„Jako samotna matka 3 dzieci drżałam przed każdymi świętami. Nie było mnie stać na karpia, bo wydarzyło się nieszczęście”
„Liczyłam każdą złotówkę, by choć raz przygotować prawdziwą Wigilię – z choinką, karpiem i prezentami. Gdy wreszcie się udało, los postanowił mnie sprawdzić. Tych świąt nie zapamiętaliśmy przez potrawy, lecz przez wydarzenie, które wstrząsnęło naszym domowym spokojem”.

- Redakcja
Każdego roku przed świętami dopadał mnie lęk. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Wychowywałam trójkę dzieci sama, a pensja z magazynu starczała ledwie na czynsz, jedzenie i rachunki. Marzyłam, żeby choć raz urządzić Wigilię z prawdziwego zdarzenia – z choinką, barszczem, pierogami i prezentami. Dlatego odkładałam każdą złotówkę.
Rezygnowałam z nowych butów, unikałam lekarza, robiłam wszystko, by dzieci choć raz poczuły magię świąt. Nie spodziewałam się, że te święta zapamiętamy nie przez stół pełen potraw, lecz przez coś zupełnie innego. Coś, czego nie dało się przewidzieć i co zmieniło naszą rodzinę na zawsze.
Oszczędzanie z każdej strony
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam zbierać. Chyba jakoś w sierpniu. Wtedy właśnie zapisałam sobie w zeszycie: „Święta – cel: 400 zł”. Tyle uznałam za absolutne minimum, żeby dzieci miały namiastkę normalnej Wigilii. Z jednej strony kwota nie wydawała się duża, ale dla mnie była jak góra do zdobycia.
Zaczęłam zbierać grosze – dosłownie. Przeszukiwałam stare kieszenie, grzebałam w torebkach, przeliczałam resztę z zakupów. Kiedy w pracy dawali nadgodziny, zgłaszałam się pierwsza. Nawet jeśli potem wracałam tak zmęczona, że nogi miałam jak z ołowiu. W sklepie wybierałam tańsze wersje produktów, odmawiałam sobie czekolady, którą kiedyś jadłam co tydzień. Nawet kawa stała się luksusem – piłam ją tylko wtedy, gdy bolała mnie głowa.
Dzieci niczego nie podejrzewały. Starszy syn, Wojtek, co prawda zauważył, że nie chodzimy już do piekarni po drożdżówkę, ale zrzuciłam to na „oszczędzanie na nową pralkę”. Uwierzył. A ja wieczorami siadałam z kalkulatorem i sprawdzałam, ile już mam. Kiedy w listopadzie przekroczyłam połowę celu, prawie się popłakałam. Po cichu liczyłam na to, że może uda się nawet kupić dzieciom po jednej zabawce. Nic wielkiego – jakiś samochodzik, lalkę z marketu.
Wiedziałam jedno: muszę im dać te święta. Niech mają chociaż jeden wieczór w roku, w którym wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli potem znowu wrócimy do naszej codziennej biedy.
Chciałam spełnić dziecięce marzenia
Zawsze przed świętami pisali listy do Mikołaja. W tym roku nie było inaczej. Kiedy przyszłam z pracy, najmłodsza, Ola, siedziała przy kuchennym stole z kredkami w dłoni, a obok niej leżała kartka pełna kolorowych rysunków.
– Mamo, zobacz, co narysowałam! – krzyknęła z dumą. – To domek dla lalek, taki jak widzieliśmy w reklamie!
Uśmiechnęłam się, udając entuzjazm.
– Piękny – pochwaliłam i poklepałam ją po głowie. – A co tam jeszcze jest?
– No jeszcze słodycze, no i żebyś ty miała nowy płaszcz, bo twój jest brzydki i dziurawy – dodała poważnie.
Ścisnęło mnie w gardle. Nie umiałam nic odpowiedzieć. Przez moment stałam w milczeniu, gładząc ją po włosach, by nie widziała moich łez. Tak, mój płaszcz miał dwie cerowane dziury, ale przecież to nie było ważne.
Wojtek też miał swoje życzenia – marzył o piłce, takiej prawdziwej, nie tej z kiosku. A Hania? Najstarsza, dziewięcioletnia, coraz częściej milczała. Twierdziła, że już nie wierzy w Mikołaja, ale widziałam, jak spogląda na wystawy z zabawkami, jak długo przegląda gazetki reklamowe. Chciała uwierzyć. I ja też chciałam, żeby choć raz ich marzenia się spełniły.
Zebrałam już wtedy ponad trzysta złotych. Przez chwilę pomyślałam, że może zrezygnuję z karpia i zamiast tego kupię im te drobiazgi. Może wtedy naprawdę poczują, że te święta są inne.
Udało się!
W grudniu wszystko zaczęło się kręcić szybciej. Praca, zakupy, porządki. Czułam się jak chomik w kołowrotku, ale nie narzekałam – to było to, czego chciałam. Planowałam wszystko z dokładnością zegarmistrza. W poniedziałek pierogi, w środę bigos, w piątek barszcz. W międzyczasie mycie okien, prasowanie obrusów, szykowanie ozdób.
W sobotę wyciągnęłam z pawlacza sztuczną choinkę, którą kiedyś dała mi sąsiadka. Igły już dawno pogubiła, ale dzieciaki cieszyły się, jakbym przyniosła ją prosto z lasu. Powiesiliśmy bombki, każda z innej parafii – jedna pęknięta, druga odbarwiona, trzecia zrobiona z papieru przez Hanię.
– Mamo, w tym roku jest najładniejsza choinka! – krzyczała Ola, tańcząc wokół drzewka.
Kiedy usnęli, usiadłam przy kuchennym stole i przeliczyłam pieniądze. Miałam 426 złote i 50 groszy. Udało się. Poszłam spać z dziwnym uczuciem spokoju, jakby po raz pierwszy od miesięcy coś naprawdę się udało.
W niedzielę rano pobiegłam na targ. Kupiłam karpia – niedużego, ale żywego. Potem buraki, suszone grzyby, mak, trochę orzechów, rodzynki, cynamon. Na końcu zajrzałam do sklepu z zabawkami. Wybrałam trzy drobiazgi: piłkę, małą lalkę i zestaw flamastrów. Pani w sklepie dała mi jeszcze papiery do pakowania i kokardki, „takie ostatnie sztuki”.
Wróciłam do domu obładowana, zmarznięta, ale szczęśliwa. Wreszcie poczułam, że te święta będą inne. Że będą prawdziwe. Nie wiedziałam jeszcze, że tego dnia wydarzy się coś, co przekreśli wszystkie moje plany.
Gdy wszystko wymyka się z rąk
To było popołudnie. Padał deszcz ze śniegiem, niebo zrobiło się szare jak popiół, a ja kończyłam lepić ostatnie pierogi. Dzieci bawiły się w pokoju, karp pływał w wannie, a ja myślałam, że mam wszystko pod kontrolą. Do chwili, gdy usłyszałam pukanie do drzwi.
Otworzyłam, a za progiem stała sąsiadka z dołu – pani Halina.
– Przepraszam, ale musimy porozmawiać – powiedziała poważnie. – Przecieka znowu woda z waszej łazienki. Tym razem zalaliście mi sufit.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Przecież dopiero co łatałam rurę pod wanną. Naprawił ją znajomy za przysługę. Wszystko miało działać.
– Ja nic nie wiedziałam… – zaczęłam, ale pani Halina tylko pokręciła głową.
– Tym razem musisz coś z tym zrobić, naprawdę. U mnie już grzyb na ścianie wychodzi. Albo płacisz, albo zgłaszam to do administracji.
Zamknęłam drzwi i usiadłam ciężko na krześle. Próbowałam nie panikować. Zadzwoniłam do tego „fachowca”, ale nie odbierał. Weszłam do łazienki, spojrzałam na podłogę – rzeczywiście, pod wanną było mokro. Pęknięcie? Niedokręcona rura?
Złapałam się za głowę. Wiedziałam, co to oznacza. Nie miałam z czego zapłacić. Te pieniądze, które miałam na święta… mogły nie wystarczyć nawet na połowę szkód. Zrobiło mi się niedobrze. Czułam, jak grunt osuwa mi się spod nóg.
Cisza przed burzą
Zrobiłam, co mogłam. Wycierałam wodę z podłogi ręcznikiem, podkładałam miski, dokręcałam zawory. Nocą nasłuchiwałam kapania. Każda kropla brzmiała jak wyrok. Rano zadzwoniłam do administracji – zanim zrobi to Halina. Umówiłam wizytę na poświąteczny czwartek. Powiedziałam, że dzieci czekają na Wigilię.
Tylko że przez całą Wigilię udawałam. Dla dzieci. Uśmiechałam się, śpiewałam kolędy, opowiadałam bajki. Na stole było wszystko – barszcz z uszkami, pierogi z kapustą, makowiec. Dzieci jadły z wypiekami na twarzy, a ja patrzyłam na nie z mieszaniną radości i strachu.
Po kolacji wręczyłam im prezenty. Radość była ogromna. Wojtek ściskał piłkę, jakby to był puchar świata, Hania od razu zaczęła rysować, a Ola tuliła lalkę i śpiewała jej kołysanki.
– Mamo, to najlepsze święta! – powiedziała cicho Hania, wtulając się we mnie.
Zamiast odpowiedzieć, pocałowałam ją w czoło i przytuliłam mocniej. Przez chwilę chciałam uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. Że to przeciekanie zniknie, że Halina się rozmyśli, że uda się jakoś zorganizować pomoc.
Potem dzieci poszły spać, a ja siedziałam przy stole, patrząc na choinkę. Światełka migały ciepło, jakby nic się nie działo. Tylko ja wiedziałam, że to cisza przed burzą. Święta się kończyły, a z nimi kończyło się moje udawanie.
Najważniejszy prezent to ludzie
Pierwszy dzień po świętach był cichy i szary. Przez całą noc myślałam o tym, co zrobić. Przypomniałam sobie, że kiedyś koleżanka wspominała o fundacji pomagającej samotnym matkom. Znalazłam numer w starej wiadomości i zadzwoniłam. Ręce mi się trzęsły, kiedy mówiłam, że potrzebuję pomocy, że nie dam rady sama.
Po południu odezwała się kobieta z tej fundacji. Powiedziała, że mogą pomóc z hydraulikiem, że nie jestem jedyna w takiej sytuacji. Wysłuchała mnie cierpliwie, nie oceniałam mnie. Po rozmowie rozpłakałam się jak dziecko – z ulgi, zmęczenia i wstydu. Nie tak miały wyglądać moje święta. Nie tak wyobrażałam sobie „prezenty”.
Tego samego dnia przyszedł sąsiad z góry – pan Jerzy. Starszy, raczej małomówny. Przyniósł śrubokręty i uszczelki. Powiedział, że słyszał o moim problemie i może spróbować pomóc „za darmo, bo kiedyś ktoś jemu pomógł”.
Po godzinie łazienka była sucha. Pęknięcie w rurze udało się załatać prowizorycznie, ale skutecznie. Pan Jerzy pożegnał się krótko, a ja znowu płakałam – już nawet nie wiedziałam z jakiego powodu.
Wieczorem przytuliłam dzieci i patrzyłam, jak zasypiają. I zrozumiałam coś ważnego. To nie barszcz, nie prezenty, nie choinka czyniły te święta wyjątkowymi. Najważniejszy prezent to ludzie – ci, którzy byli obok, gdy naprawdę ich potrzebowałam. A moje dzieci? One nie zapamiętają zepsutej rury. Zapamiętają miłość. I to wystarczy.
Elżbieta, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Prezent na gwiazdkę od dziewczyny był dla mnie jak wyrok. Zrozumiałem, jak bardzo nie liczyła się z moim zdaniem”
- „Dałem mu pracę, status i biznes, a żonę odebrał mi sam. Wiedziałem, że jej wdzięki to tylko pretekst”
- „Co roku na wigilii w pracy dostawałam świece lub skarpetki. Tym razem Mikołaj był hojny i przyniósł mi w prezencie miłość”