauka i…
– Nie narzekaj, u nas też nie jest kolorowo – przerywały mi wpół słowa, a potem same sobie zaprzeczając, relacjonowały szalone imprezy, opisywały poznanych chłopaków, snuły plany na przyszłość. Czułam się wtedy podwójnie przegrana.
– Córeczko, jak zaczęłaś, to musisz skończyć – kwitowała moje biadolenia mama, gdy siedziałyśmy w kuchni, pichcąc jakieś słodkości na weekend. –
Zresztą na pewno wyolbrzymiasz problem. Nie wierzę, że niczego ci te studia nie dają.
– Może teraz nie jest specjalnie interesująco – pocieszał tata – ale jak skończysz, na pewno znajdziesz ciekawą pracę, może w jakimś międzynarodowym koncernie. No, rozchmurz się, cukiereczku – głaskał mnie po głowie, jakbym nadal była przedszkolakiem. – Chodź, upieczmy coś pysznego z mamą, zaraz ci się humor poprawi.
Kochani, myślałam o rodzicach, którzy nieba by mi przychylili, ale niczego nie rozumieli. Widziałam, że mój brak entuzjazmu ich martwi, więc starałam się narzekać jak najmniej, ale gdzieś tam w środku czułam, że ogarnia mnie coraz większe zniechęcenie.
Będąc na ostatnim roku zaczęłam się rozglądać za przyszłym miejscem pracy. Rozsyłałam swoje CV, pytałam znajomych – bez większych rezultatów. Okazało się, że świeżo upieczony absolwent germanistyki nie może liczyć na ciekawe propozycje. Ostatecznie, żeby gdziekolwiek się zaczepić, przyjęłam pracę w szkole. Dopiero wtedy zaczął się koszmar…
Moi uczniowie nie byli zainteresowani nauką, za to dyrekcja nadmiernie interesowała się tym, co robię czy powinnam robić. Pisanie konspektów, sprawozdań, opinii, opisowych ocen, uczestniczenie w niekończących się radach pedagogicznych wysysało ze mnie wszystkie siły. Z trudem dociągnęłam do wakacji, w duchu przysięgając sobie, że za nic w świecie tu we wrześniu nie wrócę. Mam dwa miesiące na znalezienie sobie czegoś innego, powtarzałam jak mantrę, przyjmując od wreszcie uśmiechniętych uczniów jakieś kwiaty. Zacznę już dziś, wszystko będzie lepsze od nauczania…
Moim obowiązkiem było przygotowywanie posiłków
Zgodnie ze złożoną sobie obietnicą, zaraz po powrocie z zakończenie roku szkolnego wzięłam się za przeglądanie ofert. Niestety nie było ich wiele, a te, które były, na ogół też dotyczyły edukacji. Popadłam w marazm, z którego wyrwał mnie dopiero telefon od kuzynki.
– Musisz coś dla mnie zrobić, błaaaagam! – przeciągnięcie samogłoski miało dać mi do zrozumienia, że sprawa jest śmiertelnie poważna.
– A co konkretnie?
– Pojedź za mnie na miesiąc do Niemiec.
– Bo co? – kontynuowałam burkliwy styl. Kinga od paru lat opiekowała się niemiecką staruszką i nie miałam ochoty jej w tym wyręczać.
– Bo okazało się, że muszę mieć operację. Jeśli ty nie pojedziesz za mnie, to oni zatrudnią kogoś nowego, kto po miesiącu nie odpuści, bo to świetna fucha przecież, i nie będę miała gdzie wracać. Proszę cię, tylko cztery tygodnie… Zarobisz, jeść ci dadzą, okolica piękna, pani niekłopotliwa… – zachwalała.
W zasadzie czemu nie? Dodatkowa kasa mi się przyda, język wyszlifuję, poznam nowe miejsce, no i kuzynce pomogę…
– Dobra, pojadę.
Kinga nie przesadzała. Dom był zamożny, starsza pani jeszcze całkiem sprawna, więc do moich obowiązków należało głównie dotrzymywanie jej towarzystwa i przygotowywanie posiłków. Po paru dniach zżyłyśmy się na tyle, że frau Inga zwierzyła mi się z problemu.
– Jutro są moje urodziny. Przyjadą synowie, wpadnie kilku znajomych. Nie wiem, czym ich poza kawą poczęstować. Nasza cukiernia akurat ma urlop, a ciastek z pudełka nie wypada podać, prawda? – zafrasowała się.
– Może coś upieczemy? Tort i jakieś kruche ciasteczka. Co pani na to?
– A potrafiłabyś? – popatrzyła na mnie z takim zdziwieniem, jakbym jej zaproponowała skonstruowanie rakiety.
Ponieważ czas gonił, raźno zabrałam się do pracy. Piec zawsze lubiłam. Najpierw z mamą, czasem z tatą, a potem sama. To zajęcie odstresowywało mnie jak żadne inne. Postanowiłam zrobić lekki biszkoptowy tort z owocami i kruche babeczki z różnym nadzieniem. Na szczęście potrzebne produkty dostałam w miejscowym sklepie. Specjalnie przyłożyłam się do dekoracji wypieków, chcąc sprawić przyjemność pani Indze. Poszalałam, tworząc na torcie przemyślną kompozycję z owoców i listków mięty, a na babeczkach rysując lukrem zabawne wzory.
Nie spodziewałam się, że moje dzieła zrobią aż taką furorę. Zachwycali się nimi wszyscy goście. Chwalili zarówno smak, jak i wygląd, pytali, czy jestem zawodowym cukiernikiem, i zdumieni kręcili głowami, gdy zgodnie z prawdą mówiłam, że nie.
Zgodziłam się, a Rolf okazał się świetnym facetem
Od czasu tego przyjęcia nie było dnia, żeby któraś z sąsiadek nie wpadła do nas z prośbą, abym coś upiekła. Rozkręcałam się w tej działalności, wypytywałam o okazję, upodobania smakowe, ewentualne diety, a potem proponowałam tarty, keksy, serniki, dostosowując ofertę do indywidualnych upodobań. Moja sława rosła, a wraz z nią plik odkładanych z zamówień euro. Co najlepsze, ten sposób zarobkowania sprawiał mi mnóstwo frajdy. Lubiłam wyzwania typu: ciasta bez glutenu lub bez jajek. Uwielbiałam wymyślać nietypowe, tematyczne dekoracje, które miały odzwierciedlać zainteresowania przyszłego konsumenta. Szukanie nowych połączeń smakowych stało się moją pasją.
Pod koniec mojego pobytu u frau Ingi spotkała mnie niespodzianka.
– Luka, ktoś do ciebie! – zawołała mnie gospodyni.
Spodziewałam się kolejnej sąsiadki z zamówieniem, ale w saloniku czekał na mnie jakiś mężczyzna.
– To Rolf, właściciel naszej cukierni – przedstawiła go pani Inga.
– Mam dla pani propozycję – od razu przeszedł do rzeczy. – Nie chciałaby pani pracować u mnie? To może być dla nas obojga korzystne.
– Ale ja nie jestem zawodowym cukiernikiem – zaznaczyłam.
– Nie szkodzi. Ma pani talent i serce do ciast, a dla mnie tylko to się liczy.
Zgodziłam się, najpierw na próbę, a potem zostałam na stałe. Rolf okazał się świetnym facetem i zbliżyliśmy się do siebie nie tylko zawodowo. Musiałam się sporo nauczyć o masowym wypieku i obsłudze fachowych urządzeń, ale skoro to Rolf był moim nauczycielem, nie narzekałam. Po pół roku wspólnej pracy oświadczył mi się, a gdy powiedziałam „tak”, odetchnął z ulgą.
– Bałem się, że odmówisz – wyznał. – W końcu masz studia i mogłabyś lepiej trafić niż do prowincjonalnej ciastkarni. Wczoraj spać nie mogłem ze zdenerwowania – szeptał mi do ucha, przytulając mocno do siebie. – Gdybyś mi odmówiła i wyjechała, pewnie musiałbym zamknąć interes, bo po twoich ciastach moje przestałyby tutejszym smakować.
– I tylko dlatego mi się oświadczyłeś? – udałam oburzenie.
– Luka, no co ty? Przecież ja… przecież my…!
Zrobił tak przerażoną miną, że musiałam się roześmiać.
– Już, już, nie panikuj, też cię kocham. I myślę, że czeka nas fajne wspólne życie.
Od pięciu lat jestem mężatką, mieszkam w Niemczech i piekę ciasta. Nasza cukiernia cieszy się dużym powodzeniem, a mąż żartuje, że inaczej być nie mogło.
– Ty jesteś Lukrecja, czyli słodka, a mój dziadek ze strony mamy nazywał się Piekarski. Byliśmy sobie przeznaczeni!