„Jechałam świętować urodziny, ale pomyliłam drogę. Przez ten przypadek uratowałam życie matki z dwójką dzieci”
„Zaczęłam wycofywać auto – w pewnej chwili jego reflektory oświetliły dom. Gwałtownie nacisnęłam na hamulec. Chwilę potem nie miałam już najmniejszych wątpliwości. Spomiędzy dachówek wydobywał się dym. Dom się palił!”.
- Matylda, 55 lat
Na tamten piątek szykowałam się od dawna. Dzieci postanowiły, że moje pięćdziesiąte piąte urodziny wyprawią mi w domu mojej najstarszej córki, Klaudii.
– Ona ma dużo przestrzeni, będziemy mogli dłużej u niej posiedzieć, a jak ktoś poczuje się zmęczony, to będzie czekało na niego łóżko – przekonywał mnie syn.
– Nareszcie spędzimy ze sobą więcej czasu, niż tylko kilka godzin. Ostatnio w ogóle cię nie widujemy.
Wiedziałam, że się spóźnię
Po śmierci męża, pół roku temu, zamiast zwolnić tryb życia, przyspieszyłam. Dzieci miałam już odchowane, a byłam jeszcze w pełni sił. Ciężko mi było po śmierci Ludwika, ale wiedziałam, że rozpamiętywanie, szlochanie i użalanie się nad sobą do niczego dobrego mnie nie zaprowadzi. A w pracy byłam ceniona, więc tylko podkręciłam obroty. Pewnie po części po to, by zapomnieć, że jestem już sama. Ciągle byłam w rozjazdach, na konferencjach i sympozjach naukowych, więc dzieci rzeczywiście niewiele ze mnie miały pożytku. Dałam się więc namówić na urodzinowe spotkanie rodzinne u najstarszej córki.
Zazwyczaj w piątki kończyłam pracę wcześniej, a tu klops – nieoczekiwanie pojawiła się ważna sprawa i musiałam zostać w biurze kilka godzin dłużej. Zadzwoniłam do dzieci i powiedziałam, żeby nie czekały na mnie z kolacją, gdyż zjawię się u nich najwcześniej koło dziewiątej wieczorem. Dopiero po dwudziestej pierwszej uporałam się ze wszystkim, wsiadłam w samochód i ruszyłam w drogę.
Zobacz także
Skręciłam w złym miejscu
Noc była ciemna, księżyc w nowiu, więc nic nie rozświetlało trasy. Opuszczając oświetlone rogatki miasta poczułam lekki niepokój, czy trafię do córki. Oczywiście często do niej jeździłam, ale zazwyczaj gdy było jasno.
Po dwudziestu minutach jazdy wydawało mi się, że po prawej stronie szosy widzę trzy znajome brzozy. Przy nich zawsze skręcałam do Klaudii. Potem miałam jeszcze do przejechania kilometr. Więc skręciłam. Po drodze minęłam nowo wybudowane budynki. Zwolniłam. „Poprzednio ich nie było”, pomyślałam. „Ale dzisiaj tak szybko się buduje, a mnie tu rzeczywiście długo nie było” – wytłumaczyłam sobie.
Asfaltowa jezdnia nieoczekiwanie się skończyła. Przed sobą zobaczyłam domek jednorodzinny. Nie należał do mojej córki. W świetle reflektorów samochodu zorientowałam się, że stoi nieco na uboczu, oddalony o jakieś sto metrów od osiedla. Teraz byłam pewna, że pomyliłam skręt. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Zmyliły mnie tamte brzozy, które być może wcale nie były brzozami. W nocy wszystkie koty są czarne. Zaczęłam wycofywać auto – w pewnej chwili jego reflektory oświetliły dom. Gwałtownie nacisnęłam na hamulec. Chwilę potem nie miałam już najmniejszych wątpliwości. Spomiędzy dachówek wydobywał się dym. Dom się palił!
Szybko wezwałam pomoc
Wysiadłam z auta, wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam po straż pożarną. Gdy mnie spytali o adres, przez moment poczułam panikę – sama nie wiedziałam, gdzie jestem. Rozejrzałam się wokół i dostrzegłam starą tabliczkę z nazwą kolonii, na której miejscu powstało osiedle domków jednorodzinnych. Kiedy rozłączyłam się, podeszłam bliżej domu. W żadnym oknie nie paliło się światło, ale było dość późno i może mieszkańcy już poszli spać. Zaczęłam dzwonić do drzwi. Nikt mi nie odpowiedział. Po dziesiątym razie zrezygnowałam. Dom był pusty.
„Muszę jechać do córki”, pomyślałam. „Straż zaraz przyjedzie”. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Kiedy wracałam do samochodu, dostrzegłam pod nogami szmacianą lalkę. Była czysta, zadbana. „A jeśli ktoś tam jednak jest?”. Wsiadłam do samochodu, zaczęłam trąbić i migać światłami. Minutę później firanka na piętrze drgnęła i zobaczyłam w nich twarz kobiety. Wybiegłam z samochodu, żeby tamta zobaczyła moją postać w smugach światła. Zaczęłam krzyczeć i machać rękoma jak wariatka. Kobieta otworzyła okno.
– Czego pani chce? – zawołała zaspanym głosem.
– Z dachu wydobywa się dym! – zawołałam. – Proszę uciekać.
Po chwili z domu wybiegła kobieta z dwójką dzieci w piżamkach. W tym samym momencie płomienie wystrzeliły między dachówkami. Chociaż wkrótce nadjechała straż, drewniany dom spłonął niczym zapałka.
Moje urodziny przebiegły pod znakiem gorących dyskusji o zbiegach okoliczności, przeznaczeniu i prawach natury, których my, ludzie, tak naprawdę nie znamy. W gruncie rzeczy ciąg wydarzeń, który doprowadził do tego, że uratowałam życie kobiety i dwójki dzieci, może być zarówno zwykłym przypadkiem, jak i efektem działania przeznaczenia czy jeszcze czegoś innego. Jak zwał tak zwał. Wiem jednak na pewno, że na swoje pięćdziesiąte piąte urodziny sama sobie sprawiłam najpiękniejszy prezent.