Reklama

Dlaczego do tego dopuściłam?

Kto by przypuszczał, że przyjdzie mi się zmierzyć z taką rozterką? Byłam przekonana, że po tym, jak człowiek przebrnie przez istne piekło, to potem za każdym razem będzie bardzo uważnie patrzył pod nogi, sprawdzając, czy grunt nie parzy. Ale najwyraźniej coś u mnie szwankuje z tą strategią.

Reklama

Obecnie tkwię w martwym punkcie. Nie mam pojęcia, jaki kolejny krok podjąć. Niezależnie od decyzji, czeka mnie ciężki okres. Cztery lata temu wzięłam rozwód z moim mężem, rozpoczynając nowy rozdział życia razem z naszym synem. Janek, który miał wówczas zaledwie 5 lat, doświadczył w swoim krótkim życiu znacznie więcej, niż powinno być udziałem dziecka w tym wieku. Był świadkiem, jak jego ojciec szarpie się z matką i ją bije, słyszał obelgi, złorzeczenia oraz przekleństwa.

Ciągle dawałam mu kolejną „ostatnią” szansę. Miałam nadzieję, że jakoś to przetrwam, żeby nasze dziecko mogło dorastać w pełnej rodzinie. Ciągle łudziłam się, że może nastąpi jakaś zmiana. O wiele za długo. Kiedy trafiłam na ostry dyżur ze złamanym żebrem, stwierdziłam, że wystarczy.

To miał być nowy początek

Udało mi się odłożyć trochę oszczędności, wynajęłam mały pokój w akademiku i złożyłam pozew rozwodowy. Cały proces trwał długie osiemnaście miesięcy, ponieważ mój były partner najpierw płakał, kajał się i deklarował, że będzie lepiej, a później obsypywał mnie obelgami i usiłował malować mnie w złym świetle jako kiepską żonę oraz matkę.

Na moje szczęście sąd stwierdził, że przedstawione przez niego zeznania świadków oraz materiały dowodowe są mało przekonujące. Ostatecznie zapadł werdykt, dzięki któremu uwolniłam się od uzależnionego od alkoholu i stosującego przemoc męża. Co ważne, to jego sąd obarczył pełną odpowiedzialnością za to, że nasze małżeństwo legło w gruzach.

Zobacz także

Sędzia orzekł także o wypłacaniu alimentów, choć byłam pewna, że mój były partner nie będzie wywiązywał się z tego obowiązku. Zresztą nieraz mi to zapowiadał. W naszym kraju egzekwowanie alimentów to niestety kiepski dowcip, więc zdawałam sobie sprawę, że mogę polegać wyłącznie na sobie. Ale to nawet lepiej – przynajmniej wiedziałam, jak wygląda moja sytuacja. Razem z Jaśkiem rozpoczęliśmy kolejny rozdział w naszym życiu.

Dzięki nowej pracy mogliśmy w końcu opuścić pokój w akademiku i wprowadzić się do małego mieszkanka. Nie było to co prawda zbyt wyszukane lokum, ale przynajmniej mieliśmy je tylko dla siebie, bez tych wiecznie balujących studentów, którym porządki były raczej obce. Postanowiłam sobie wtedy, że nadszedł moment, by otrząsnąć się po tych wszystkich latach strachu i upokorzeń. No i faktycznie, tak właśnie było.

W naszym świecie zapanował błogi spokój

Jasio chodził do przedszkola, a następnie rozpoczął edukację w pierwszej klasie. Ja, gdy kończyłam pracę, spędzałam z nim czas na nauce i wspólnych zabawach. Często wybieraliśmy się na długie przechadzki, a gdy nadchodziło lato, wyprawialiśmy się nad pobliskie jezioro. Z kolei jesienną porą jeździliśmy na rowerowe przejażdżki, a w zimowe dni szusowaliśmy na łyżwach. Wieczorami zasiadaliśmy do gier planszowych i oddawaliśmy się lekturze ciekawych książek.

Jasne, że tęskniłam za facetem przy boku. Za dojrzałym partnerem. Za kimś, z kim można by cieszyć się życiem i wspierać w trudnych chwilach. Kimś, kto by o mnie zadbał, chociaż robiąc mi herbatkę z cytryną kiedy dopadnie mnie jakieś choróbsko. Przydałby się ktoś, kto od czasu do czasu powiedziałby mi jakiś komplement, że jestem całkiem atrakcyjna czy coś w tym stylu. Albo nawet wyznałby mi miłość. I żebym mogła mu się odwdzięczyć, powiedzieć to samo.

Ale ilekroć nachodziły mnie takie pragnienia, próbowałam je od siebie odganiać. „Daj sobie spokój z następnym romansem. Tak będzie lepiej, serio. Lepiej, żebyś była sama. Po co ci problemy? Na początku może być cudownie, ale później znowu skończysz we łzach”. Próbowałam przekonać samą siebie i... udawało mi się oprzeć chęci poszukiwania partnera. Mój syn był dla mnie priorytetem, a zaraz po nim ceniłam sobie błogi spokój, który również kochałam.

Długo sie o mnie starał

Wszystko zmieniło się, gdy poznałam Radosława. Próbował do mnie dotrzeć przez dłuższy czas, chyba z pół roku. Za każdym razem, gdy proponował wspólne wypicie kawy, kolację we dwoje albo wypad do kina bądź teatru, grzecznie, ale zdecydowanie odmawiałam. Pracowaliśmy w tym samym biurowcu, więc od czasu do czasu zamienialiśmy ze sobą parę słów, ale to tyle. Gdy tylko wyczuwałam, że rozmowa zaczyna zmierzać w stronę flirtu, momentalnie ją kończyłam.

W ostateczności pojawił się z ogromnym naręczem bladych, różowych róż i oświadczył, że odmowa pójścia z nim na romantyczną kolację złamałaby mu serce na pół. Przystałam na propozycję, bardziej zażenowana całym zajściem, które miało miejsce na firmowym korytarzu, aniżeli poruszona czy uszczęśliwiona jego zabiegami. Cóż, koleżanki się gapiły, a ja nie miałam ochoty uchodzić za oziębłą zołzę po rozwodzie, która ma awersję do facetów, łącznie z tymi, którzy padają na kolana, wręczają bukiety i żebrzą o jedyne spotkanie.

Radek trafił z wyborem knajpy, podczas randki był szarmancki, elokwentny i czarujący. Pozytywnie mnie tym zaskoczył. Gadaliśmy jak najęci, ani razu nie zabrakło nam tematów i nie czuliśmy skrępowania. Nic więc dziwnego, że później wybraliśmy się razem do kina i teatru. Parę razy poszliśmy też na kawę, zanim musiałam lecieć po dziecko do świetlicy.

Próbowałam podejść do sprawy na luzie, ale nie byłam w stanie. Radosław okazał się delikatny i nie nalegał na zbliżenie, co dało mi nadzieję, że może z tego wyjść coś poważniejszego... Dlatego, gdy wreszcie zaprosiłam go do mojego mieszkania, potraktowałam tę relację serio. Miałam przeświadczenie, że Radek też tak do tego podchodzi. Nie wyszedł wieczorem, lecz został do samego rana, pomógł przygotować śniadanie, a później trudno nam było się rozstać. Zaczęłam spoglądać na rzeczywistość bardziej optymistycznie. Częściej się uśmiechałam, nie tylko dzięki synkowi, chodziłam w krótszych spódniczkach i butach na wyższym obcasie.

To był dla mnie szok

Pewnego razu dostrzegłam, że w moim comiesięcznym rytmie, przepełnionym zadowoleniem i wesołością, jednak czegoś brakuje. Mniej więcej dwadzieścia jeden dni po terminie… Na tę myśl poczułam, jak robi mi się słabo. Zaraz po skończeniu pracy pobiegłam do apteki, żeby kupić test ciążowy

„No nie. Pozytywny wynik. I co ja teraz pocznę? W jaki sposób przekażę tę wiadomość mojemu chłopakowi? Chyba najrozsądniej będzie powiedzieć mu prosto z mostu”. Zaprosiłam Radosława do siebie i przygotowałam kolację, ale odkładałam tę trudną rozmowę aż do deseru. Dopiero wtedy pokazałam mu test i oznajmiłam, że spodziewam się dziecka.

– Chyba sobie żartujesz? – zapytał poważnym tonem. – To jakaś durna zabawa?

– Nie, to nie są żarty ani zabawa. Zdaję sobie sprawę, że to za szybko, ale cóż... tak wyszło.

– W takim razie musimy sprawić, żeby się „odwyszło” – odparł.

Przeraził mnie chłód w jego głosie. Zerwał się z krzesła i zaczął krążyć po salonie.

– Chyba nie myślałaś, że po kilku razach w łóżku ucieszę się, że jesteś w ciąży? I z radością zostanę ojcem twojego bachora? Nic z tych rzeczy, moja żona by tego nie przełknęła.

– Żona…? Jesteś żonaty? – zupełnie nie wiedziałam, o co mu chodzi.

– No tak, od jedenastu lat już. Mieszkam i pracuję w stolicy, dlatego spotykamy się przeważnie w sobotę lub niedzielę. Teraz rozumiesz, czemu mogę się z tobą widzieć jedynie od poniedziałku do piątku. Tylko proszę, nie urządzaj mi teraz awantury pod tytułem: „Dlaczego nie wspomniałeś ani słowem, że masz żonę”. Bo nie czułem takiej potrzeby, bo układało nam się dobrze i mile spędzaliśmy czas we dwoje. Po co to wszystko komplikować, przecież ty także masz swoje sprawy na głowie, więc nie wmawiaj mi teraz, że liczyłaś na coś w stylu „żyli długo i szczęśliwie”.

– Wynoś się – powiedziałam, bo na tyle było mnie stać.

Zabrakło mi siły, by przez łzy wyjaśniać, że syn z poprzedniego małżeństwa, a obecna partnerka życiowa to dwie różne sprawy. Chwycił za marynarkę i opuścił mieszkanie. Całe szczęście, że Jaś został u kolegi do rana. Mogłam płakać, ile wlezie. Jasny gwint! Czemu nie pogrzebałam głębiej, bardziej nie zweryfikowałam wiadomości, którymi mnie karmił? Jakim cudem tak bezgranicznie mu ufałam?! Mam teraz za swoje. Żona! Na miłość boską, ma żonę! Może też dzieci?! Cóż ze mnie za kretynka… Do tego głupia gęś przy nadziei.

Samotna matka dwójki dzieci

Istniała szansa, że uda mi się przekonać Radosława do przyznania się do ojcostwa. Zapewne musiałby wtedy łożyć na utrzymanie dziecka. Jednak zastanawiałam się, czy faktycznie jestem przygotowana na to, żeby po raz kolejny doświadczyć ciąży, porodu, a następnie opieki nad bobasem i kilkulatkiem, narażając się tym samym na możliwość utraty zatrudnienia i regularnych przychodów? No i gdzie niby to maleństwo miałoby spać, skoro wieczorem, gdy rozkładało się posłania, przez nasze mieszkanko do toalety dało się przejść jedynie na ukos, bo normalnie brakowało miejsca?

Od jakiegoś czasu czuję, że brakuje mi osoby, z którą mogłabym szczerze porozmawiać na ten temat. Niestety nie mam mamy, bliskich koleżanek również mi brak. W tej chwili bardzo by mi się przydało obiektywne spojrzenie kogoś postronnego. Radek zachowuje się, jakby mnie nie znał. Nie kontaktuje się ze mną, nie interesuje go mój wybór. Zdarza się, że specjalnie rezygnuje z jazdy windą, gdy mnie w niej zauważy.

Doszły mnie słuchy, że poprosił o przeniesienie do głównej siedziby firmy, podobno po to, aby mieszkać bliżej swojej żony. Znienacka przyznał się do jej istnienia… Spoglądam na swojego prawie dziesięcioletniego syna i zastanawiam się, jak by zareagował, gdyby nagle zyskał brata lub siostrę. Muszę wziąć pod uwagę również ten aspekt. Dobre samopoczucie mojego obecnego dziecka.

Reklama

Nie ma chwili, w której nie rozmyślałabym nad tym, jaka decyzja byłaby słuszna. Trzykrotnie w ciągu dnia podejmuję pozornie nieodwołalną decyzję, by za moment ją zmienić. Patrzę sobie prosto w oczy w lustrze, spoglądam na swój brzuch i wciąż się waham.

Reklama
Reklama
Reklama