Reklama

Pracowałem dużo i ciężko

Zacząłem pracować w wieku siedemnastu lat. Najpierw mały handel uliczny, później mała, ale własna agencja reklamowa, która z każdym rokiem rosła i do której z czasem doszły drukarnia i wydawnictwo. Zasuwałem od świtu do nocy, starając się udowodnić, że jestem najlepszy we wszystkim. Ożeniłem się w dwudzieste pierwsze urodziny z dziewczyną, z którą chodziłem jeszcze w liceum. Urodzili nam się synowie i tak zorganizowali nam życie, że ja pracowałem, a żona mnie wspierała, prowadząc dom i księgowość naszej firmy.

Reklama

Nie bardzo miałem czas na relaks, choć wcale nie zaniedbywałem rodziny; jeździliśmy razem dwa razy w roku na wakacje, a w weekendy na wycieczki, pikniki, wypady do kina. Chyba byłem pracoholikiem – wszystko musiałem zrobić sam, od razu dobrze i z dużym zyskiem. Efektem był sukces finansowy.

Kiedy synowie dorośli i przeszli przez wszystkie szczeble w firmie, a potem objęli w niej rządy, powiedziałem sobie: dosyć. Pracowałem przez trzydzieści pięć lat, pora odpocząć. Przekazałem władzę synom, zachowując głos doradczy, jeszcze przez pół roku załatwiałem różne prawne formalności, aż wreszcie w czerwcu mogłem sobie pozwolić na zasłużone, dwumiesięczne wakacje w ciepłych krajach, tylko z żoną.

Zdecydowaliśmy się na Hiszpanię. Lot trwał trzy godziny, więc na miejsce dotarliśmy wczesnym popołudniem. W sam raz, żeby się rozpakować, zjeść lekki posiłek i – po odczekaniu dwóch przepisowych godzin – udać się na podwodną wyprawę w Morzu Śródziemnym. I wtedy mój organizm nagle się zbuntował…

Zdumiony instruktor wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Ja też miałem oczy jak złotówki, ale ze strachu. Atak paniki, jakiemu uległem pod wodą, był tak potężny, że na powierzchnię wyprysnąłem niczym korek, w dodatku przegryzłem obie gumy w ustniku.

– Co się stało? – Anna z niepokojem wpatrywała się mnie i instruktora, ale oboje milczeliśmy. On nie wiedział, a ja… nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa.

– Wracajmy do hotelu… – wycharczałem wreszcie przez ściśnięte gardło.

Gdy wróciliśmy, położyłem się do łóżka i leżałem do końca dnia i całą noc, gapiąc się w sufit. Nie opuszczał mnie lęk.

Co się ze mną dzieje?

Dwa dni później byliśmy na wycieczce w górach, w parku krajobrazowym na terenie Pirenejów Katalońskich. Dopadło mnie na wyciągu krzesełkowym. Atak paniki, duszności, problem z koncentracją i ze wzrokiem. O mało nie zemdlałem ze strachu. Zamiast zsiąść na górnej stacji wyciągu, po prostu zwaliłem się jak kłoda na podest do zsiadania i nie mogłem się ruszyć. Jakiś w miarę przytomny pracownik zatrzymał wyciąg. Zwieziono mnie na dół. Karetką prosto do szpitala.

Dostałem środki uspokajające, przeszedłem badania, powiedzieli, że nic mi nie jest. Przynajmniej fizycznie. Lekarz zalecił spokój, wypoczynek i żebym się tak nie denerwował. To ostatnie naprawdę mnie wkurzyło.

– Wracamy do Polski – warknąłem do Anny.

– Oczywiście. O ile będą bilety na samolot… – dodała.

– Nie ma mowy, żebym wsiadł do samolotu. Pojedziemy autem. Z wypożyczalni.

– A dasz radę poprowadzić? – moja żona nie miała prawa jazdy.

– Muszę – wycedziłem.

Ponad dwa tysiące kilometrów, dwadzieścia jeden godzin drogi, jak sugerowała nawigacja. Dojechaliśmy w siedemnaście. Gnałem, jakby mnie diabeł gonił. W domu wszystko niby wróciło do normy. Anna ani słowem nie zająknęła się na temat niezbyt udanych wakacji, ale widziałem, że bacznie mnie obserwuje. Sam siebie też obserwowałem… Bywały takie dni, że ledwo zwlekałem się z łóżka, bo całą noc nie spałem. Łatwo się przeziębiałem, nie miałem tyle sił co jeszcze niedawno...

Lekarz zaproponował rozmowy

Kilka dni później zameldowałem się w gabinecie u specjalisty. Na postawienie diagnozy potrzebował piętnastu minut rozmowy, podczas której tylko opowiedziałem mu, czym się do tej pory zajmowałem i co się ze mną działo podczas wakacji. Westchnął.

– To nie jest sprawa związana z jakąś dolegliwością fizyczną pana organizmu. To raczej emocje wreszcie dają o sobie znać.

– Teraz? Kiedy wreszcie nie mam na głowie tylu obowiązków?

– Wcześniej nie miał pan na to po prostu czasu – zaśmiał się i zaczął wypisywać recepty. – To codziennie rano, to wieczorem, a to doraźnie, w przypadku napadów paniki. Za wizytę dzisiaj nic pan nie płaci.

– To interesu pan na mnie nie zrobi – wysiliłem się na dowcip.

Spojrzał na mnie sponad okularów.

– Swoje zarobię, o to akurat nie musi się pan martwić. Na tej jednej wizycie się nie skończy. Będziemy się widywać co tydzień. Diagnoza to jedno. Leczenie to zupełnie inna sprawa…

Wróciłem do domu z chaosem w głowie. Skąd i czemu tak nagle? W momencie, kiedy przeszedłem na zasłużoną emeryturę i wydawało się, że będę miał wreszcie święty spokój i dość pieniędzy oraz czasu, aby się tym spokojem nacieszyć? I czy takie są typowe objawy? Stany lękowe, zaburzenia równowagi, problemy z oddychaniem, mdłości?

Doskonale pamiętam tamten dzień

Tydzień później znów siedziałem w fotelu u już „mojego” lekarza. Fotel był wygodny, ale ja czułem się niezręcznie w roli pacjenta. Lekarz wyłapał to momentalnie.

– Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo…

– Ano nie.

Odetchnąłem, próbując się choć trochę rozluźnić.

Proszę mi opowiedzieć jakieś swoje wspomnienie z dzieciństwa. Pierwsze, jakie przychodzi panu do głowy.

Aż się zaśmiałem.

– Będziemy rozmawiać o tym, jak chodziłem do przedszkola?

– Jeśli o tym właśnie chce mi pan opowiedzieć…

– No dobra, może nie o tym. Mam coś innego, choć mniej więcej z tego okresu – nie musiałam szperać w pamięci, bo owo wspomnienie tkwiło we mnie jak żywe.

– Jak miałem sześć lat, pojechaliśmy z rodzicami i bratem na Węgry. Tam dostałem zapalenia opon mózgowych i po powrocie wylądowałem w szpitalu. Po miesiącu wyszedłem chudy jak patyk i w pierwszy dzień wolności rodzice zabrali mnie na mały spacer do pobliskiego parku. Żebym pooddychał świeżym powietrzem i nacieszył się prezentem, który dostałem z okazji wyjścia ze szpitala. To był czołg na baterie i pilota na kabelku. Strzelał, jeździł, bajer po prostu. Tylko że ja go w tym parku zostawiłem. Mój brat robił zdjęcia, ustawialiśmy czołg między kamieniami, a potem o nim zapomniałem i wróciliśmy do domu bez czołgu. O ile dobrze pamiętam, brat pobiegł z powrotem do parku, ale czołgu już oczywiście nie było, ktoś go zwinął. Od tej pory w rodzinie krąży anegdotka, jak to zgubiłem czołg pierwszego dnia, kiedy go dostałem – zaśmiałem się.

Lekarz pozostał poważny.

– Zauważyłem, że mówi pan: zapomniałem, zostawiłem, zgubiłem…

Potaknąłem.

– Ale był pan na tym spacerze z rodzicami i bratem. Starszym, tak?

– Tak. O cztery lata.

– Ale obwinia pan siebie za to, że ten czołg zaginął?

– Oczywiście! Przecież był mój.

– Ciekawe… Powiedzmy to wyraźnie jeszcze raz. Był pan na tym spacerze z rodzicami i starszym bratem, osobami, które powinny się panem opiekować. Pierwszy raz na spacerze po miesięcznym pobycie w szpitalu z powodu ciężkiej choroby. Nie sądzi pan, że to jest raczej ich wina, że ten czołg tam został?

Zbaraniałem.

– Jeszcze do tego wrócimy, ale pan niech się nad tym zastanowi.

To wcale nie są miłe wspomnienia…

Poczułem, jakbym nagle spojrzał na coś, co niby doskonale znałem, i nieoczekiwanie dostrzegł ukryte dotąd mroczne szczegóły. I chyba się tego wystraszyłem. Włączyły mi się mechanizmy obronne. Dowcipkowanie, słowotok, mówienie nie na temat, czyli o żonie, synach, firmie, nurkowaniu, psie… O czymkolwiek, byle nie zanurzać się w odmęty mojego beztroskiego, jak sądziłem, dzieciństwa.

Ale pan psychiatra był wart swojej ceny i nie dał się nabrać. W trakcie następnych sesji wyciągał ze mnie kolejne wcale miłe wspomnienia. Wujek Marcinek. Młodszy brat mojej matki. Mieszkał w Gdańsku z rodzicami, a moimi dziadkami. Co roku jeździliśmy do nich z bratem na letnie wakacji.

Marcin, starszy ode mnie o jedenaście lat, zajmował się nami, gdy babcia była zajęta. Mówiłem do niego po imieniu, co szalenie mi imponowało. Bawiliśmy się razem, rysowaliśmy samochody, bo on to uwielbiał. W tym wspomnieniu mam ze cztery lata, może pięć. Nie umiałem jeszcze pisać, ale już znałem swoje inicjały, a że każdy rysunek musiał być podpisany, więc ja swoje podpisywałem literkami M i Ś. Mirek Ś. I byłem bardzo dumny, bo zwłaszcza to „eś” wydawało mi się trudne. Ale Marcin, oceniając moje prace, „przetłumaczył” moje inicjały jako „małe ścierwo”. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, co to w ogóle jest ścierwo, ale wyczułem, domyśliłem się po chichotach brata i Marcina, że nic fajnego.

Lekarz słuchał, nie przerywał, nie kiwał głową. I nie uśmiechał się…

Wieczorami, kiedy kładliśmy się spać, Marcin i mój brat spali na łóżkach wyciąganych z regału, a ja na składanym metalowym łóżku między nimi. Pamiętam, że wymyślili zabawę, którą ciągnęli kilka lat, póki nie pojąłem, że się ze mnie nabijają. Udawali, że podłączają moje łóżko do prądu, i kiedy już prawie zasypiałem, słyszałem, jak szepczą:

– Podłączyłeś prąd?

– Tak.

– Poczekamy, jak zaśnie, i włączamy.

– Dobra.

– Gotowy?

I tak dalej. Ja zrywałem się z krzykiem, właziłem pod łóżko, szukałem tych kabli, ale nic tam oczywiście nie było.
Tym razem w trakcie opowieści nie roześmiałem się. Głos uwiązł mi w gardle, a do oczu napłynęły łzy. Przypomniałem sobie, jak się wtedy bałem, jaki byłem przerażony.

Lekarz wpatrywał się we mnie sponad okularów. Badawczo i z wyraźnym współczuciem. A potem zadał pytanie:

– Co na to pańscy rodzice? Nie skarżył się im pan?

– Pewnie, że się skarżyłem, nawet przy Marcinie, ale on sprytnie odwracał kota ogonem i mówił takim specjalnym tonem, którego do dziś nie znoszę: „No co ty, Mireczku, na żartach się nie znasz?”. Więc moja mama też mówiła, że nic takiego się nie stało. W końcu to był jej ukochany braciszek, najmłodszy z czwórki rodzeństwa. Głupio się bawił, ale tylko bawił. Teraz umiera na raka, uznajmy, że spotkała go kara za bycie wrednym. A mój brat… – wzruszyłem ramionami.

Takich sytuacji było wiele

To było kolejne ze wspomnień wyciągnięte na następnej sesji.

– Miałem tik nerwowy: pociągałem nosem. Mojego brata to drażniło, więc leczył ten mój tik, lejąc mnie kablem. Uważał to za zabawne i skuteczne. A ja po prostu starałem się przy nim panować nad tym. Dogadaliśmy się, gdy poszedłem do liceum, a on był na studiach. Teraz jest między nami okej, tiku też już nie mam…

Lekarz westchnął.

Reklama

Czekała mnie długa droga. Ale muszę nią pójść. Muszę się dowiedzieć, zrozumieć i wybaczyć, nie tyle im, ile sobie. By cieszyć się prawdziwie beztroskimi i szczęśliwymi chwilami z mojego dzieciństwa, bo przecież takie też się zdarzały, inaczej nie byłbym dziś dobrym ojcem i mężem.

Reklama
Reklama
Reklama